„Florian
z Wielkiej Hłuszy” to kolejna powieść Marii Rodziewiczowny o Kresach, a
konkretnie o Polesiu. Rzecz dzieje się w zabitym dechami miasteczku Wielka
Hłusza w czasie I wojny światowej, w latach 1915-1919.
Tytułowy Florian to
ogromny dzwon kościelny podarowany przed wiekami świątyni w Wielkiej Hłuszy
przez królową Bonę w podzięce za uratowanie od nieszczęśliwego wypadku w
podróży. Od tamtej pory ów dzwon jest wielką dumą okolicznych katolickich mieszkańców.
Niestety, w czasie I wojny światowej, latem1915 roku, kiedy Rosjanie ewakuowali
się z terenu zaboru rosyjskiego przed nacierającą armią pruską, nad Florianem
zawisło widmo zagłady. Wszystkie dzwony, podobnie jak inne większe metalowe
przedmioty, miały zostać przetopione na armaty. Armia rosyjska szukała ich i
rekwirowała. Polacy z Wielkiej Hłuszy i okolic postanowili swój dzwon uratować.
Zajęła się tym niewielka grupka młodych patriotów, którzy nocą po kryjomu zdjęli
dzwon i ukryli go za miastem.
Historia dzwonu jest pretekstem do opowiedzenia
historii o ludziach, Polakach od kilkuset lat mieszkających na Polesiu. Ich
przodkowie przybyli tam z Korony (z Mazowsza i spod Krakowa) i żyli od pokoleń na
Kresach wśród białoruskiego ludu wierni swojej narodowości i religii. Faktycznymi
bohaterami „Floriana z Wielkiej Hłuszy” są członkowie spokrewnionych ze sobą
rodzin Skołubów i Wereszyńskich, a także ich znajomi i sąsiedzi. Wbrew nakazom
władzy rosyjskiej, która nakazywała Polakom ewakuację w głąb Rosji przed
wojskami niemieckimi, dzielni Polacy z Polesia postanowili zostać i trwać przy
swoich domach, dworach i majątkach. Nie było to łatwe, bo Rosjanie wręcz
zmuszali ludność do ewakuacji. Po
wyprowadzeniu ludzi i zwierząt z danego terenu lotne oddziały kozackie
podpalały wszystko. Była to taktyka spalonej ziemi w praktyce.
Jednak zarówno
Skołubowie jak i Wereszyńscy pozostali na miejscu. Przetrwali ewakuację rosyjską,
przetrwali ucieczkę białoruskiej służby folwarcznej, przetrwali rekwizycje
żywności, koni i wszelkiego dobytku. Doczekali się kolejnej okupacji, tym razem
niemieckiej, która – jak wierzyli – miała być lepsza od rosyjskiej. Miała być,
ale nie była. W końcu po paru latach trudnej walki z przeciwnościami
losu, pracując ciężko na roli własnymi rękoma, bo na ręce chłopskie nie mogli
już liczyć, doczekali się końca wojny.
W 1919 roku na wiosnę w Wielkiej Hłuszy
witano wolną Polskę po latach zaborów. Zabrzmiał znów potężny dzwon Florian, a
w kościele rozległa się „Rota” Marii Konopnickiej śpiewana wówczas zamiast hymnu
polskiego. Polscy żołnierze wrócili z Francji z wojskiem generała Józefa
Hallera. Legionista Alfred Rupejko, ranny na ciele, ale szczęśliwy na duszy i dumny
ze służby w wojsku, zdobył wreszcie serce Bronki Wereszyńskiej, a jego rodzice
wybierają się do dziadka Wereszyńskiego prosić o rękę wnuczki. Chciałoby się
powiedzieć o bohaterach: „A potem żyli długo i szczęśliwie”, lecz wiemy, że
przecież tak być nie mogło, bo już rok później do Wielkiej Hłuszy znowu
zawitała wojna. Tym razem polsko-bolszewicka. Ale o tym już autorka nie
wspomina.
„Florian z Wielkiej
Hłuszy” to pięknie napisana, barwna i pełna ciekawych przygód opowieść. Trochę
patriotyczna, trochę sentymentalna. Na pewno – bardzo polska i bardzo
ziemiańska. Momentami wzruszająca (te opisy przyrody i pejzażu Polesia!),
momentami zabawna (zaloty niemieckiego żołnierza, Ślązaka Adalberta, do organiścianki
Łusi). Czyta się to bardzo dobrze, lekko i szybko, co jest wielką zaletą podczas
tych lipcowych upałów. Powieść wyszła w 1929 roku, a w 1938 roku Leonard
Buczkowski nakręcił według niej film „Florian”.
Podczas lektury
myślałam o tej wielkiej wędrówce ludów na wschód, w głąb Rosji, jaką zaborcy
zafundowali naszym rodakom nie tylko na Kresach, ale także w Polsce centralnej.
Ten mało znany epizod naszej historii został opisany w wielu książkach z tamtej
epoki. O tej wielkiej ewakuacji nadzorowanej przez wojsko carskie czytałam m.
in. w takich tekstach jak „Lewa wolna” Józefa Mackiewicza, „Szklana góra”
Eugeniusza Werstina, „Czasy, miejsca, ludzie. Wspomnienia z Kresów wschodnich
1893-1946” Heleny Roth, „Ania z Lechickich Pól” Marii Dunin-Kozickiej, „Boża podszewka”
Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz. Zaś o ewakuacji Niemców na zachód w roku 1917 i jej
wpływie na losy mieszkańców Kresów pisał przecież Michaił Bułhakow w „Białej
gwardii”.
Sięgnęłam po tę powieść
Rodziewiczówny ponieważ koleżanki z bloga poświęconego literaturze kresowej (literackiekresy.blogspot.com/) intensywnie
dopingują do czytania o Polesiu (i chwała Bogu!), a tu ja wciąż mam kłopot z odróżnianiem Polesia
od Podlasia. A trzeba przecież pamiętać, że było po prostu Polesie (obecna
Białoruś) i Polesie Wołyńskie (dzisiejsza Ukraina). I masz babo, placek! Odróżnij
te wszystkie Polesia! I Podlasia… Przyznam się szczerze, że nie jestem do końca
pewna, o jakim Polesiu pisze w tej książce Rodziewiczówna. Próbowałam namierzyć
miasteczko Wielka Hłusza. Wujek Google podpowiada, że to może chodzić o Wielką
Głuszę (Велика Глуша), jest to obecnie wieś na północy Ukrainy w Obwodzie Wołyńskim.
Czyli – może chodzi o Polesie Wołyńskie? „Za Polski” ta miejscowość była
położona w województwie poleskim, w powiecie Kamień Koszyrski i było siedzibą
gminy Wielka Głusza.
A tu jest link do filmu
„Florian” zrealizowanego według powieści Rodziewiczówny:
Rodziewiczówna
Maria, „Florian z Wielkiej Hłuszy”, wyd. Edipresse Polska, Warszawa 2012
Mamy kolejną książkę Rodziewiczówny! Nie czytałam, ale postaram się nadrobić zaległości.
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie, że tak pięknie promujesz literaturę kresową! Ta recenzja wzbogaci nasze kresowe recenzje na wspomnianym przez Ciebie blogu i może będzie inspiracją dla innych czytelników, by sięgnąć po książkę „Florian z Wielkiej Hłuszy”.
No, wiesz, ta inspiracja działa w dwie strony :)))
UsuńJa z kolei czuję się inspirowana przez Was. Nie znałam tej powieści, znalazłam ją na stoisku z tanią książką w Kauflandzie za 4,99 zł. Doczytałam, że o Polesiu, to wzięłam. I nie żałuję, bo jest w niej masa bardzo realistycznych szczegółów o życiu codziennym na Kresach w czasie I wojny światowej.