„Ogień przy drodze” Tadeusza Zubińskiego to kolejna współczesna powieść polska o
tematyce kresowej. Jej akcja rozgrywa się na Podolu w osadzie Hallerówka i miasteczku Rudawka w latach 1939-1945.
Nauczyciel
Łukasz Winnicki, rodem z kieleckiego, osiadł na Podolu w okresie międzywojennym
i ożenił się z tamtejszą krasawicą, młodą Ukrainką o imieniu Aleksandra, z
ukraińskiej wsi Tuzubińce. Urodził im się syn Wiktor, który – według tamtejszych
zwyczajów – powinien być Polakiem. Na kresach wschodnich było bowiem tak, że w
mieszanych rodzinach polsko-ukraińskich córki dziedziczyły narodowość i religię
po matce, a synowie po ojcu. Jednak Wiktor nie chce być Polakiem, pociąga go
bowiem ukraińskie dziedzictwo. Bywa często w Tuzubińcach, gdzie nasiąka
ukraińską kulturą i mentalnością, zwłaszcza czuje się związany z bratem matki,
wujem Fiedką, który jest wyznawcą ideologii banderowskiej i należy do UPA. Na
początku powieści Wiktor ma zaledwie 16 lat, ale już dokonał wyboru narodowego
i religijnego. W niedzielę woli iść z matką do cerkwi niż z ojcem do kościoła.
„Ogień przy drodze” zaczyna się latem 1939 roku. Na Podole dochodzą wieści o zbliżającej
się wojnie. Do notariusza Olgierda Podkańskiego z pobliskiego miasteczka
Rudawka przyjeżdża nieoczekiwanie 17-letnia bratanica Wanda z Warszawy. Rodzice
wysłali ją tu, by skryła się u stryja, bo wojna z Niemcami na pewno zagrozi
stolicy. Myślą sobie, że na dalekich kresach można będzie bezpiecznie
przeczekać wojenną zawieruchę.
Jakiś
czas wszyscy żyją w oczekiwaniu na nadchodzącą wojnę. A kiedy ona wreszcie się
zaczyna, to robi się taki zamęt, jakiego nie oczekiwano. Na Podole docierają
zaledwie jakieś strzępy wiadomości, telefony nie działają, radio też, bo nie ma
prądu. Coś tam wiadomo od kogoś, kto ma jeszcze radio na baterie… Po okolicy plątają
się jacyś uchodźcy z głębi kraju, jakieś oddziały wojskowe. Panuje chaos i
bałagan. Łukasz Winnicki przygarnia do domu jednego z wędrowców, którym okazuje
się sędzia śledczy Ferdynand Uxakowski, który w momencie wybuchu wojny jechał sobie
pociągiem na imieniny Stefana (2 września) do Krzemieńca, ale wojsko zatrzymało
pociąg i skierowało na Tarnopol. A potem zaczął się błąkać w poszukiwaniu
jakiejś władzy. Ale żadnej władzy polskiej już nie ma.
Panuje
takie bezkrólewie, że nagle wszystko wolno. Nawet zabić człowieka. Pewnej nocy
ktoś zabija Łukasza Winnickiego. Kto? Dlaczego? Można tylko podejrzewać. Polacy
sądzą, że zrobili to Ukraińcy, a Ukraińcy mówią, że winni są Polacy, którzy zamordowali
Łukasza za to, że wstawiał się za nimi. W tej sytuacji nie ma już nikogo, kto
by utrzymał Wiktora przy polskości. W domu Winnickich zaczyna się oficjalnie,
na co dzień mówić po ukraińsku. Do tej pory był tam w użyciu język polski. Po
ukraińsku tylko się śpiewało i kłóciło. I to jest już początek końca polskiego
Podola.
No,
a potem to już wiadomo: 17 września na Kresy, a trochę później także na Podole,
wchodzą Sowieci. Potem, w 1941 roku, wchodzą Niemcy. A jeszcze później
banderowcy zaczynają masowo zabijać mieszkających tam Polaków. Napadają także
na Hallerówkę. A koleje losu bohaterów
plączą się coraz tragiczniej… Dalej nie
piszę, kto ciekaw, niech czyta!
Przyznam
się, że bałam się trochę lektury tej książki. Od dawna czytam głównie
wspomnienia i pamiętniki, przeplatane czasem dla urozmaicenia dość prostymi
historyjkami fabularnymi. Jestem już w takim wieku, że męczy mnie fikcja i
wymyślone relacje książkowe. Nie ciągnie mnie ani do trudnej prozy, ani tym
bardziej do poezji. A tu masz! Poznałam Autora na FB i obiecałam, że przeczytam
tę książkę. Słowo się rzekło. Trzeba wykonać! Wypożyczyłam tę powieść z
biblioteki. Była trochę złachana, a to już dobry prognostyk. Znaczy, ludzie
czytają. Znaczy, da się! Ale przeraziły mnie pochwalne zdania zamieszczone na
skrzydełku powieści , że „Zubiński to rasowy epik”, że korzysta z tradycji
literackiej Buczkowskiego, Kuśniewicza, Odojewskiego, Turczyńskiego i Haupta.
Cóż, Buczkowskiego i Kuśniewicza to miałam na liście z literatury współczesnej
na polonistyce w latach 1980. By zaliczyć egzamin, trzeba było przeczytać „Czarny
potok” i jedną powieść Kuśniewicza. Powiem tak: Kuśniewicza jeszcze dało się czytać. Ale
książki Buczkowskiego to nie przeczytała ani jedna osoba z mojego roku. Nie
dało się po prostu! Do Odojewskiego podchodziłam parę razy i nic. Nie chwyciło.
Tych dwóch ostatnich w ogóle nie znam. Tja… Do tego na skrzydełku okładki straszy
pochwalne zdanie w wykonaniu Berezy. Henryka Berezy, znanego profesora, który
budził grozę w studentach polonistyki. Brrr! W sumie, to nie była dla mnie dobra
rekomendacja. Ale skoro wydał to Zysk i S-ka, więc chyba książka będzie do
czytania? Taką miałam nadzieję, zaczynając lekturę.
Ogólnie
– nie mam żadnych zastrzeżeń do „Ognia przy drodze”, jeśli chodzi o treść. Fabuła
powieści jest interesująca, choć z drugiej strony – dość typowa. To jedna z wielu kresowych opowieści, świetnie
uzupełniająca to, czego dowiedziałam się o śmierci polskich kresów z książek,
które czytam od paru lat. Na pewno zachowam ją długo w pamięci.
Ale
ta forma! Mój Boże! Forma tej powieści była dla mnie okropnie trudna i zanim
wgryzłam się w nią, to trochę trwało. Najtrudniejsze było pierwsze 50 stron. Potem
już jakoś poszło. Chodzi o to, że autor mówiąc o prostych sprawach używa bardzo
złożonego, poetyckiego języka, do którego naprawdę trudno się przyzwyczaić. Na
szczęście zdania są krótkie. Ale czasem są tak przeładowane różnymi metaforami,
że trzeba je czytać po parę razy, by dojść, o co w ogóle chodzi. A ja takich
tekstów nie czytuję na co dzień. Całe lata pracowałam „w języku”, ale tak, że
zajmowałam się głównie eliminowaniem zbędnych przymiotników i pisaniem lub
poprawianiem czyjegoś pisania tak, by było „prosto i jasno” i by to było
zrozumiałe dla ludzi. Mój Boże, dobrze, że autor nie trafił na mnie jako na
redaktora. Połowę metafor bym mu pewnie wykreśliła :)))
A
tu masz! Obiecałam, trzeba było czytać i nie marudzić. No, cóż, jestem ambitna
i pracowita jak pszczółka i jak się naprawdę zawezmę, to przeczytam prawie
wszystko. No, więc udało się! Przedarłam
się przez tę powieść! Sukcesem jest dla mnie, że ogólnie wiem, o co chodzi i
jak potoczyły się dalsze losy bohaterów.
Z
pewnością czytelnicy lubiący poezję mogą rozsmakować się w tej prozie, mogą
chłonąć jej malarskość i sensualność. W końcu – nie wszyscy ludzie czytający
książki mają alergię na poezję, tak jak ja. Bo pan Tadeusz Zubiński naprawdę
dobrym pisarzem jest! A o Kresach pisze tak, jakby tam, na tym Podolu
faktycznie był latem 1939 roku i zapamiętał wszystkie tamtejsze barwy, zapachy
i smaki.
Ogólnie,
mimo mojego wcześniejszego marudzenia, przyznać muszę, że to jest dobra powieść
pod względem artystycznym. Z pewnością lepsza niż ostatnio okrzyczane,
nagradzane teksty lansowane przez „salon”
i okolice (ja takie też czytam, tylko o nich nie piszę na blogu, by mnie do
prokuratury nie podali za wyzwiska i inne rzeczy). Szkoda, że o „Ogniu przy drodze” jest tak cicho.
Nie zajmuje się tym tekstem krytyka, milczą też blogerzy książkowi. A jest to
powieść godna lektury. Miłośnicy Kresów mogą ją postawić na jednej półce z
takimi kresowymi utworami jak „Ukraiński kochanek” Stanisława Srokowskiego czy „Lwowska
noc” Wiesława Helaka. Podobny klimat, podobna fabuła, bohaterowie itd.
Zubiński
Tadeusz, „Ogień przy drodze”, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2009
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńA, dziękuję bardzo!
UsuńTak już mam: lekki sposób przekazu ;)))
Może czasem za lekki?