Uwielbiam
sanatoria. Zaczęłam do nich jeździć kupę lat temu. A ostatnio byłam już 15. raz
(tak wynika z moich obliczeń). No, i nie wyszło, niestety. Odesłali mnie do
domu po 12. dniach. Byłam tam równo pół turnusu.
Sama
nie wiem, co się stało. Może kuracja była zbyt intensywna? A może ja jestem za
słaba? Miałam aż sześć zabiegów dziennie i zajęcia z psychologiem. Czas był zaplanowany bardzo intensywnie: od godziny 8.00 do 15.00 z przerwą na obiad. Może już dla
mnie za późno na sanatoria? A jak już, to może lepszy byłby spokojny pobyt,
mało zabiegów (lub wcale) i jakieś krótkie spacery, tudzież picie leczniczych wód?
Faktem
jest, że za komuny właśnie na tym polegały pobyty w uzdrowiskach. Dawniej nigdy
nie zawalali pacjenta zabiegami, było ich raczej mało, za to czasu do
wypoczynku było dużo. To były raczej takie darmowe wczasy w celu poratowania
zdrowia. A jak już trafiło się do uzdrowiska z wodami leczniczymi, to słuchajcie,
żyć, nie umierać! Pięknie ubrani i zadbani ludzie przechadzali się po parku
sącząc wodę z dzbanków z dzióbkami, albo ze szklaneczek przez słomkę, orkiestra
przygrywała, można było wyhaczyć wzrokiem co ciekawsze egzemplarze płci
przeciwnej…
Zwłaszcza latem bywała taka cudna atmosfera
rodem z XIX wieku, kiedy to matki wiozły młode panny do wód, by tam, w
niezobowiązującym klimacie towarzyskim miały szansę poznania potencjalnych
kandydatów na mężów. Pamiętam takie jedno lato w Szczawnicy, kiedy w muszli w
parku orkiestra kameralna rżnęła polki i walce Straussa, a ja w pięknej
sukience dostojnie przechadzałam się wśród kwiatowych rabatek. Nawet w góry nie
poszłam tamtego lata, bo i po co właściwie? Skoro na dole w Szczawnicy było tak
przyjemnie?
Za
komuny byłam w następujących miejscach: Międzyzdroje, Świnoujście, Sopot,
Sopot, Szczawnica, Zakopane (ACR), Ustka, Solec Zdrój. Zaczęłam jeździć w wieku 23 lat,
jeszcze jako studentka. Wszystko wtedy było za darmo: pobyt, leczenie, a także
dojazd. Płaciło się tylko niewielką opłatę klimatyczną (taki podatek dla gminy
za czyste powietrze).
To
ja w dobrych czasach w pijalni wody w Szczawnicy (zwracam uwagę, że byłam wtedy
dwadzieścia kilo młodsza):
Po
1989 roku wszystko się zmieniło. Państwowe sanatoria zaczęły wracać w ręce
dawnych prywatnych właścicieli. Zapanował
kapitalizm i dziki biznes. Wszystko miało przynosić pieniądze! No i skończyło
się przyjemne bytowanie na turnusach sanatoryjnych. Kuracja miała być krótka,
szybka i efektywna!
Najpierw zwiększyli liczbę zabiegów. Pamiętam, że przez
jakiś czas każdy musiał mieć ich codziennie aż trzy: wodny, ruchowy i
elektryczny. Już wtedy mówiło się, że to za dużo, że to strasznie osłabia i
męczy człowieka. Wtedy już byłam zmęczona tymi kuracjami. A potem było jeszcze
gorzej. Nikt już nie patrzył na to, że pacjent w nowym środowisku musi się
rozejrzeć, skorzystać z miejscowych atrakcji turystycznej, podziwiać widoki, pić wodę itd.
Nie patrzono też na to, że do sanatorium przyjeżdżają ludzie ze słabym sercem,
podwyższonym ciśnieniem, słabymi jelitami i innymi przewlekłymi dolegliwościami,
które nasilały się po zabiegach. Na biednych pacjentów zaczęto walić
przyspieszony program rehabilitacji. Dokładano zabiegów tyle, ile tylko biedny
człowiek wytrzyma. To właśnie wtedy ludzie zaczęli wracać z sanatorium via
szpital, a niektórzy pechowcy to nawet w trumnach. Pamiętam jednego
przystojnego 26-latka z Krakowa, który nagle zmarł na serce w Szczawnicy, a zrozpaczona
matka przyjechała po paru dniach po jego ciało. Był dość majętny, rodzice mieli jakiś zakład
prywatny, wieczorem rozbawiony zapraszał całe nasze maleńkie sanatorium „Limba”
na wspólną wycieczkę bryczkami góralskimi do wąwozu Homole w Jaworkach, a rano już
nie przyszedł na śniadanie. Zmarł w nocy we śnie.
Po
1989 roku byłam w Szczawnicy, Krościenku, Szczawnicy, Szczawnicy, Zakopanem,
Inowrocławiu i Inowrocławiu. Te dwa ostatnie pobyty to już nie było sanatorium
(z NFZ), ale turnus rehabilitacyjny, bo w międzyczasie stałam się osobą
niepełnosprawną i taki turnus mi się należał, jak psu buda.
Okazało się, że
jest to lepsza forma wypoczynku w sanatorium, bo nie czeka się dwa lata, jak z
NFZ, do tego jedzie się, tam gdzie się chce i kiedy się chca. A poza tym, w
sanatorium funkcjonuje się na zasadach pacjenta „prywatnego” i jeśli zabiegi
nie odpowiadają, albo się po nich źle czujemy, nikt Was do niczego nie zmusza,
można iść do lekarza i oświadczyć, że się nie będzie na nie chodzić (tylko
można zostać i rozkoszować się samym pobytem, pić wody, spacerować itp., a do tego
zwykle dostaje się pojedynczy pokój a nie zbiorowy). O co chodzi z tą „prywatnością”? A o to, że
sanatoria traktują pacjentów z NFZ per noga, dla nich jest rygor (chodzenie na
zabiegi obowiązkowe, nie możma wyjechać wcześniej do domu, bo każą zapłacić za
te dni, które się opuściło itd.) i „gorszy” stół (gorsze jedzenie, mniej
jedzenia, brak deserów i to na jednej stołówce! Bardzo przykra segregacja! ).
Natomiast pacjenci z turnusów rehabilitacyjnych płacą za całość pobytu w
sanatorium i są traktowani jak „lepsi” goście. Później, po powrocie do
domu, przedstawia się opłaconą fakturę za sanatorium i PCPR zwraca co najmniej
połowę za pobyt, jak nie więcej. To już zależy od stopnia niepełnosprawności.
No, i oczywiście trzeba mieć wcześniej zgodę PCPR na wyjazd. Załatwia się to
prosto: lekarz POZ wypełnia specjalną ankietę, zanosi się ją do PCPR, tam
przyznają ten wyjazd (lub nie) i jedziecie. Sami sobie wybieracie miejsce i
termin, podkreślam!
Tym
razem byłam w Stegnie, gdzie jest ogromne sanatorium „Fala”. Tu macie ulotkę:
Jak
dla mnie, sanatorium „Fala” jest w porządku. Chociaż jestem z natury marudna,
to jednak nie mam zastrzeżeń. Rehabilitacja jest tam naprawdę na wysokim
pozimie. Rehabilitanci fantastyczni: młodzi, pełni werwy i wiary w to, co
robią. Ale niestety, jak dla mnie było tam za ciężko. Przede wszystkim – wydaje
mi się, że miałam zbyt wiele zabiegów. A może jestem już za stara na takie
leczenie?
Od
samego początku czułam się bardzo źle. Pierwszego dnia zabiegów pielęgniarka
zwiozła mnie na wózku z sali gimnastycznej, bo tak źle się poczułam. Serce
waliło mi jak oszalałe, ciśnienie zaś rosło do niebezpiecznych granic. A potem
było jeszcze gorzej. Odezwały się chyba wszystkie moje przewlekłe schorzenia, o
których nie będę tu pisać, by Was nie zanudzać.
Nie
miałam sił chodzić na zabiegi, ani na posiłki, nie miałam sił nawet się dobrze
umyć, bo miałam takie straszliwe bóle i zawroty głowy, że bałam się poślizgnięcia
na mokrych kafelkach pod prysznicem. Myłam się więc w umywalce, nieco po
łebkach, niczym dziewiętnastowieczna dama. Raczej umownie. Leki na obniżenie
ciśnienia i środki przeciwbólowe jadłam dosłownie garściami. Tak więc, obolała,
skołowana, zmęczona i nieco brudna dotrwałam do pierwszej poważnej wizyty
lekarskiej, po której zostałam natychmiast wypisana do domu. Myślałam, że będę mogła tam zostać do końca
turnusu, ale tak się nie da. To se ne vrati! Teraz nie można w sanatorium
wypoczywać, tylko trzeba się leczyć. I to bardzo intensywnie. A jak ktoś nie
daje rady, to dziękujemy!
No i tym sposobem nieoczekiwanie znalazłam się w
domu. Musiałam wziąć taksówkę, bo ze Stegny do mnie nie ma dobrego dojazdu, a
ja nie mam własnego auta. Zapłaciłam 180 złotych, razem z wniesieniem bagaży na moje
wysokie pierwsze piętro. W tamtą stronę płaciłam 150 złotych. I tym pieniędzy
nikt mi nie zwróci, bo zwracają tylko tyle, ile kosztuje bilet na autobus PKS.
Którego zresztą nie ma, to znaczy tego autobusu. Zdaje się, że jeździ latem, w
sezonie. Ale teraz, zimą, go nie znalazłam.
Tak
więc, obecnie leżę sobie i odpoczywam po sanatorium. Jestem mocno obolała i skołowana
po lekach na obniżenie ciśnienia. Źle widzę, źle słyszę, nie mam apetytu,
cierpię na bezsenność, a jak zasypiam, to śnią mi się koszmary (np. że wyszłam
na ulicę i ktoś ukradł mi kule, a ja nie mogłam wrócić do domu). Potwornie boli
mnie głowa. Nie mogę czytać ani pisać. Ten tekst dyktuję memu młodemu „sekretarzowi”,
który jest tak dobry, że pisze to co mówię i umieści potem ten post w sieci.
Jedyna
dobra wiadomość jest taka, że schudłam 3. kilogramy, bo zupełnie straciłam
apetyt. Byłam blisko morza, ale go nie widziałam ani razu, przywiozłam sobie
tylko dwie widokówki kupione w recepcji. Ciekawa jestem, jak długo będę dochodziła do siebie po takiej
kuracji? I czy ten pobyt na zawsze już odwiedzie mnie od bywania w sanatoriach?
Bo ja przecież tak bardzo lubię sanatoria…
Wasza Mery - duchowa siostra Hansa Castorpa ;)))
Ten czar wyjazdów "do wód", który wspominasz to już nie wróci. Mimo to wciąż lubię uzdrowiska.
OdpowiedzUsuńMiło Cię zobaczyć, jak sama piszesz "w dobrych czasach" :)
Życzę zdrowia i zazdroszczę "sekretarza". Muszę o kimś takim pomyśleć :)))
Dzięki za dobre słowo. "Sekretarz" już pojechał :)))
UsuńTo dziecko z rodziny...
A ja pewnie jeszcze pojadę "do wód". Jednak szkoda mi tych dawnych klimatów.
Nigdy nie byłam w sanatorium, ale chyba czas, aby o tym pomyśleć:) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJak się złapie bakcyla sanatoryjnego, to można jeździć w nieskończoność. Mimo wszystko, życzę zdrowia! Jak najdłuzej!
UsuńA to chyba w Szczawnicy każą się gimnastykować na szczycie góry o 5 rano?
OdpowiedzUsuńTak, tak! Byli tacy nawiedzeni, co się gimnastykowali o tej porze. Ja tego unikałam.
UsuńNiby wszystko powinno zmierzać w lepszym kierunku, unowocześniać się i modyfikować na korzyść ludzi. A jednak często okazuje się, że szkoda tych dawnych czasów. To przykre, kiedy uświadamiamy sobie, że to, co sprawiało nam przyjemność, może już nie powrócić. Miałam wrażenie, że pobyt w sanatorium nadal polega na odprężeniu się. No proszę jak bardzo się myliłam.
OdpowiedzUsuńEee, jakie odprężenie? ;)))
UsuńSanatorium to dzisiaj cięzka praca: minimum 5 zabiegów dziennie, to samo na oddziele rehabilitacyjnym w szpitalu. Za wyciszenie i odpoczynek już NFZ nie płaci. A Hans Castorp wjechał na Czarodziejską Górę na kilkanaście lat i dobrze mu było tam, na górze.