Translate

poniedziałek, 3 października 2016

Tadeusz Zubiński, „Ogień przy drodze”, czyli koniec polskiego Podola




„Ogień przy drodze” Tadeusza Zubińskiego to kolejna współczesna powieść polska o tematyce kresowej. Jej akcja rozgrywa się na Podolu w osadzie Hallerówka i miasteczku Rudawka w latach 1939-1945.

Nauczyciel Łukasz Winnicki, rodem z kieleckiego, osiadł na Podolu w okresie międzywojennym i ożenił się z tamtejszą krasawicą, młodą Ukrainką o imieniu Aleksandra, z ukraińskiej wsi Tuzubińce. Urodził im się syn Wiktor, który – według tamtejszych zwyczajów – powinien być Polakiem. Na kresach wschodnich było bowiem tak, że w mieszanych rodzinach polsko-ukraińskich córki dziedziczyły narodowość i religię po matce, a synowie po ojcu. Jednak Wiktor nie chce być Polakiem, pociąga go bowiem ukraińskie dziedzictwo. Bywa często w Tuzubińcach, gdzie nasiąka ukraińską kulturą i mentalnością, zwłaszcza czuje się związany z bratem matki, wujem Fiedką, który jest wyznawcą ideologii banderowskiej i należy do UPA. Na początku powieści Wiktor ma zaledwie 16 lat, ale już dokonał wyboru narodowego i religijnego. W niedzielę woli iść z matką do cerkwi niż z ojcem do kościoła.   

„Ogień przy drodze” zaczyna się latem 1939 roku. Na Podole dochodzą wieści o zbliżającej się wojnie. Do notariusza Olgierda Podkańskiego z pobliskiego miasteczka Rudawka przyjeżdża nieoczekiwanie 17-letnia bratanica Wanda z Warszawy. Rodzice wysłali ją tu, by skryła się u stryja, bo wojna z Niemcami na pewno zagrozi stolicy. Myślą sobie, że na dalekich kresach można będzie bezpiecznie przeczekać wojenną zawieruchę. 

Jakiś czas wszyscy żyją w oczekiwaniu na nadchodzącą wojnę. A kiedy ona wreszcie się zaczyna, to robi się taki zamęt, jakiego nie oczekiwano. Na Podole docierają zaledwie jakieś strzępy wiadomości, telefony nie działają, radio też, bo nie ma prądu. Coś tam wiadomo od kogoś, kto ma jeszcze radio na baterie… Po okolicy plątają się jacyś uchodźcy z głębi kraju, jakieś oddziały wojskowe. Panuje chaos i bałagan. Łukasz Winnicki przygarnia do domu jednego z wędrowców, którym okazuje się sędzia śledczy Ferdynand Uxakowski, który w momencie wybuchu wojny jechał sobie pociągiem na imieniny Stefana (2 września) do Krzemieńca, ale wojsko zatrzymało pociąg i skierowało na Tarnopol. A potem zaczął się błąkać w poszukiwaniu jakiejś władzy. Ale żadnej władzy polskiej już nie ma. 

Panuje takie bezkrólewie, że nagle wszystko wolno. Nawet zabić człowieka. Pewnej nocy ktoś zabija Łukasza Winnickiego. Kto? Dlaczego? Można tylko podejrzewać. Polacy sądzą, że zrobili to Ukraińcy, a Ukraińcy mówią, że winni są Polacy, którzy zamordowali Łukasza za to, że wstawiał się za nimi. W tej sytuacji nie ma już nikogo, kto by utrzymał Wiktora przy polskości. W domu Winnickich zaczyna się oficjalnie, na co dzień mówić po ukraińsku. Do tej pory był tam w użyciu język polski. Po ukraińsku tylko się śpiewało i kłóciło. I to jest już początek końca polskiego Podola.  

No, a potem to już wiadomo: 17 września na Kresy, a trochę później także na Podole, wchodzą Sowieci. Potem, w 1941 roku, wchodzą Niemcy. A jeszcze później banderowcy zaczynają masowo zabijać mieszkających tam Polaków. Napadają także na Hallerówkę.  A koleje losu bohaterów plączą się coraz tragiczniej…  Dalej nie piszę, kto ciekaw, niech czyta!

Przyznam się, że bałam się trochę lektury tej książki. Od dawna czytam głównie wspomnienia i pamiętniki, przeplatane czasem dla urozmaicenia dość prostymi historyjkami fabularnymi. Jestem już w takim wieku, że męczy mnie fikcja i wymyślone relacje książkowe. Nie ciągnie mnie ani do trudnej prozy, ani tym bardziej do poezji. A tu masz! Poznałam Autora na FB i obiecałam, że przeczytam tę książkę. Słowo się rzekło. Trzeba wykonać! Wypożyczyłam tę powieść z biblioteki. Była trochę złachana, a to już dobry prognostyk. Znaczy, ludzie czytają. Znaczy, da się! Ale przeraziły mnie pochwalne zdania zamieszczone na skrzydełku powieści , że „Zubiński to rasowy epik”, że korzysta z tradycji literackiej Buczkowskiego, Kuśniewicza, Odojewskiego, Turczyńskiego i Haupta. Cóż, Buczkowskiego i Kuśniewicza to miałam na liście z literatury współczesnej na polonistyce w latach 1980. By zaliczyć egzamin, trzeba było przeczytać „Czarny potok” i jedną powieść Kuśniewicza. Powiem tak:  Kuśniewicza jeszcze dało się czytać. Ale książki Buczkowskiego to nie przeczytała ani jedna osoba z mojego roku. Nie dało się po prostu! Do Odojewskiego podchodziłam parę razy i nic. Nie chwyciło. Tych dwóch ostatnich w ogóle nie znam. Tja…  Do tego na skrzydełku okładki straszy pochwalne zdanie w wykonaniu Berezy. Henryka Berezy, znanego profesora, który budził grozę w studentach polonistyki. Brrr! W sumie, to nie była dla mnie dobra rekomendacja. Ale skoro wydał to Zysk i S-ka, więc chyba książka będzie do czytania? Taką miałam nadzieję, zaczynając lekturę.

Ogólnie – nie mam żadnych zastrzeżeń do „Ognia przy drodze”, jeśli chodzi o treść. Fabuła powieści jest interesująca, choć z drugiej strony – dość typowa.  To jedna z wielu kresowych opowieści, świetnie uzupełniająca to, czego dowiedziałam się o śmierci polskich kresów z książek, które czytam od paru lat. Na pewno zachowam ją długo w pamięci. 

Ale ta forma! Mój Boże! Forma tej powieści była dla mnie okropnie trudna i zanim wgryzłam się w nią, to trochę trwało. Najtrudniejsze było pierwsze 50 stron. Potem już jakoś poszło. Chodzi o to, że autor mówiąc o prostych sprawach używa bardzo złożonego, poetyckiego języka, do którego naprawdę trudno się przyzwyczaić. Na szczęście zdania są krótkie. Ale czasem są tak przeładowane różnymi metaforami, że trzeba je czytać po parę razy, by dojść, o co w ogóle chodzi. A ja takich tekstów nie czytuję na co dzień. Całe lata pracowałam „w języku”, ale tak, że zajmowałam się głównie eliminowaniem zbędnych przymiotników i pisaniem lub poprawianiem czyjegoś pisania tak, by było „prosto i jasno” i by to było zrozumiałe dla ludzi. Mój Boże, dobrze, że autor nie trafił na mnie jako na redaktora. Połowę metafor bym mu pewnie wykreśliła :)))

A tu masz! Obiecałam, trzeba było czytać i nie marudzić. No, cóż, jestem ambitna i pracowita jak pszczółka i jak się naprawdę zawezmę, to przeczytam prawie wszystko. No, więc  udało się! Przedarłam się przez tę powieść! Sukcesem jest dla mnie, że ogólnie wiem, o co chodzi i jak potoczyły się dalsze losy bohaterów. 

Z pewnością czytelnicy lubiący poezję mogą rozsmakować się w tej prozie, mogą chłonąć jej malarskość i sensualność. W końcu – nie wszyscy ludzie czytający książki mają alergię na poezję, tak jak ja. Bo pan Tadeusz Zubiński naprawdę dobrym pisarzem jest! A o Kresach pisze tak, jakby tam, na tym Podolu faktycznie był latem 1939 roku i zapamiętał wszystkie tamtejsze barwy, zapachy i smaki. 

Ogólnie, mimo mojego wcześniejszego marudzenia, przyznać muszę, że to jest dobra powieść pod względem artystycznym. Z pewnością lepsza niż ostatnio okrzyczane, nagradzane  teksty lansowane przez „salon” i okolice (ja takie też czytam, tylko o nich nie piszę na blogu, by mnie do prokuratury nie podali za wyzwiska i inne rzeczy).  Szkoda, że o „Ogniu przy drodze” jest tak cicho. Nie zajmuje się tym tekstem krytyka, milczą też blogerzy książkowi. A jest to powieść godna lektury. Miłośnicy Kresów mogą ją postawić na jednej półce z takimi kresowymi utworami jak „Ukraiński kochanek” Stanisława Srokowskiego czy „Lwowska noc” Wiesława Helaka. Podobny klimat, podobna fabuła, bohaterowie itd.   

Zubiński Tadeusz, „Ogień przy drodze”, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2009

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, dziękuję bardzo!
      Tak już mam: lekki sposób przekazu ;)))
      Może czasem za lekki?

      Usuń