„Rojsty”
Tadeusza Konwickiego to niewielkich rozmiarów autobiograficzna powieść o
działalności Armii Krajowej na Wileńszczyźnie po wejściu tam Armii Czerwonej.
To także jedna z najbardziej kłamliwych książek na temat AK jakie ukazały się w
języku polskim. Ten ociekający złośliwym jadem paszkwil na polskie podziemie patriotyczne,
pisany zgodnie z oczekiwaniami władzy komunistycznej, w dużym stopniu
przyczynił się do deheroizacji polskiej partyzantki oraz o przeszło pół wieku
wyprzedził negatywny obraz AK przedstawiony w niemieckim serialu „Nasze matki,
nasi ojcowie”.
Akcja
„Rojstów” rozpoczyna się latem 1944 roku, kiedy to główny bohater i zarazem
pierwszoosobowy narrator używającego fałszywych papierów wystawionych na
Stanisława Żubrowicza ukrywa się na wsi pod Wilnem, zajmując się w wolnych
chwilach malowaniem akwarelami pejzaży. Potem wraca do domu, do Wilna, po czym
wstępuje do oddziału AK i razem z nim przez parę miesięcy wędruje po
Wileńszczyźnie. Jest marnym partyzantem, bo przez wiele miesięcy nie udaje mu
się ani razu wystrzelić. Jego pistolet jest zepsuty i zawsze się zacina, kiedy naciska
się spust.
Akowcy
ukazani przez Konwickiego w „Rojstach” to zbieranina podejrzanych mętów i
psychopatów wałęsających się bez celu po lasach i bagnach. Jeden trudni się
hobbystycznie zabijaniem Białorusinów. Każdego zabitego znaczy nacięciem na drewnianej
kolbie swego karabinu: „Strzelało się białoruskich chłopów, posądzonych o
sympatie lub wprost o współpracę z bolszewikami.” Drugi partyzant to pies na
baby, więc gwałci 15-letnią córkę gospodarzy, u których AK znalazło kwaterę.
Inni są wściekłymi antysemitami: „Tu około tysiąca Żydów przetrzymało
niemieckie obławy. Bunkry były liche. Ale pomagali im widocznie partyzanci
sowieccy, gdyż od naszych mogli oczekiwać tylko jednego: kuli w kołnierz.”
Muszę
przyznać, że Konwicki był zdolnym literatem. Nawet ta młodzieńcza książka jest dobrze
napisana w sensie formalnym. Ale pod względem treści jest to niebezpieczna i
antypolska szmira. Została bowiem napisana w duchu popularnego w początkach
PRL-u hasła, że AK to zapluty karzeł reakcji:
Konwicki
krytykuje w „Rosjtach” AK aż miło. Wyśmiewa brak organizacji wileńskiego AK,
wyraża się lekceważąco o polskim patriotyzmie, m. in. o powstaniu styczniowym i
przedwojennych endekach. Kpi także z polskich nadziei, że będzie można jednak
pozostać na Kresach po wejściu tam Armii Czerwonej. Pokazuje Polaków z Wilna
jako hieny, które żerują na cudzej krzywdzie, przeszukując mieszkania
opuszczone przez tych, co wyjechali „do Polski”.
Ten
paszkwil powstał w 1946 roku. Osiem lat przeleżał w szufladzie, podobno
zatrzymany przez cenzurę. A po raz pierwszy został opublikowany w 1956 r., na
fali odwilży po śmierci Stalina. Jego autor, Tadeusz Konwicki, w latach
1944-1945 był żołnierzem wileńskiego AK, później wyjechał z Kresów i zaczął
robić w Polsce karierę literacką. Pisał socrealistyczne reportaże m. in. o
budowie Nowej Huty. W 1953 r. wstąpił do PZPR. Wydanie „Rojstów” przypadło w
okresie, kiedy był już dobrze zapowiadającym się młodym literatem na służbie
komunistów.
Warto
pamiętać o tym, że w ciągu ośmiu lat pomiędzy napisaniem „Rojstów” a ich
wydaniem – tysiące żołnierzy AK siedziało w więzieniach, było torturowanych i
zabijanych przez komunistyczną bezpiekę. Mówiąc brutalnie: kiedy w katowniach
UB zabijano Żołnierzy Wyklętych – szkalująca AK książka Konwickiego czekała
właśnie na wydanie.
Po
upadku PRL-u dyskusję na temat ”Rojstów” podjął Ryszard Kiersnowski, były
dowódca Tadeusza Konwickiego z oddziału AK. Kiersnowski napisał książkę „Tam i
wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie, w puszczy 1939 – 1945”. Tak się składa, że
Kiersnowski był świadkiem tych samych wydarzeń, które zostały opisane w
„Rojstach” i opisał je ponownie zupełnie z innej strony.
Analiza
„Rojstów” Konwickiego z Żołnierzem Wyklętym
Po raz pierwszy
czytałam „Rojsty” jako obowiązkową lekturę na ćwiczenia z literatury
współczesnej przeszło 30. lat temu i zapamiętałam tę książkę na całe życie jako
przykład literatury przeczytanej zbyt wcześnie i bez jakiegokolwiek
wyjaśnienia, o co w niej chodzi. Jako osoba wyrosła w Bydgoszczy pojęcia nie
miałam o trudnej przeszłości Kresów i o dramatycznych losach wileńskiej
partyzantki akowskiej. Była to dla mnie dziwna powieść o jakiejś bandzie
młodych ludzi, którzy bez celu i bez sensu wałęsają się gdzieś po wsiach na zabitej
dechami prowincji. Kto to jest? O co chodzi? Z kim oni chcą walczyć? Wtedy tego
nie wiedziałam.
Pamiętam za to
okoliczności tamtej lektury: był stan wojenny, drugi rok polonistyki,
literatura współczesna przerabiana równocześnie z literaturą staropolską. Zupełnie
bez sensu, związku i logiki. Tak chyba miało być, byśmy za dużo nie myśleli. Tu
Sęp-Szarzyński, a tu – socrealizm.
Zajęcia ze współczesnej
prowadzi docent Malinowski, który budzi w nas przestrach i grozę, bo na każde
ćwiczenia każe przygotowywać długie referaty na zadany temat i konsekwentnie
sprawdza, co przygotowaliśmy. Nie ma do tego żadnych pomocy, żadnych opracowań
w książkach. Straszliwy docent M. zadaje
temat, po czym należy go opracować na podstawie lektury i ówczesnej prasy
literackiej. Należy przygotować porządną bibliografię, przypisy oraz fiszki.
Fiszki trzeba składować w kopertach, a koperty w pudelkach po butach. Pudełka
po butach z fiszkami – w kartonach po margarynie. I tak dalej. Taka była
filozofia pracy naukowej docenta M. i starał się nam ją przekazać. Żeby
cokolwiek napisać, trzeba schodzić do uczelnianej piwnicy, do czytelni
czasopism i wertować stare zakurzone, powiązane sznurkami roczniki „Kuźnicy”,
„Odrodzenia” czy innych pism z lat 1940. i 1950.
Na jedne zajęcia docent
kazał przeczytać „Rojsty” i przygotować referat na ich temat. – Wiecie, co to
są rojsty? – pyta na początku ćwiczeń. Nikt nie wie, choć kilka z moich
koleżanek niby powinno wiedzieć, bo miało dziadków z Wilna. Docent wyjaśnia, że rojsty to zarośla leśne
rosnące na bagnistym terenie, typowe dla pewnych okolic Wileńszczyzny i
Białorusi. Dalej ktoś czyta referat, a docent uśmiecha się lekko pod wąsem.
Przerażający docent M.,
postrach bydgoskich studentów polonistyki, to nieżyjący już Leszek Jan Malinowski,
Żołnierz Wyklęty, który w czasie wojny walczył w 3. Wileńskiej Brygadzie AK,
zaś po wojnie był kurierem przeprowadzającym na Zachód ludzi, których należało
ratować przed NKWD. M. in. pomagał w przerzucie pisarza Sergiusza Piaseckiego,
który w czasie okupacji był egzekutorem AK.
Ale o tym nie
wiedzieliśmy w czasie studiów. Malinowski wspominał czasem, że pochodzi z
Wilna, że uczył się tam na tajnych kompletach, a jego koleżanką szkolną była późniejsza
aktorka Hanna Skarżanka. Wykłady Malinowskiego polegały głównie na tym, że
dawał nam do zrozumienia, kto z pisarzy był w porządku, a kto był gnidą. Robił
to w tak w przemyślny sposób, że choćby ktoś chciał mu coś zarzucić, to nie było do czego się przyczepić. To z jego wykładów zapamiętałam, kto był gnidą, a kto szlachetnym
człowiekiem. Kto był Polakiem, a kto Żydem, bo na wykładach podawał prawdziwe
nazwiska współczesnych „polskich” pisarzy. Kto wstąpił do Armii Czerwonej, a kto do Ludowego
Wojska Polskiego. I tak dalej. Siał terror ten Malinowski na ćwiczeniach, ale naprawdę dużo nas
nauczył.
W latach 1990. docent M. działał w
organizacjach kresowych, napisał także książkę pt. „1. Wileńska Brygada AK”.
W
wywiadzie „Wilnianie zasłużeni dla Litwy, Polski, Europy i świata”, który
przeprowadził Ryszard Maciejkianiec, docent Malinowski tak mówił o sobie:
„Mój dziadek Bolesław Malinowski był specjalistą od budowy mostów. M. in.
Most Zwierzyniecki - to jego dzieło. Współpracował również przy wznoszeniu
niektórych gmachów, w tym Domu Towarowego Jabłkowskich. Miał on brata Wilhelma,
który pracował w Banku Ziemskim, był we władzach Browaru Szopena i był znaną w
Wilnie postacią, udzielał się społecznie, organizował różne imprezy. A jego
córka Wanda, to Osterwina, żona Osterwy. A poza tym wojewoda wileński Władysław
Jaszczołd - to mój wuj, który potem został ministrem opieki społecznej.
Znajomość tych moich ojczystych
stron pomogła mi zresztą później przy ucieczce z Miednik, kiedy tam nas
osadzono po zakończeniu operacji "Ostra Brama". Uciekłem w nocy z
kolegami, służąc im za przewodnika.
W roku 1945 wyjechałem do Lublina,
tam ukończyłem historię sztuki, potem jeszcze polonistykę w Toruniu, a w roku
1960 obroniłem doktorat.”
A tu można sobie obejrzeć wywiad z
Leszkiem J. Malinowskim, w którym opowiada o powstaniu wileńskim w 1944 roku:
Warto
także zajrzeć tu:
Konwicki Tadeusz, „Rojsty” , wyd. Czytelnik,
Warszawa 1956, wyd. I
Oj ten Konwicki....
OdpowiedzUsuńAle 'Salto' jest magiczne.
wtedy w ogóle w Polsce robiło się dobre filmy, co nie zmienia faktu, że Konwicki za cenę oplucia AK stał się pieszczochem władzy i mógł je robić
UsuńJesli ta ksiazka byla napisana dla komunistow to dlaczego nie mozna jej bylo wydac az do odwilzy? Przedstawianie historii jedynie w bohaterskich barwach staje sie niezdrowym nacjonalizmem. Trudno jest uwierzyc w to, ze zolnierze AK byli wszyscy szlachetni, odwazni i swietnie zorganizowani. Czytalam te ksiazke gdy mialam 15 lat, nie bardzo mi sie podobala, ale porazila mnie swoja bolesna szczeroscia i do tej pory ja pamietam.
OdpowiedzUsuńNie można jej było wydać do odwilży, ponieważ za życia Stalina był zakaz w ogóle pisania o AK, nawet w złym świetle.
UsuńA mnie się wydaje, że Tadeusz Konwicki w czasach stalinowskich skrzętnie ukrywał fakt, że był w AK, czemu akurat nie dziwię się, bo mogloby to pzed 1956 rokiem uniemożliwić mu karierę, narazić na zainteresowanie ze strony UB, no i pewno nie mógłby wstąpić do PZPR w 1953 roku.
OdpowiedzUsuńA tego to ja nie wiem: ukrywał czy nie ukrywał... Nie znam tak dobrze biografii Konwickiego, choć kiedyś czytywałam jego książki. Ale już dawno temu ten autor raczej wypadł z orbity moich zainteresowań... Tak tylko te "Rojsty" mi się przypomniały.
UsuńKonwicki pisał świetnie, nie można zaprzeczyć.
Usuń