Mieliśmy
i my swoją Hedwig Courths-Mahler. Nasza królowa romansów z myszką nazywała się
Maria Rodziewiczówna i w tym samym okresie, co jej niemiecka koleżanka, produkowała podobne w treści prościutkie
romanse, w których On i Ona po długich perypetiach pobierają się i pracują razem
ku chwale Ojczyzny.
Rodziewiczównę
i Courths-Mahlerową łączy także sposób opisywania postaci, które w większość
są płaskie i jednowymiarowe, a także lekka skłonność do emancypacji. Jest jednak między obu autorkami
zasadnicza różnica: Courths-Mahlerowa skupiała się głównie na tym, by
doprowadzić zakochaną parę do ołtarza, Rodziewiczówna dorzuciła jeszcze do tego
problemy związane z trudnym bytowaniem Polaków pod zaborami, jak również
ciekawy koloryt lokalny. I właściwie dla tego ostatniego warto jeszcze wracać
do tych „romansów prababci”, bo chyba głównie koloryt lokalny, zwłaszcza
związany z Kresami wschodnimi, decyduje o tym, że powieści Rodziewiczówny wciąż
są jeszcze znane i czytane.
Ten
przydługi wstęp służy do tego, by wytłumaczyć mój stosunek do Rodziewiczówny.
Jakoś tak wyszło, że nie dorastałam z
jej książkami, bo w głębokim PRL-u, za wyjątkiem paru tytułów, były zakazane.
Zaczęto je masowo drukować dopiero w latach 80., jednak wówczas, jako ambitna
studentka z pretensjami, odrzuciłam je ze
względu na niewielkie – moim zdaniem –
wartości artystyczne. Śmiałam się wtedy z naiwnych i przewidywalnych fabuł, a
także mało skomplikowanych psychologicznie, papierowych bohaterów. Dopiero z wiekiem zrozumiałam, że powieści
Rodziewiczówny należy traktować tak, jak umoralniające czytanki, które uczą,
bawiąc.
I
tak jakoś – poprzez równie czytankowe romanse Courths-Mahlerowej – trafiłam znowu
do Rodziewiczówny. „Czahary” to pierwsza powieść tej autorki, przy której nie
parskałam ze śmiechu.
No więc, tak: w powieści jest Ona. Zofia
Janicka. Taka bardziej wyemancypowana Justyna Orzelska („Nad Niemnem”
Orzeszkowej). Skończyła gimnazjum w Warszawie, chciała się kształcić w Paryżu,
ale rodzina nie pozwoliła, siłą ją przywieźli z tego Paryża. Przez siedem lat
mieszkała w majątku ojca i pomagała mu nim zarządzać. Powieść zawiązuje się w
momencie, kiedy umiera stary Janicki, a jego dzieci walczą ze sobą o majątek.
Zofia nie chce spłaty spadku w gotówce, nie chce być też na łaskawym chlebie u
brata. Żąda dla siebie niewielkiej posiadłości
o nazwie Czahary leżącej wśród poleskich błot i bagien. Sprawa opiera się o sąd. W staraniach o spadek
pomaga Zofii jej dawny znajomy, niejaki Motold. I to jest właśnie On! Między
nimi od początku powieści jest chemia! Niestety, coś im kiedyś nie wyszło, więc
On ożenił się dla pieniędzy z bogatą Niemką. Zofia dostaje to, co chciała, czyli
Czahary, a nawet więcej, bo udaje się jej wywalczyć jeszcze jeden mająteczek
dla nieobecnego brata, którego reszta rodzeństwa chciała pominąć w działach
spadku.
Odważna dziewczyna osiada na pustkowiu i tutaj
właśnie zaczyna się „Polesia czar”. I to właśnie jest największy atut tej
powieści. Rodziewiczówna pięknie i bardzo plastycznie opisuje rozlewiska
Polesia, tamtejszą przyrodę, specyficzną, dość prymitywną gospodarkę opartą na
wymianie towarowej, a także tamtejszy lud, którego najwspanialszym
przedstawicielem jest niejaki Kasjan, trochę rzezimieszek, chłop po
przejściach, sprytny, odważny i rezolutny, którego Zofia zatrudnia jako swego
pomocnika. Warto tę powieść przeczytać dla samego Kasjana, który jest w niej w
ogóle najbardziej barwną i najlepiej uchwyconą postacią.
Polesie
latem to wielkie rozlewiska wodne, po których można poruszać się tylko łodzią.
Polesie zimą to zakute lodem przestrzenie, po których można nawet jechać wozem,
choć nie zawsze jest to bezpieczne. Polesie to malownicza kraina, pełna skarbów
natury, niegościnna dla tych, którzy jej nie lubią, ale hojna i otwarta dla
swoich mieszkańców.
Kasjan
porusza się wszędzie bez trudu, niestraszna mu żadna pora dnia czy roku: „Wnet
się zebrał, ozuł w chodaki, wziął siekierę, piesznię do próbowania lodu, worek
z rybami i poszedł. Rad był wycieczce, bo Poleszuk każdy lubi wędrówkę po swych
błotach i lodach, a przy tym Kasjan postanowił w drodze powrotnej skręcić do
ziemianki i zabrać na święta zapas spirytusu z jednej ze schowanych tam beczek.
Szedł lekko i bezpiecznie przez znane sobie przesmyki i prostki, i przemachawszy
pewnie mil siedem, wieczorem przystawił się do Wilszyców.”
Wracając
do Nich… Zofia radzi sobie w Czaharach doskonale, jest pracowita do bólu,
niczym bohaterka powieści socrealistycznej, a także do bólu dobra dla całego
otoczenia. Jak również do bólu patriotyczna, o czym świadczy fakt, iż odrzuca
oświadczyny obrzydliwie bogatego niemieckiego barona, szwagra Motolda, który,
to znaczy ten baron, zakochał się w niej bez pamięci i gotów był stanąć przy ołtarzu
z panną bez posagu. Rodziewiczówna, podobnie jak inni pisarze tej epoki
(powieść ukazała się w 1905 roku) była wrażliwa na ówczesne próby germanizacji
ludności polskiej mieszkającej pod zaborem pruskim. Przypomnijmy, że wówczas
miały miejsce tzw. rugi pruskie, czyli przymusowe wysiedlanie Polaków z terenów
Prus. To wtedy właśnie odbył się słynny strajk dzieci w wielkopolskiej Wrześni,
kiedy to polscy uczniowie odmówili uczenia się religii po niemiecku. Wtedy też powstała
słynna „Rota” Marii Konopnickiej z pamiętnymi słowami „Nie będzie Niemiec pluł
nam w twarz i dzieci nam germanił”.
Twórczość
Rodziewiczówny wpisuje się więc doskonale w ówczesny nurt walki z niemczyzną. Wobec
czego niemiecki baron w „Czaharach”, choć okrutnie bogaty, jest jednak postacią
do szpiku kości zepsutą moralnie i jednoznacznie negatywną. Polska patriotka
Zofia Janicka w życiu nie wyszłaby za pruskiego barona, nieważne, jak
zamożnego!
No
i tak… On i Ona po wielu perypetiach w końcu pobierają się i żyją długo i
szczęśliwie, wśród poleskiego ludu, który posługiwał się językiem białoruskim,
na Polaków mówił „Lachy”, a siebie określał jako miejscowych.
Po
prostu – Polesia czar… Szkoda, że ta kraina już do nas nie należy…
Rodziewiczówna
Maria, „Czahary”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1989
Polesia czar... Jak dobrze, że przypominasz książkę Rodziewiczówny i jej bohaterów, którzy mieli zasady i tzw. "kręgosłup moralny" (chyba nie lubię tego określenia, ale niech będzie).
OdpowiedzUsuńMuszę poszukać dobrze w moich zakamarkach, bo kupiłam kiedyś na wyprzedaży dwa tytuły Rodziewiczówny i ... schowałam tak dobrze, że znaleźć nie mogę.
Twoja recenzja pięknie wpisuje się w tematykę bloga - "Kresy zaklęte w książkach", gdzie jak wiesz gromadzimy opinie o kresowych książkach. Mam nadzieję, że i tym razem wyrazisz zgodę, by Twoja recenzja tam się pojawiła? :)
Magdo, oczywiście, że wyrażam zgodę! Będzie mi bardzo miło :)))
UsuńCieszę się, że zbieracie w jednym miejscu te wszystkie kresowe lektury. Robi się z tego ciekawa biblioteka Kresovianów.
Ja też pod tym kątem zaczęłam czytać. Mam jeszcze w domu do przeczytania "Błękitnych" Rodziewiczówny, a także - na warsztacie - wspaniałe lwowskie wspomnienia Szolgini. Próbowałam nawet czytać Vincenza, ale poległam na języku. Może zrobię jeszcze jedno podejście, bo "Na wysokiej połoninie" to piękna i magiczna książka.
Jestem właśnie w czasie lektury "Błękitnych".
UsuńCzytałam i mam. Może od czasu do czasu uda mi się wrócić do jej książek.
OdpowiedzUsuńMam jeszcze w domu "Macierz", może się odważę.
UsuńA ja Dewajtisa, Wrzos, i chyba coś jeszcze....
Usuń"Romanse prababci" wydają mi się bardzo krzywdzącym określeniem. Zaczytywałam się nimi jako nastolatka i wciąż staram się do nich wracać.
OdpowiedzUsuńMaria Rodziewiczówna nie była zakazana w PRL-u , lecz trudno dostępna. Kto chciał dotrzeć to docierał. Ja przeczytałam w tamtym okresie wszystkie jej dzieła. Mam wrażenie , że opis Zośki Janickiej jest trochę protekcjonalny.(zachciało się dziewczynce samodzielności). A może warto spojrzeć na nią jako przedstawicielkę, coraz bardziej rozrastającej się w tamtych czasach grupy młodych kobiet, które chciały być wykształcone i prowadzić samodzielne życie, a nie być tylko ozdobą salonów, dopóki tatuś lub mąż nie przetracą majątku w karty.
OdpowiedzUsuńMotold to niemiecki Żyd łódzki baron. Nieuważnie czytałaś. A książka jest równa Nad Niemnem, tyle tam smaczków i żlośliwości.
OdpowiedzUsuń