Translate

czwartek, 23 stycznia 2020

Wejście Armii Czerwonej do Prus, styczeń 1945 roku – wspomnienia polskiej robotnicy przymusowej w III Rzeszy



Moja mama Halina Łukawska przeżyła II wojnę światową. Pamięta zarówno jej początek, kiedy Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę w 1939 roku, jak i koniec, kiedy to została wyzwolona z niemieckiej niewoli przez żołnierzy II Frontu Białoruskiego pod dowództwem marszałka Konstantego Rokossowskiego. Przebywała wówczas na robotach przymusowych, na które została wywieziona jako 12-letnia dziewczynka. W styczniu 1945 roku miała 15 lat. 

Wejście radzieckich żołnierzy do Prus Zachodnich uratowało jej życie. Sowieci nic jej nie zrobili, tylko kazali „uchodit’ domoj”, czyli po prostu wynosić się z linii frontu. Potem wraz z innymi polskimi robotnikami przymusowymi ruszyła pieszo w długą drogę do domu, przedzierając się między frontami niemieckim i radzieckim. Wokół toczyły się przecież krwawe boje o Prusy, trwały działania wojenne operacji wschodniopruskiej. A mała grupka Polaków szła przez ten koszmar wojenny spod Malborka przez Dzierzgoń, Iławę i Nowe Miasto Lubawskie do swoich pod Toruń. Dla mojej mamy II wojna światowa zakończyła się 24 stycznia 1945 roku. Jej świadectwo jest jedyne w swoim rodzaju, bo jest to chyba jedyna polska relacja z tych wydarzeń.




Nasza rodzina (Kowalscy - na zdjęciu) przed wojną mieszkała w Osieku nad Wisłą, w powiecie Lipno. Tamte tereny zostały wcielone do III Rzeszy już na początku wojny. We wrześniu i październiku 1939 roku Niemcy przeprowadzili tam Intelligenzaktion, czyli wymordowali całą inteligencję, ziemiaństwo, duchownych i wszystkich, którzy mieli maturę i jakiś niewielki majątek. Było to istne ludobójstwo!

Moja babcia Marta Kowalska była wtedy bardzo biedna, więc jej z początku nie ruszyli. Miała tylko niewielkie gospodarstwo rolne, na którym pracowała wraz z dwójką najmłodszych dzieci, to jest moją mamą Haliną i jej bratem Andrzejem. Jednak po pewnym okresie Niemcy zaczęli germanizować całą polską ludność mieszkającą na terenach wcielonych do III Rzeszy. Zmuszali Polaków, by zostali folksdojczami! Babcia trzy razy otrzymywała z urzędu gminy propozycję podpisania Volkslisty i przyjęcia niemieckiej III grupy narodowościowej. 


Jednak babcia była dumną Polką i nie zgodziła się zostać Niemką. Kara za to była straszna. Jesienią 1942 roku Niemcy wysiedlili moją babcię z domu, zabrali jej też to niewielkie gospodarstwo rolne, i wysłali na roboty przymusowe do III Rzeszy. Wywieziono ich z Osieka do Sztumu, gdzie na zamku krzyżackim mieścił się urząd pracy (Arbeitsamt). Odbywał się tam istny targ niewolników! Niemieccy gospodarze z okolicy przyjeżdżali i wybierali sobie zdrowych i silnych Polaków do pracy na roli.  Babcia z dziećmi trafiła najpierw do bauera w okolicy Sztumu, a potem do większego majątku Birkenfelde (dzisiaj Grzymała) pod Malborkiem. Ich właścicielem był tamtejszy okrutny Niemiec, który nazywał się Artur Rathke.


W tym majątku przebywało wielu robotników przymusowych z różnych krajów Europy oraz kilka jeńców wojennych. Babcia z mamą trafiły tam do pracy na polu, a brat mamy został skierowany do pracy w stajni. Wiosną 1943 roku babcia została wysłana do pracy w fabryce amunicji w Hanau, a mama z bratem zostali sami w Birkenfelde. Mama później pracowała tam jako pomoc kuchenna i nadzorczyni kurnika. Babcia straciła zdrowie w niemieckiej fabryce amunicji. Ponieważ była prawie sparaliżowana (zachorowała tam na stwardnienie rozsiane) i nie nadawała się do pracy, więc została zwolniona z tej fabryki. 

Jednak moja mama z bratem nadal byli niewolnikami w gospodarstwie Radtkego w Birkenfelde. Kiedy w styczniu 1945 roku zbliżał się radziecki front, Radtke próbował uciekać przed Rosjanami na zachód, ale nie zdążył. Dostał kulę w łeb i zginął zastrzelony na poboczu drogi w Dąbrówce Malborskiej. Potem mama wraz z innymi polskimi robotnikami przymusowymi wróciła do jego pałacu i tam wszyscy razem czekali na przyjście żołnierzy Armii Czerwonej. W wyobrażeniach traktowali ich jak swoich wybawicieli! 

Operacja wschodniopruska Armii Czerwonej zimą 1945 roku



Jesteście ciekawi, jak naprawdę wyglądało to wyzwolenie? 

Pisałyśmy o tym razem z mamą w naszej wspólnej książce „Córka organisty. Wspomnienia mieszkanki Pomorza”, która została wydana w 2019 roku w Bibliotece Kwartalnika „Prowincja” ze Sztumu. Świadectwo mojej mamy jest jedyne w swoim rodzaju, bo ten ważny fragment historii opisuje młoda Polka, która przypadkiem znalazła się w piekle wojny niemiecko-radzieckiej w Prusach. Z tego okresu są dostępne świadectwa żołnierzy radzieckich, a także niemieckich cywilów. Świadectwo polskie jest chyba tylko takie jedno jedyne. 

Oto wybrane fragmenty opowieści mojej mamy: 

„Następnego dnia, to jest 24 stycznia (środa), był wielki spokój. Taka cisza przed burzą. Niemcy już odeszli, a Rosjanie jeszcze nie przyszli. Nie wiedzieliśmy, co się wokół dzieje. Mieliśmy jednak dach nad głową i czekaliśmy, co będzie dalej. Było nam ciepło, bo napaliliśmy w piecu i kaloryfery w budynku już grzały. (…) Wieczorem tamtego dnia przyszli pierwsi Rosjanie. Najpierw szli zwiadowcy wojskowi w białych, brudnych kombinezonach założonych na mundury. Byli bardzo zmęczeni i brudni. Przepytali nas, kto jesteśmy.
- Germańców niet? – pytali. Jak powiedzieliśmy, że my Polacy i nie ma tutaj Niemców, to tylko obejrzeli posiadłość i polecieli dalej. Tej nocy widzieliśmy jeszcze innych radzieckich żołnierzy, którzy nie wchodzili do nas, do budynku, tylko lecieli gdzieś dalej drogą. Dwa razy podpalili miotaczami ognia zielony, drewniany budynek, który stał na podwórzu i w którym wcześniej mieszkała większość robotników przymusowych oraz jeńcy ze wschodu. Widzieliśmy to przez okno, bo nie spaliśmy tej nocy. Za każdym razem udało się nam stłumić ogień. Lecieliśmy szybko i gasiliśmy płomienie, polewaliśmy je wodą z wiader. Baliśmy się, że od tego drewnianego budynku może zająć się pałac, w którym przebywaliśmy. Udało się nam ugasić te pożary, bo ogień nie był jeszcze zbyt duży.   
Kolejnego dnia rano (czwartek, 25 stycznia) od strony Dzierzgonia nadjechało wojsko radzieckie. To była chyba artyleria. Mieli ze sobą bardzo dużo różnego sprzętu, głównie działa przeciwlotnicze, a także samochody ciężarowe, a na nich stały słynne „katiusze”. Ten cały sprzęt został zaparkowany koło pałacu. Ze sprzętem przyjechało ciężarówkami bardzo wielu żołnierzy. Powiedzieli nam, że w Birkenfelde będzie radziecki sztab wojskowy na całą okolicę.
Jeśli chodzi o taki kontakt osobisty z Rosjanami, to oficerowie radzieccy byli dość kulturalni, ale prości żołnierze byli brudni, śmierdzący i tylko szukali zdobyczy. Chodziło im przede wszystkim o kilka rzeczy. Pytali o „czasy”, czyli zegarki na rękę, rowery, papierosy, wódkę i „baby”. Znalezione zegarki zakładali po kilka na rękę. Zapinali je sobie na przedramionach. Liczbę ubitych „Germańców” znaczyli sobie nacięciami na drewnianych kolbach karabinów. Pokazywali nam te karabiny z nacięciami i opowiadali, ilu wrogów ubili. (…)
Rosjanie bardzo interesowali się kobietami. Zaczepiali je i zagadywali. Jedna z moich koleżanek poszła załatwić się do wygódki, a jak wróciła, to miała rękawy wydarte z płaszcza, widocznie z kimś się szarpała i mu uciekła. Ktoś napadł też chyba na panią Przychodną, bo bardzo płakała. Spytałam, co się stało i dlaczego płacze, a ona powiedziała, że z radości. Ale to nie była żadna radość… Myślę, że jeśli nawet którąś z naszych kobiet tam zgwałcili, to bała się o tym mówić, bo ci żołnierze tutaj rządzili i mogli wszystko z nami zrobić.
(…) W czwartek (25 stycznia) pod wieczór Rosjanie kazali nam opuścić Birkenfelde.
– Nie możecie tu zostać! Uchoditie domoj! Bystro uchoditie! – mówili, machając rękami.
Co mieliśmy robić? Ruszyliśmy całą grupą do domu.
(…) Wkrótce doszliśmy do Dzierzgonia. Tam zobaczyłam na własne oczy, co naprawdę znaczy wojna. Było strasznie. Miasto wyglądało jak jakieś piekło. Szliśmy środkiem jezdni, rozglądając się na boki. Część domów płonęła podpalona przez Rosjan. Radzieccy żołnierze w białych kombinezonach kulali się z górki, od strony kościoła, coś krzyczeli i strzelali z karabinów w powietrze na wiwat. Chyba byli już mocno pijani. Wyglądali jak jakieś diabły z piekła rodem. W powietrzu latały pióra z rozprutych pierzyn i poduszek. Baliśmy się okropnie. Jeszcze bardziej bały się nasze konie przy wozie. Przeraziły się ognia i tych wystrzałów. Co jakiś czas stawały i cofały się spłoszone. Z wielkim trudem przejechaliśmy przez płonące miasto. Tych wojennych obrazów z Dzierzgonia nie zapomnę do końca życia.”

A to jest okładka naszej książki: Alicja Łukawska, Halina Łukawska, „Córka organisty. Wspomnienia mieszkanki Pomorza”. Książkę można nabyć u wydawcy, którym jest Kwartalnik „Prowincja” w Sztumie. 




Źródło ilustracji: archiwum własne oraz Wikipedia
1.     Wikipedia, Map of the East Prussian offensive.png
2.     Wikipedia, Granitsa prussii 550.png

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz