Translate

sobota, 11 stycznia 2020

Mój czytelniczy życiorys



Nauczyłam się czytać w domu, zanim poszłam do szkoły. Rodzice kupowali jakieś książeczki dla dzieci i czytali mi je wiele razy. Uczyłam się ich na pamięć, a potem powtarzałam na głos. Miałam wtedy pięć, może sześć lat. W pewnym momencie okazało się, że umiem czytać sama. I tak sobie czytam do tej pory. Właściwie to jestem uzależniona od książek.

Najważniejsza była ta moja pierwsza, dziecięca biblioteczka. Wspominam ją z ogromnym sentymentem. Nie była duża. Mieściła się najpierw w kartonie po margarynie, a potem w nocnej szafce stojącej przy łóżku. Nie pamiętam wszystkich tytułów z tej szafki nocnej. To były lata 60. zeszłego stulecia, rodzice kupowali mi więc to, co wtedy było dostępne w księgarniach czy kioskach „Ruchu”. 

Jeszcze przed pójściem do szkoły miałam w domu takie książki jak: „Elementarz” Falskiego, „Szkolne przygody Pimpusia Sadełko” Konopnickiej, „O wróbelku Elemelku” Łochockiej, „Ferdynand Wspaniały” Kerna, „Pinokio” Collodiego, „Baśnie” Andersena, „Dzieci z Leszczynowej Górki” Kownackiej, jakieś polskie legendy, zbiór wierszy dla dzieci Janiny Porazińskiej i parę innych, których tytułów nie mogę już sobie przypomnieć. Kupowano mi też pisma dziecięce: „Miś”, „Świerszczyk”, „Płomyk” i „Płomyczek”. 

Później do tego grona dołączyły inne ukochane książki. Kilka z tych ważnych dostałam w drugiej klasie podstawówki, z okazji I Komunii Świętej, prócz medalika na srebrnym łańcuszku i zegarka radzieckiego marki Zaria. Ofiarodawcami tych lektur były zaprzyjaźnione sąsiadki z mojej kamienicy. Od państwa Starobratów z parteru dostałam „Przez różową szybkę” Marii Konopnickiej z ilustracjami J. M. Szancera (trzymam ją do tej pory), a pani Schmidtowa z naszego piętra ofiarowała mi dwie powieści z elementami magii, to jest „Historię amuletu” Edith Nesbit i „Mary Poppins powraca” Pameli L. Travers. Dostałam też wtedy od kogoś opowieści biblijne dla dzieci z ilustracjami Gustava Dore, ale nie pamiętam od kogo. 


Okładka ukochanej książki „Przez różową szybkę” Ewy Szelburg-Zarembiny, którą dostałam z okazji I Komunii Świętej i która jest ze mną do tej pory


Druga klasa podstawówki to okres mojego usamodzielnienia się czytelniczego i wejścia w świat bibliotek. Zapisałam się wówczas do szkolnej biblioteki, a pierwszą książką, jaką wypożyczyłam w życiu, było „Na jagody” Marii Konopnickiej. Wkrótce rodzice zapisali mnie do biblioteki dziecięcej, która mieściła się na rogu Grunwaldzkiej i Kanałowej w Bydgoszczy, gdzie urzędowała przemiła pani Wiesia. Później były jeszcze różne inne biblioteki w mieście, łącznie z unikatem w skali kraju, to jest małą, prywatną (sic!) biblioteką schowaną gdzieś przy ulicy Śniadeckich, której właścicielką była repatriantka z kresów wschodnich, chyba z Wilna. Biblioteka była płatna. Właściwie to oficjalnie zapisała się tam moja przyjaciółka Bożenka (pozdrawiam!), ale ja także czytałam książki stamtąd, bo ona pożyczała mi je po przeczytaniu. Były to przeważnie rzewne lub sensacyjne romanse przedwojenne, jakieś Mniszkówny, Rodziewiczówny, Zarzyckie i Dołęgi-Mostowicze. Istna rozkosz dla wyposzczonego czytelnika w PRL-u, prawie zupełnie pozbawionego literatury popularnej! Ale to było dużo później. 


A kiedy byłam jeszcze mała, rodzice zabierali mnie do biblioteki pani Wiesi, gdy szli po książki dla siebie. Bo moi rodzice pasjami czytali! Niestety, jako przedstawiciele biednego, wojennego pokolenia prawie nie mieli własnych książek. Mama opowiadała, że przed wojną mieli w domu książki, głównie jakieś baśnie dla dzieci i klasykę polską, ale już na początku okupacji przyszli Niemcy i zrobili rewizję. Część zbiorów zabrali od razu, resztę kazali odnieść do urzędu gminy. Bo na terenach wcielonych do III Rzeszy Polakom nie wolno było mieć w domach polskiej literatury! Groziły za to wielkie kary. No i te ich książki przepadły. Chyba jedyną, jaka uratowała się z tego zbioru, była „Chata za wsią” Kraszewskiego, którą Genia, starsza siostra mojej mamy zabrała ze sobą na roboty przymusowe do Prus. Tam również taka literatura była zabroniona, jednak Genia w kółko czytała tę książkę, aby nie zapomnieć języka polskiego. Jak ją skończyła, to zaraz potem zaczynała od nowa. Ta książka zresztą później i tak gdzieś przepadła. Po Geni właśnie mam najstarszą książkę w moim zbiorze, czyli książeczkę do nabożeństwa wydaną w 1934 roku, z którą także była na tych robotach w Niemczech.  


Najstarsza książka w moich zbiorach to książeczka do nabożeństwa mojej ciotki Geni Burkowej, wydana w 1934 roku, która była z nią na robotach przymusowych w III Rzeszy i towarzyszyła jej potem prawie całe życie

Z kolei mieszkająca na wsi rodzina ojca przed wojną była tak biedna, że nie było ich stać na książki. A i po wojnie Łukawscy nie opływali w dostatki. Dlatego dla moich rodziców jeszcze w czasach PRL-u książki były prawdziwym luksusem. Sobie ich wcale nie kupowali, właściwie tylko ja w domu miałam własne lektury. Ale mimo to, czytali bardzo wiele. Korzystali z miejskich bibliotek, skąd przynosili przeważnie klasykę. Nie mieliśmy telewizora, więc wieczorami rodzice słuchali radia i czytali grube powieści Dumasa, Balzaka, Dickensa, Sienkiewicza i Kraszewskiego. Ojciec lubił też książki podróżnicze, historyjki Wiecha i reportaże Melchiora Wańkowicza. Skoro te książki były już w domu, a ja nie miałam czasem co czytać, więc także po nie sięgałam, choć właściwie nie wolno mi było tego robić. I tym sposobem, chyba trochę za wcześnie, poznałam większość klasyki literatury światowej. Największe wrażenie zrobili na mnie wtedy „Nędznicy” i „Człowiek śmiechu” Wiktora Hugo. 


Dorastałam, zmieniałam się, a wraz ze mną rosła moja biblioteczka. Część swoich dziecięcych książek zaczytałam doszczętnie, a część rozdałam dzieciom znajomych. W starszych latach podstawówki i szkole średniej powstawał mój kolejny zbiór, do którego weszły takie tytuły jak „W pustyni i w puszczy” i „Krzyżacy” Sienkiewicza, „Wyspa skarbów” Stevensona, „Królewicz i żebrak” Marka Twaina, „Martin Eden” Jacka Londona i powieści kowbojskie Wiesława Wernica. Jako dziewczynka miałam chyba nietypowe upodobania, bo kochałam się w powieściach „chłopackich”, czyli przygodowych, na drugim planie stawiając te dla dziewcząt, chociaż też czasem brałam do ręki różne „Anie z Zielonego Wzgórza”, „Małe księżniczki” czy powieści Krystyny Siesickiej. Lubiłam też utwory Astrid Lindgren, zwłaszcza powieść „Dlaczego kąpiesz się w spodniach wujku”, którą dostałam jako nagrodę szkolną w szóstej klasie podstawówki i którą czytałam za każdym razem, kiedy musiałam leżeć w łóżku z kolejnym przeziębieniem lub anginą. Zawsze wprawiała mnie w znakomity humor!

W ogólniaku nadszedł okres, kiedy zaczęłam zbierać książki „dorosłe”. Wielkim wydarzeniem było dla mnie wygranie w konkursie radiowym powieści „Nad Niemnem” Elizy
Orzeszkowej, którą pokochałam się od pierwszego czytania i do której stale wracam. Czytam ją tak mniej więcej co dwa lata, jak już trochę zapomnę. Tak samo często wracam do „Trylogii” Sienkiewicza i do „Pana Tadeusza” Mickiewicza. Uważam, że te książki po prostu muszą być w domu, żeby można było do nich sięgnąć w każdej chwili. 

W tamtym okresie (a były to lata 70.) prócz klasyki lubiłam takie serie wydawnicze jak „Klub Interesującej Książki”, „Nike”, „Współczesna Proza Światowa” i oczywiście kultowa „Seria Iberoamerykańska” Wydawnictwa Literackiego. Najbardziej byłam zafascynowana dwoma tekstami z Południowej Ameryki. Pierwszy to „Gra w klasy” Julio Cortazara, powieść nowatorska formalnie, którą można było czytać na różne sposoby. Przez ładnych parę lat chodziłam z tym Cortazarem w zielonej okładce dosłownie wszędzie: do szkoły, do kawiarni, do parku i na randkę, pozując na skomplikowaną wewnętrznie intelektualistkę. A druga ulubiona i czytana w kółko powieść to „Sto lat samotności” Gabriela Garcii Marqueza, którą jakimś cudem udało mi się nabyć w połowie lat 70. w słynnej bydgoskiej księgarni „Współczesna” przy Alejach 1 Maja. 

Był to też czas, kiedy zakochałam się w powieści gotyckiej i utworach SF, co zaowocowało zbieraniem słynnej białej „serii fantastyki i grozy”, którą wypuszczało Wydawnictwo Literackie. Z drugiej strony, był to czas lubowania się w humorystycznych kryminałach Joanny Chmielewskiej, z których najbardziej podobał mi się „Romans wszechczasów”. Całe kawałki tego tekstu umiałam na pamięć. Zresztą, wielbicielek Chmielewskiej było wtedy wiele; doszło w końcu do tego, że z niektórymi koleżankami z ogólniaka porozumiewałyśmy się cytatami zaczerpniętymi z książek tej autorki. To był taki nasz tajemny język. 

W tamtym okresie wielkim przeżyciem było dla mnie uczestnictwo w kiermaszach książki, które co roku w maju były organizowane na Starym Rynku w Bydgoszczy. Można było wtedy kupić książki oraz obejrzeć prawdziwych pisarzy na żywo. Upolowałam tam egzemplarze z podpisami Stanisława Dygata i Andrzeja Czechowicza oraz widziałam z bliska Wojciecha Żukrowskiego, którego lubiłam jako dziecko za „Porwanie w Tiutiurlistanie”. To był dla mnie taki powiew innego, stołecznego świata. Wiele lat później ogromne wrażenie zrobiło na mnie poznanie Jerzego Sulimy-Kamińskiego, autora bydgoskiej sagi „Most Królowej Jadwigi”, której akcja rozgrywała się na Okolu, dosłownie kilkaset metrów od kamienicy, w której mieszkałam z rodzicami. 

Kolejna moja kolekcja, już teraz zupełnie dorosła, zaczęła powstawać na studiach polonistycznych. Wtedy w domu pojawiły się grube tomiska z zakresu historii i teorii literatury oraz małe zgrabne tomiki białej serii „Biblioteka Narodowa” wydawanej przez Ossolineum. Dowiedziałam się, że klasykę literatury powinno się czytać koniecznie w tej serii. Okres studiów to z jednej strony połykanie ogromnych ilości lektur polonistycznych, a z drugiej – kompletny brak czasu na czytanie dla przyjemności. To były przykre lata pod tym względem. Dlatego pamiętam, z jaką rozkoszą i gryząc palce z napięcia czytałam trudną do zdobycia i pożyczoną tylko na jedną noc wojenną powieść „Igła” Kena Folleta. A było to w noc przed ogromnym egzaminem z literatury staropolskiej. Chyba nigdy w życiu żadna książka nie smakowała mi tak bardzo jak ta „Igła”. To był przecież owoc zakazany! Egzamin też zresztą zaliczyłam. 

A po studiach książek w moim domu zrobiło się już tyle, że zaczęło brakować na nie miejsca. Później było jeszcze bardziej ciasno, kiedy poślubiłam kolekcjonera książek, który wprowadził się do mnie z własnym regałem i paroma tysiącami rzadkich egzemplarzy wyszukanych w antykwariatach oraz drukami drugiego obiegu. 


 

Mój brzydki, ale mocny i pakowny regał z książkami, jedyna pamiątka po eks-małżonku

Po byłym mężu została mi tylko bardzo porządna półka na książki. Kupił mi ją w prezencie dosłownie za grosze na początku lat 90. w likwidowanych magazynach „Domu Książki” w Bydgoszczy na Starym Rynku. Jest to brzydki, ale mocny regał, który wytrzymuje ogromne obciążenie papierem, Można tam ustawić książki w dwóch rzędach, i jeszcze na tych rzędach położyć coś na płasko. Zabrałam ten regał ze sobą, kiedy przeprowadzałam się z Bydgoszczy do Malborka. Niestety, ktoś uszkodził mu nóżki podczas wnoszenia na pierwsze piętro po schodach i teraz musi stać do góry nogami, bo inaczej się nie da. Razem z tą półką przyjechały do Malborka całe kartony książek, ale to i tak tylko część moich bydgoskich zbiorów. Wiele książek rozdałam, a część po prostu zostawiłam na szafie w starym mieszkaniu. 


Kiedy jakiś czas temu poważnie zachorowałam i przeszłam na rentę, to miałam nagle tyle wolnego czasu, że zajęłam się pisaniem o swoich lekturach w Internecie. Latami prowadziłam kilka blogów o książkach, dzięki czemu poznałam parę ciekawych osób. Nie jestem typowym krytykiem literackim, ale pisanie recenzji książkowych jest mi bliskie i mam w tym wprawę, bowiem już od początku lat 90. dzieliłam się swoimi wrażeniami z przeczytanych książek na łamach bydgoskich gazet oraz w Radiu Pomorza i Kujaw. 

Na dzisiaj sytuacja u mnie jest taka, że właściwie posiadam dwa zbiory książek w dwóch różnych miejscach. Jeden to schowana w zamkniętej szafie kolekcja czytadeł wielokrotnego użytku, znanych i lubianych powieści, z którymi miło jest zakopać się pod kocykiem w jesienny czy zimowy wieczór. A drugi mój zbiór to głównie poradniki, słowniki, podręczniki do nauki języków obcych i „książki, które mogą się przydać do pisania”, czyli pozycje z zakresu historii, parapsychologii i folkloru. 

Mam wrażenie, że ta moja biblioteka ciągle żyje i zmienia się, tak samo jak ja wciąż zmieniam siebie i swoje upodobania. Stale dochodzą nowe książki, a odchodzą te niepotrzebne, które wynoszę do biblioteki albo rozdaję znajomym. Niech idą gdzieś tam dalej w świat i służą komuś innemu.
Alicja Łukawska

(Ten tekst ukazał się pierwotnie w kwartalniku „Prowincja” 2019/1, na zdjęciu początkowym - ja na w starym mieszkaniu w Bydgoszczy na Bartodziejach, lata 90. XX w.)


 

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz