Książki
Stanisława Grzesiuka (na zdjęciu z Wikipedii) były w PRL-u bestsellerami. Miały
szalone powodzenie u mężczyzn. W księgarniach szły spod lady jak ciepłe
bułeczki. W bibliotekach były „na zapisy” i trzeba było czekać na nie w długiej
kolejce. Pamiętam, że w latach 70. i 80.
Grzesiuka czytali wszyscy dorośli faceci wokół mnie: mój ojciec, moi wujkowie, moi
sąsiedzi, moi starsi kuzyni, a nawet mój mąż. Grzesiukowe określenie „boso ale
w ostrogach” weszło za komuny do polskiego języka potocznego.
Mnie
jakoś ta fala grzesiukomanii ominęła. W tym czasie czytałam inne rzeczy,
zresztą jakoś wtedy nie ciągnęło mnie do warszawskich cwaniaków. W domu były
książki Wiecha (Stefan Wiechecki) pisane gwarą warszawską, bo mój ojciec, rodem
spod Sochaczewa, z biednej szlachty mazowieckiej się wywodzący, miał jakiś
warszawski epizod w czasie wojny, a także tuż po wojnie i z tamtych czasów
pozostał mu sentyment do „stolycy” i pewna znajomość owej gwary Wiecha. Słuchał
z sentymentem nadawanych często w radiu warszawskich piosenek Jaremy
Stempowskiego i Grzesiuka właśnie.
Jako
dziecko znałam na pamięć śpiewane opowieści o Felku Zdankiewiczu, czarnej
Mańce, apaszu Staśku i czasem wydzierałam się na cały głos śpiewając razem z
radiem: „Hanko, twe ciało pręży się, przegina, Hanko, daj usta, niech przeminie
ból i żal…” albo „nieprzespanej nocy znojnej jeszcze mam na ustach ślad, u
grubego Joska na ulicy Gnojnej zebrał
się ferajny kwiat.” Długo zresztą śpiewałam „Józka” zamiast „Joska”. Dopiero
później odkryłam, że chodziło o Żyda Joska, a nie polskiego Józka. Bo to
przecież Żydzi przeważnie prowadzili knajpy z wyszynkiem, a nie Polacy.
No
więc tak – mieszkając w Bydgoszczy, wśród rdzennych „krzyżaków”, mój ojciec
napawał się wspomnieniami dawnej Warszawy, słuchając radiowych piosenek i czytając
Wiecha. A ja razem z nim. Tyko tego Grzesiuka nie czytałam, bo mój ojciec
uważał (i słusznie), że książki o obozach koncentracyjnych są nieodpowiednie
dla dorastających panienek. A przecież Grzesiuk najpierw zasłynął jako autor „Pięciu
lat kacetu”, dramatycznej relacji z pobytu w kilku niemieckich obozach
śmierci wydanej po raz pierwszy pod koniec lat 50. Dopiero później przyszła
barwna opowieść o warszawskiej ulicy i warszawskich cwaniakach, czyli „Boso ale
w ostrogach”, a na końcu nostalgiczna, choć pełna humoru, historia pobytów
Grzesiuka w sanatoriach przeciwgruźliczych i borykania się z chorobą płuc, to
jest „Na marginesie życia”. Ojciec w ogóle jakoś odsuwał ode mnie te książki,
uważając chyba, że jestem za smarkata, by poznawać życie z tej strony, co
Grzesiuk.
No
i tak – nie przeczytałam Grzesiuka wtedy, kiedy czytała go cała Polska. Ale wszystko
można przecież nadrobić. Parę dni temu stałam się nieoczekiwanie właścicielką kompletu
trzech książek Grzesiuka, nowiutkich, chyba mało czytanych, wydanie z lat 80. –
Tylko zajrzę! – pomyślałam sobie. Otworzyłam, zaczęłam czytać „Boso ale w
ostrogach” … i wsiąkłam totalnie! Nie wiem, jak to się nazywa, synestezja, czy
jak, bo ja naprawdę podczas lektury usłyszałam głos autora! To nie było
złudzenie! Te książki są tak napisane, że słyszy się opowieść! Mało kto potrafi
przelać swoje myśli na papier w taki sposób. Tak właśnie piszą naturszczycy,
których teksty powalają czytelnika swoją prawdziwością.
Z
tej opowieści wyłania się cały Stasiek Grzesiuk, chłopak z fantazją i
charakterem, o skłonnościach przywódczych i wiele mówiącym przezwisku „Kozak”,
co to umiał walnąć gościa „z główki” w brzuch, obracał się w środowisku
półprzestępczym, ale nigdy do końca przestępcą nie był, bo swój honor miał.
Czytałam o losach sprytnego, pracowitego chłopaka, który ambitnie pnie się w
górę w robotniczej hierarchii (Stasiek pracował przed wojną w fabryce na państwowej
posadzie, a to przed wojną było już coś!) i o barwnej międzywojennej Warszawie,
której już nie ma. Czytałam, a w uszach dźwięczały mi stare piosenki dobiegające
z naszego rodzinnego, wiekowego trzeszczącego radia: „Apaszem Stasiek był, w krąg
znały go ulice…”.
Tom
obozowy, czyli „Pięć lat kacetu”, tylko przejrzałam, bo – zgodnie z naukami mego
tatuśka – do dziś unikam tematyki obozowej jak ognia. Faktycznie,
nieodpowiednie to i dla dorastających panienek, i dla dojrzałych życiowo dam,
bo wpędza w zły humor, a do tego niesie ze sobą jakąś taką nieprzyjemną energię.
Zwróciłam jednak uwagę na wstęp, w którym Stasiek pisze, w jaki sposób udało mu
się przeżyć obozowe piekło. Podstawą było „maksymalne miganie się od pracy oraz
organizowanie jedzenia”. Stasiek w obozie robił jak najmniej, spał kiedy mógł i
jadł wszystko, co udało się zdobyć. A zdobywał w każdy sposób, nie zawsze
szlachetny. I tylko dzięki temu przeżył pobyt w obozach Dachau, Mauthausen i
Gusen. Kiedy wyszedł na wolność – miał 27 lat i mocno nadszarpnięte zdrowie.
Wkrótce
zachorował na gruźlicę i ostatnie lata spędził w większości w szpitalach i
sanatoriach. Ale nawet tam wykazywał się charakterem, dowcipem, fantazją i
odwagą. Przyznam się, że do łez wzruszyła mnie historia walki Staśka z chorobą,
na którą jeszcze nie tak dawno nie było żadnego lekarstwa. Ta opowieść ciężko
doświadczonego przez życie człowieka jest tak mądra i tak pełna humanizmu (tak,
tak, humanizmu, nie boję się użyć tego słowa), że niektóre ze szpitalnych
historii Grzesiuka powinni przeczytać lekarze pracujący z ciężko chorymi, a
także sami pacjenci, którzy nie zawsze potrafią poradzić sobie ze śmiertelną
chorobą i pobytem w szpitalu. Żartobliwie można powiedzieć, że „Na marginesie
życia” Grzesiuka to taka polska odpowiedź na niemiecką „Czarodziejską górę”
Manna. Kto czytał obie książki, ten wie, o co chodzi.
Czy
Grzesiuk pisał prawdę i tylko prawdę? Oto jest pytanie! Na ten temat toczą się
od jakiegoś czasu zażarte dyskusje na różnych forach historycznych. Cóż, warto
pamiętać, że Grzesiuk nie pisał przecież książek historycznych, tylko literaturę
piękną. A literatura zawsze jest artystycznym przetworzeniem rzeczywistości i
dopuszcza pewien element fantazji. Mnie to nie obchodzi, ile w jego
opowieściach prawdy, a ile zmyślenia.
Być
może pisał tylko prawdę? Być może trochę koloryzował i podkręcał, aby lepiej
pasowało. Być może czasem cudze przygody opisał jako swoje. Ale to przecież
nieważne. Ważne, jak ten człowiek umiał barwnie i ciekawie opowiadać. Po prostu – miał dar Boży (choć był
niewierzący). I dlatego pewnie wciąż jest czytany, a jego książki nadal są
wydawane. Jest nadal lubiany, zwłaszcza wśród starszych wiekiem czytelników, dla
których jego książki działają trochę jak maszyna czasu, dzięki której można przenieść
się do dawnej Warszawy i poznać prawdziwych warszawskich cwaniaków. Można Grzesiuka
postawić w jednym szeregu z takimi pisarzami naturszczykami jak Sergiusz Piasecki,
Florian Czarnyszewicz czy Zbigniew Uniłowski.
Tu
film dokumentalny o Grzesiuku:
A
tu - piosenki w jego niezapomnianej interpretacji:
Grzesiuk Stanisław, „Boso
ale w ostrogach”, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1982
Grzesiuk Stanisław, „Pięć
lat kacetu”, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1982
Grzesiuk
Stanisław, „Na marginesie życia”, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1982
Stała w biblioteczce mojego dziadka, więc zainteresowałam się dość szybko. To były wakacje z Grzesiukiem...
OdpowiedzUsuńBo to właśnie tamto pokolenie mężczyzn pasjami czytało tę książki.
UsuńOstatnio szukałam tej książki - 'Boso, ale w ostrogach', bo zarekomendowała mi ją taka moja mądra ciocia, której gustem literackim się wzoruję. Przypuszczam, że coś w tej książce jest aktualnego, że mi ją poleciła. Cieszę się więc z Pani posta! Mnie niestety nie przestrzegano przed czytaniem o obozach, więc czytam, a potem 'choruję' przez tydzień.
OdpowiedzUsuńCiocia ma dobry gust! :)))
UsuńGrzesiuka czyta się bardzo przyjemnie, naprawdę! Na YT jest ta książka w postaci plików audio.
Co do obozów - to u mnie po lekturze - depresja gwarantowana. Do dziś śnią mi się po nocach koszmary z "Medalionów" Nałkowskiej, to była moja lektura w 8 klasie podstawówki. też odchorowałam. Ważna książka, ale od tamtej pory nie zajrzałam do Nałkowskiej.
Najbardziej traumatyczna scena to według mnie wtedy, gdy w tej pakamerze szczury jadły żyjących jeszcze ludzi. No to koniecznie przeczytam 'Boso...'. Jeśli to o prawdziwych mężczyznach, to już wiem dlaczego mi o tej książce ciocia mówiła.
UsuńTak, ciocia czyta świetne książki. Na gwiazdkę dała mi poezje Dickinson. Bardzo się z Nią dogaduję, p;pomimo różnicy wieku.
Bo Grzesiuk to był prawdziwy mężczyzna. I pisał o takich właśnie. Podobno jego twórczością zaczytywali sie w PRLu git-ludzie.
UsuńMUSZĘ to dołożyć. Oto co pisała OSIECKA o Grzesiuku:
OdpowiedzUsuń" "Grzesiuk utrwalił w tangu ludowym to, co bodaj w nim najważniejsze: pełne godności spowolnienie. Dostojeństwo. Jest w nim rytm kroków ludzi doświadczonych i nigdzie się niespieszących, przeciwstawiony jakby fertycznemu drobieniu frajerów. Grzesiuk, kiedy go poznałam w czerniakowskiej 'Sielance', był już poważnie chory, skarżył się, że głos mu nie brzmi. To prawda, w późniejszych swoich latach Grzesiuk bardziej recytował niż śpiewał, ale było w tym, niczym w bluesowych recytacjach starzejącego się Armstronga, to, co najważniejsze: wsłuchanie się w duszę ludzi, o których mu chodzi. Ludziom tym zaś chodziło o ochronę sponiewieranej dumy, o obronę przed frajerstwem i przemocą, o prawo do własnego świata 'na dole'. Grzesiuk w piosence, niczym Marek Nowakowski w prozie, podchodził do tego świata z wielką delikatnością, nikomu siebie nie narzucał ani niczego nie narzucał sobie. Nie starał się być katem, bandytą ani Czarną Mańką: 'Bezbłędnie referował'. […] Tak więc wielki wybuch tanga ludowego w końcu lat pięćdziesiątych – skończył się marnie. Grzesiuk po dłuższej chorobie zmarł, a pozostali artyści zostali zepchnięci na margines. Trochę też sami się zepchnęli. Ludowe tango zleksykalizowało się, strywializowało, i trwa u nas tylko w zwrocie: 'Pójść w tango'. Czy to nie smutne?"
[Osiecka Agnieszka, "Szpetni czterdziestoletni", Warszawa 1985]
Dzisiejsi "menszczyzny" powinni przeczytać chociaż "Boso ale w ostrogach" i zastanowić się nad wartościami jakie wyznają
OdpowiedzUsuńTo dobry pomysł! Niech wszystkie gendery czytają Grzesiuka! Obowiązkowo!!!
Usuń