Powszechna
opinia głosi, że Melchior Wańkowicz we wrześniu 1939 roku uciekał z Polski
przez Zaleszczyki ze strachu przez Niemcami, którzy – wkroczywszy do Polski –
chcieli się na nim zemścić za książkę „Na tropach Smętka”, błyskotliwy reportaż
książkowy pokazujący prawdziwą sytuację w Prusach Wschodnich w latach 1930.
Legenda
mówi jeszcze, że Wańkowicz uciekał przez rzekę Dniestr, na piechotę, niosąc nad
głową maszynę do pisania; mało tego, że w czasie ucieczki do niego strzelano.
Kto dokładnie strzelał, nie wiadomo. Polacy? Rosjanie? Niemcy? Gdzie strzelali?
Skąd strzelali? Jakieś to niejasne…
Legendę
o Wańkowiczu dzielnie walczącym z kulami w falach Dniestru z maszyną nad głową podtrzymywała
(a może nadal podtrzymuje?) ostatnia sekretarka Wańkowicza, pani Aleksandra
Ziółkowska-Boehm, która w przedmiowie do „Drogi do Urzędowa” napisała o Wańkowiczu
tak: „Pod koniec września 1939 roku PRZESZEDŁ POD OGNIEM WPŁAW Dniestr niosąc w
rękach maszynę do pisania…”. (Wańkowicz Melchior, „Droga do Urzędowa”,
Wydawnictwo Polonia, Warszawa 1989, s. 5). Słodką tajemnicą pani Aleksandry
pozostaje, jak można w ogóle „iść wpław”. Poprawnie i logicznie rzecz biorąc, można
płynąć wpław, można iść rzeką w bród, ale iść w wpław to się w żaden sposób nie
da, mimo najszczerszych chęci. Jeszcze z maszyną do pisania w rękach! Nad głową!
Powtarzam raz jeszcze: określenie „iść wpław” to czysty oksymoron, coś jak
czarny śnieg! Jedno drugiemu zaprzecza! A nie o to chyba chodziło pani
Aleksandrze, która kawał swego życia poświęciła pielęgnowaniu pamięci
Wańkowicza i podtrzymywaniu jego mitu wielkiego pisarza, nawet w czasach
współczesnych, kiedy pamięć o nim zupełnie już przeminęła. Mój Boże, kto
jeszcze dzisiaj czyta Wańkowicza? Chyba tylko tacy uparci czytelnicy jak ja… :)
Ostatnio
w bibliotece tak jakoś wpadły mi w ręce dwie książki, gdzie ta legendarna
ucieczka przez Zaleszczyki została przezeń opisana osobiście. Pierwsza z nich
to „Od Stołpców po Kair”, gdzie zamieścił reportaż „Na tułaczkę” napisany
jesienią 1939 roku w Bukareszcie. Tekst ten był drukowany w wychodzącym w
Rumunii piśmie polskim pod pseudonimem Jerzy Łużyc. Zakładam, że ten właśnie
reportaż jest najbliższy prawdy, skoro był pisany niedługo po ucieczce
Wańkowicza z Polski. Druga zaś książka, którą przeczytałam, to „Droga do
Urzędowa”, reportażowa powieść, częściowo autobiograficzna, stanowiąca
kompilację różnych polskich losów, napisana na emigracji i wydana po raz pierwszy
w 1955 roku w Nowym Jorku, w Polsce zaś po raz pierwszy w roku 1989.
I
cóż tam czytamy na temat Zaleszczyk, chodzenia wpław przez rzekę oraz maszyny
do pisania?
Po
pierwsze – maszyna…
Legenda
mówi, że Wańkowicz uciekł z Warszawy z plecakiem, walizką, płaszczem
(jesionką), pledem wełnianym i tą słynną, malutką przenośną maszyną do pisania,
która mogła ważyć co najwyżej dwa do trzech kilogramów. (Wiem, co mówię, bo w
latach 1980. miałam przez jakiś czas pożyczoną od kogoś starą przenośną, LECIUTKĄ, maszynę, na której wystukałam swoją magisterkę o powieści gotyckiej
i pamiętam, ile ważyła. Była wprawdzie
już powojenna, ale w tamtych czasie w tej dziedzinie technika nie poszła tak
szybko, by drastycznie zmniejszyła się waga tych urządzeń.) Wańkowicz pisze, że
miał ze sobą maszynę polską marki FK (zwaną „efka”), którą wręczyła mu jedna z
córek ze słowami: „Będziesz może na tym mógł coś zarobić…”. Tu można sobie
zobaczyć, jak wyglądało to maleńkie cacko; jeszcze dzisiaj zazdrość mnie
ogarnia, jak patrzę, mimo, że od dawna klepię już ma klawiaturze komputerowej:
Uciekając
przed Niemcami Wańkowicz z tąże maszyną był w Lublinie, gdzie zgubił swoją
żonę, potem w Łucku, Krzemieńcu i okolicach Zbaraża, gdzie spotkał pierwsze
bolszewickie czołgi, w wieżyczkach których ujrzał „twarze mongolskie, z gruba
ciosane”. Zdziwiło mnie, że pisał o tym tak otwartym tekstem, a cenzura nie
zareagowała (książka „Od Stołpców po Kair” była wydana w 1969 roku, kiedy to
podobno cenzura w PRL-u szalała, wniosek jest taki, że albo szalała mniej, niż
powiadają, albo pan Wańkowicz miał specjalne względy).
A
potem była sowiecka kawaleria:
„Poczęło się wzajemne
zaznajamianie. Jeźdźcy na koniach płonęli ciekawością dowiedzenia się, jak też
wyglądają ludzie z tej Polski. Rozpytywali chciwie o to, jakie są u nas porządki,
czy oficerowie nie biją, czy robotnik może chodzić do kina, czy ma urlopy.
Odpowiedzi nie wypadały widać tak, jakby chcieli, więc: Czy kobieta w
Polsce ma swobodę? Na tak złożone
pytanie nie mówiący po rosyjsku chłop w mundurze nie mógł dać odpowiedzi.
- Czy na przykład
latają wasze żony na szybowcach, czy uczą się skakać ze spadochronu?
- Latają. Skaczą –
odpowiada ponuro nasz chłopina, a cały jego wygląd zdaje się mówić: „Odczep się
raz, ty cholero, czegoś się uczepił?” Wyobrażam sobie, że gdyby się jego
Magdzie zechciało latać na aeroplanie, zaraz by zdjął pasek i nauczył babę
rozumu.”
- Ot, zobaczycie, jak
wam będzie dobrze, wybierzecie sobie sowiety – samorząd lokalny, będziecie
żyli, pracowali. Myśmy przyszli was uwolnić od panów i od osadników – psów przeklętych.”
(Wańkowicz, „Od Stołpców po Kair”, s. 230)
Po tym pierwszym
zwiadzie dalej ciągnie wojsko radzieckie ze wschodu i końca nie widać. To trwa
cały dzień. „Przyjeżdżają jacyś dowódcy bolszewiccy. Wywołują naszych oficerów,
każą im posegregować żołnierzy według gatunków broni.” (cały czas się dziwię,
że on tak otwartym tekstem pisze o tym wstępie do Katynia).
Wańkowicz spędza noc z
innymi polskimi „wyzyskiwaczami” na podłodze ukraińskiej chaty, polscy
żołnierze idą do stodoły. Później „Żołnierzy i oficerów ładują w wielkie autobusy,
które pod strażą aut pancernych biorą kurs na wschód, my, to znaczy ja, „literat”
i kilka innych osób w cywilu, zostajemy na zielonej łace z naszymi tobołkami.”
(„Od Stołpców…”, s 232)
A jeszcze później jest
jazda wozem konnym w pobliżu Tarnopola, Skałatu, Czortkowa i Tłustego. Między
Kopyczyńcami i Tłustem na drodze z rowerem – zmęczony poeta Władysław Broniewski,
którego zabierają ze sobą. Na tym przykładzie dobrze można pokazać, jak
Wańkowicz tworzył literackie mity i własne anegdoty. W pierwszej wersji napisał
bowiem tak: „Trudno było wyjechać z Tłustego przez stłoczoną masę wojsk
sowieckich płynących na zachód. Jedzie z nami Władysław Broniewski, któregośmy
podebrali z roweru na wóz między Kopyczyńcami a Tłustem.” („Od Stołpców…”, s.
236)
Ale w drugiej wersji, w
pisanej na emigracji reportażowej powieści „Droga do Urzędowa”, informacja
ta zostaje już ulepszona, upiększona i wyposażona w błyskotliwą pointę: „Za
Czortkowem podebrali na wóz wlokącego się z rowerem poetę Władysława
Broniewskiego. Poeta napisał właśnie patriotyczny wiersz „Bagnet na broń!...” i
umknął z kraju”. (Wańkowicz, „Droga do Urzędowa”, s. 60) I potem jeszcze raz o
tym samym: „Co, pan Broniewski, autor wiersza „Bagnet na broń!”? Nasi chorzy
przybijają go sobie nad łóżkami.” Tak rzekomo mówił lekarz ze szpitala w
Zaleszczykach pod koniec września 1939 roku, a mnie trudno w to uwierzyć, bo
nie jest możliwe, by sława i treść wiersza Broniewskiego napisanego na początku
II wojny światowej wyprzedziła samego poetę w jego ucieczce rowerem na wschód,
zważywszy, że w tym czasie nie było żadnych gazet, radia, ani innych środków
komunikacji; może i żołnierze przybijali go sobie nad łóżkami, ale dużo, dużo
później! Tak właśnie Wańkowicz tworzył mity i produkował błyskotliwe pointy. Po
drodze Wańkowicz, Broniewski i jeszcze jacyś ludzie co rusz spotykali
radzieckie patrole, ale w końcu – jak pisze Wańkowicz - za pomocą forteli
podobnych do Zagłobowych, udało im się dostać do Zaleszczyk.
Po
drugie – Zaleszczyki...
Dawne
polskie miasto na Podolu, wysunięte najbardziej na południe, blisko stamtąd do
Czerniowiec (Czerniowce - kiedyś w Rumunii, teraz Ukraina, miasto ukradzione
Rumunom przez Stalina, tak jak nasz Lwów). Było tam ciepło i słonecznie, rosły
winogrona, a bogate towarzystwo z Warszawki jeździło tam na wywczasy nad Dniestrem.
Podobno było tam jak na Riwierze:
Przy
okazji wyjaśniam, iż nie jest prawdą legenda, że przez most w Zaleszczykach
uciekała luksusowymi samochodami polska elita polityczna w 1939 roku. To było
niemożliwe, bowiem w Zaleszczykach nie było mostu drogowego, tylko kolejowy.
Tamto towarzystwo uciekało samochodami przez most w pobliskich Kutach. Czemu
Zaleszczyki weszły do tego mitu – naprawdę nie mam pojęcia.
Jak
pisze Wańkowicz, we wrześniu 1939 roku w Zaleszczykach wciąż trwał sezon
turystyczny. „Wyjrzawszy przez okno zobaczyłem panie w kostiumach „tailleurs”,
panów w spodniach „cafe au lait” – wycinek autentycznego kurortu po tych
strasznych dniach ciągłego wyskakiwania z auta i przypadania w rowach, po tym
spaniu w stodołach, po tych bezustannych „ręce do góry”. („Od Stołpców…”, s.
241)
I
w innej wersji:
„W
Zaleszczykach od wybuchu wojny zostało wielu gości i teraz tłumy ich powyłaziły
z dziur – panowie w białych spodniach, panie w sukniach plażowych. Słońce w
nagrznej kotlince zaleszczyckiej prażyło silnie, kurort zdawał się mienić
pełnią sezonu, sklepy były otwarte – któż by powiedział, że tam gdzieś broni
się Warszawa, Modlin, Hel, że pod Tomaszowem, pod Chełmem, od Kocka po Brześć,
w lasach Zamojszczyzny, na Podkarpaciu, trwają uporczywe walki.” („Droga do
Urzędowa”, s. 63). Wańkowicz, oczywiście, będąc w Zaleszczykach we wrześniu
1939 roku o tych walkach w głębi Polski nic nie wiedział, bo i skąd? Polskie
radio nie działało. Dochodziły jednak odgłosy niemieckiej radiostacji nadającej
po polsku z Wrocławia, o nim mówiono, że Niemcy go dopadną „po tropach Smętka”,
czy jakoś tak. Ale znowu tu go poniosło,
jak widać, dla dobra błyskotliwości łatwo rezygnował z prawdy historycznej, a nawet z prawdopodobieństwa.
Byli
też w Zaleszczykach uchodźcy z Polski. „W podwórkach stoją eleganckie buicki,
duże fiaty, mercedesy, panowie, skazani na przymusową bezczynność, dzierżeni w
obrębie pensjonatu przez drżące połowice, zrzucają marynarki i biorą się do
rąbania drzewa. „Les rois en exil…”” („Od Stołpców…”, s. 242) Krążą straszliwe
opowieści o tym, jak źle Rumuni traktują uciekających Polaków, że tworzą dla
nich jakieś obozy i że stale pada tam deszcz, a oni mokną w tych obozach na
gołej ziemi…
A w Zaleszczykach jest
lato, jest ciepło, niektórych odechciewa się uciekać dalej w nieznane, za
Dniestr. Może ci Sowieci rządzący już w Zaleszczykach nie będą tacy źli?
Wprowadzili wprawdzie obowiązek meldunku i godzinę policyjną, ale przecież dają
jakoś żyć. Wańkowiczowi ktoś proponuje zamieszkanie w gościnnym pokoju w
miejscowym szpitalu, ale odmawia:
„Mówię do doktora:
- Radzę jechać do
Rumunii.
Ale doktor uważa, że
bolszewicy zachowywali się z nami w drodze przyzwoicie. Ja też tak uważałem,
ale ludzie, którzy już przeszli przez rewolucję, zostali z pewnymi urazami czy
nawykami, jak to woli. Ja w każdym sklepiku starałem się coś kupić na zapas do
jedzenia – doktor śmiał się i protestował: „Przecież już mamy zapasów na całe
dwa dni.”” („Od Stołpców…”, s. 241)
Po
trzecie – „pieszo wpław” przez Dniestr pod ogniem kul…
Rzeka
Dniestr otacza Zaleszczyki wygiętym łukiem, płynie tam wartko, nurt ma rwący,
ale nie jest jakąś bardzo głęboką rzeką, skoro można przejść tamtędy po dnie.
Wańkowicz umawia się z grupą innych chętnych, do której należy m. in. młody
podchorąży, kolega kolegów jego córek z Warszawy. Chłopak trzyma za pazuchą
gołębia pocztowego, by wypuścić go, jak już będzie na drugim brzegu. Ptak ma
przenieść wiadomość o tym, co dzieje się z Polakami w Rumunii. W grupie
uciekinierów jest paru Polaków i paru Czechów z legionu tworzonego przy polskim
wojsku.
Wańkowicz
wziął ze sobą z pensjonatu sławetną maszynę do pisania, aparat fotograficzny
marki leica i dodatkowe obiektywy oraz mały plecaczek (mam poważne podejrzenia,
że to właśnie do niego zapakował sprzęt potrzebny do pracy dziennikarskiej, a
nie trzymał go rękach nad głową, jak twierdzi pani Ziółkowska-Boehm, bo to
byłoby strasznie niewygodne). Z żalem wspomina w pierwszym reportażu, że musiał
zostawić nowiutki płaszcz jesienny i pled-himalaja z wełny (nie wiem, cóż to za
cudo, pewnie był dobrej jakości).
Z
pensjonatu wyszli po godzinie policyjnej. W tym dniu po kurorcie poszła plotka,
że do Zaleszczyk przyjechała już straż graniczna w zielonych czapkach
(radziecka!). Na razie jeszcze nikt nie pilnuje granicy. Jest spokojnie i
cicho. „Przez chwilę robi się w nas samych taka cisza, że bicie serca wydaje
się zgiełkiem. Usta wyschły gwałtownie i łapią powietrze, język jak kołek.
Przecież gramy wielką grę. Przecież ta rzeka oddziela nie tylko dwa kraje, ona
oddziela dwie epoki. Przejść ją – znaczy jedno na całe życie. Nie przejść tych
stu kilkudziesięciu metrów – znaczy drugie. Przewodnik wysuwa się pierwszy, za
nim ja z podchorążakiem. Inni czekają, co z tego wyjdzie. (…) Na prawo rysuje
się ciemną sylwetą jeden z mostów. Wiemy, że na obu jego końcach stoją warty.
Wydaje się nam, że ciała nasze rozpierając wodę wydają wielki plusk. Ale
rozumiem, że w huku pędzącej wody ten plusk musi ginąć. (…) Za ławicą piasku wpadamy
w najgłębszy nurt. Woda sięga po piersi i gdyby nie mój posoch (ratunku? Co jest?
– przpis mój, Mery O.), spłynąłbym w dół. (..) Wyłazimy cali mokrzy na drugi
brzeg. (…) Ja wyrzucam strzępki butów ofiarowane przez dobrych ludzi specjalnie
do przejścia Dniestru…” („Od Stołpców…” s. 248-249)
Tak
to mniej więcej wyglądało. Żadne tam „przeszedł wpław”, tylko normalnie
przeszedł po dnie rzeki, a woda w najgłębszym miejscu sięgała mu zaledwie do
piersi. Żadne tam „pod ogniem” – bo jeszcze Sowieci nie postawili posterunków
granicznych, kto niby miał ten ogień otworzyć? Żadne tam „z maszyną do pisania
nad głową”, bo maszynę zapewne razem z apartem fotograficznym miał w plecaczku
na plecach, jak każdy rozsądny człowiek. Nie posądzam tak inteligentnego
człowieka jak Wańkowicz o spacery w rzece z maszyną w obu rękach.
A
co z gołębiem, który miał przenieść wiadomość z Rumunii do Zaleszczyk? Pisząc
pierwszy reportaż, o gołębiu całkiem zapomniał. W drugiej wersji, to jest w „Drodze
do Urzędowa” podchorążak potyka się w bystrym nurcie Dniestru, a trzymany za
pazuchą gołąb wyrywa się i odlatuje.
Nie
rozumiem, komu była potrzebna ta idiotyczna legenda o przekraczaniu Dniestru
pod ogniem kul i z maszyną w rękach, skoro prawdziwa wersja tej wycieczki jest
wystarczająco sensacyjna i trzeba tu powiedzieć wyraźnie: panie Wańkowicz,
czapki z głów! Weźmy jeszcze pod uwagę, że w 1939 roku pisarz miał 47 lat, co
dzisiaj nie wydaje się starością, jednak wtedy był on już zaliczany do „starszych
panów” (sam tak o sobie pisał i to chyba bez kokieterii), był już chorowity,
dość otyły i miał poważne zapalenie żył w obu nogach. Mógł przejść pieszo
zaledwie około kilometra, potem nogi puchły i odmawiały mu posłuszeństwa. No,
więc, imaginujcie sobie: najpierw podróż z przygodami z Warszawy do Zaleszczyk,
potem, już po rumuńskiej stronie rzeki dalsza wędrówka, by dostać się do
Bukaresztu. Jestem pełna podziwu! Ale tylko dla wersji prawdziwej, nie zaś
mitycznej.
No,
i warto jeszcze podkreślić, że tak naprawdę to Wańkowicz nie uciekał przed
Niemcami, jak głosi podanie, tylko przed Sowietami. Tego jednak nigdy nie napisał
otwartym tekstem, ani w pierwszej, ani też w drugiej wersji. Jakiś strach go
ogarnął, czy co?
Frapowała mnie ta legenda od dawna, bo w moim
domu, w czasach PRL-u Wańkowicza oraz poświęcone mu artykuły (np. w „Przekroju”)
czytało się nagminnie. Był wtedy jednym z najczęściej wydawanych i czytanych polskich
pisarzy współczesnych. Dorastałam z tymi książkami, bo mój śp. ojciec przynosił
je z biblioteki i walały się gdzieś w domu, więc czasem do nich zaglądałam i coś
tam podczytywałam. Nie zawsze wszystko rozumiałam, bo np. żeby chwycić o co
chodziło z tymi polskimi żołnierzami branymi do niewoli na wschodzie Polski we
wrześniu, to trzeba było wiedzieć więcej niż ja wówczas wiedziałam. Pewnie mój
ojciec wiedział więcej, ale był w ogóle dość tajemniczym człowiekiem i nie dzielił
się ze mną tym, co wie. Uważał, że lepiej jak dziecko żyje w nieświadomości.
Może i dobrze, bo w sumie, mimo pewnego niedostatku, typowego dla wszystkich w tamtych czasach, miałam dość szczęśliwe i bezpieczne dzieciństwo oraz młodość.
Fajny film by można było nakręcić o losach Melchiora-Zagłoby we wrześniu 1939 roku, prawda? Może jakiś filmowiec się zlituje? Bardzo proszę!
Wańkowicz Melchior, „Droga do Urzędowa”, Wydawnictwo Polonia, Warszawa 1989
Wańkowicz Melchior, „Od Stołpców po
Kair”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1969
Źródło
zdjęć: Wikipedia
Posoch to kij, laska:)
OdpowiedzUsuńMiło, że zajęłaś się tym tematem! Uśmiałam się, czytając wczoraj wieczorem twój tekst! Jest zabawny i prowokujący (a jakże!) do rozmowy o Wańkowiczu (bardzo dziś brakuje takich rozmów o tym pisarzu!).
Przeczytałam w ubiegłym roku i mam w domu książkę Pani Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm pt. "Na tropach Wańkowicza", przewertowałam ją przed chwilą i okazuje się, że nie ma w niej rozdziału dłuższego na temat tej ucieczki. W kalendarium życia zamieszczonym na końcu tej książki jest tylko wzmianka, że w 1939 roku: "w nocy z 25 na 25 września z maszyną do pisania przekracza Dniestr". Wańkowicz lubił opowiadać, jak przeprawiał się pieszo przez Dniestr, a nad głową niósł maszynę do pisania, ale nie od dziś wiadomo, że wybitni pisarze i poeci maja skłonności do koloryzowania i autokreacji. Swego czasu też się zastanawiałam, jak ta maszyna wyglądała, czy była ciężka bardzo i czy rzeczywiście mógł przekroczyć rzekę, niosąc ją nad głową. Dzięki Tobie zobaczyłam, jak ta maszyna mogła wyglądać:) Piękna!
Skontaktowałam się z Panią Aleksandrą Ziółkowską-Boehm i oto, co mi napisała (cytuję za pozwoleniem):
"Przeczytałam z dużym zainteresowaniem ciekawy i świetnie napisany tekst. Wspaniale, że Autorka przywołuje Wańkowicza - pisarz byłby szczęśliwy (ja jestem także). Tekst naprawdę godny uznania - doskonale konfrontujący różne szczegóły. Dowcipny i inteligentny.
Ma racje Autorka...zapewne powinnam lepiej użyć określenia "szedł wpław", ... ale tak właśnie sam Wańkowicz mówił... Jakoś się nad tym nie zastanawiałam...Moja wina.
Autorka ma doskonale wyczucie słowa. ...ale... ... ja bym także użyła "czarny śnieg" ..:)
[... pamiętam w Toronto na ulicach jaki brudny - właśnie czarny - śnieg się walał po ulicach...].
Zapamiętam "mery orzeszko"...
...ja bym napisała "Mary Orzeszko", bo mała litera - literka "e" i jedno "r" ... wygląda trochę jakby był błąd, ze powinno być "merry" - czyli wesoła orzeszko, to już lepiej "wesoły orzeszek".
Tyle Pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm.
:):):)
Pozdrawiam, Beata.
O, jak ja lubię takie komentarze! :)))
UsuńDzięki Beatko!
Jestem otwarta na dyskusje o Wańkowiczu, bo sama mam do niego stosunek ambiwalentny - raz lubię, raz nie lubię, czasem czytam i mi przyjemnie, a czasem mnie denerwuje, i tak było od początku, bo mój ojciec czytał te jego książki i w kółko serwował nam przy obiedzie jakieś anegdoty z Wańkowicza wzięte. Szczerze mówiąc, znam przez to więcej anegdot z życia (czy też z książek) Wańkowicza niż z biografii mojego ojca. A wolałabym by było odwrotnie. Ale cóż, tak wyszło, jak wyszło. Ojciec o sobie nic nie opowiadał, niestety.
Z drugiej strony, szkoda, że te opowieści i anegdoty Wańkowicza dzisiaj nie krążą już w obiegu czytelniczym (np. różne kawałki z "Tędy i owędy", tam były cytowane takie fajne piętrowe przekleństwa kresowych dorożkarzy, albo cytaty z kresowych reklam sklepowych, zapamiętałam szczególnie jedną "dierżat' za kuśki i użynajut" - kto zna rosyjski, to będzie wiedział, o co chodzi).
Dziękuję za wyjaśnienia pani Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm - jasne, że mogło tak być, że ta wizja pisarz zasłaniającego się trzymaną w rękach maszyną do pisania przed gradem kul pochodzi z autentycznych wypowiedzi Wańkowicza, jakiś jego wojennych opowieści, które słyszała na żywo.
A może trochę - jako taki Melchior-Zagłoba - już wtedy koloryzował? Wizja ta w każdym razie jest barwna i mocna, a mnie interesowało, skąd się wzięła.
Co do oksymoronu "czarny śnieg" - to na tym właśnie przykładzie nauczyłam się, co to znaczy oksymoron jeszcze w szkole. W książce do nauki gramatyki dla klasy siódmej lub ósmej tak napisali. Widać, w głębokim PRL-u śnieg był jeszcze biały. Choć ja także pamiętam zwały czarno-brudnego śniegu na ulicach w czasie dawnych, kolejnych "zim stulecia".
Zaś co do mojej ksywki, to "Mery" jest od księżnej Mery z Lermontowa ;))) Naprawdę tak się pisze!
Aczkolwiek, często bywam także "merry".
Pozdrawiam!
PS. Posoch - laska mnie zaskoczył. Wujek Gugle też tak mówi. Nie znałam tego słowa.
Dzień dobry
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy artykuł.Przeczytałam z przyjemnościa i radością. Cieszy że taki szczegól z wyprawy przez Dniestr, przyczynił się do szukania prawdy i stworzenia ładnego tekstu.Maszynę ktorą przeniosl Wańkowicz to Hermes baby a nie FK( za A.Ziółkowska- Boehmhttp://www.cultureave.com/rysio-wspomnienie-o-ryszardzie-kapuscinskim/) Zamieściłam link do tego artykułu ,na stronie facebookowej ktorą prowadzę na cześć Wańkowicza.Zapraszam do odwiedzenia
pozdrawiam serdecznie
Gosia
Chcę wrócic do tematu – przekroczenia przez Melchiora Wańkowicza Dniestru z maszyną do pisania.
OdpowiedzUsuńPytanie - czy można bylo przekroczyć Dniestr – uzyskane potwierdzenie:
*
„Rzeki górskie jak Dniestr, Prut, Bystrzyca, mają miejsca płytkie, rzekę wtedy można spokojnie przejśc w bród”.
*
Oto co Wańkowicz pisze pisze w tekście „Dojutrki” [tom: „Kundlizm”, Klub trzeciego miejsca”, „Polacy i Ameryka”,” Tworzywo” Warszawa 2011] Str-63-64
.
„Przeszedłszy w bród Dniestr, patrząc już bezpieczny, na „bolszewicką stronę”, przypomnialem sobie tę rozmowę z żoną i pomyślałem, że przyrządy na nie, jeśli ich wskazania fałszuje wishful thinking.
Wycisnąłem z wody ubranie, dobiłem do Czerniowiec, w drodze do Bukaresztu pisalem kulawą francuszczyzną artykuł do pism rumuńskich na małej „efce”, którą przeniosłem przez nurt, unosząc nad głową”.
.
Wańkowicz wziął ze sobą maszynę do pisania Hermes, i po latach z nią wrócił do kraju. Pelna nazwa: . F.K. portrable - Hermes
Du 1945-12 Weihnachten Hermes-Baby
F.K. Mała portable typewriter # 3011, Made in Warsaw, Poland, by Fabryka Karabinów (FK). Production ran from 1938 to 1939.
*
Pozdrawiam serdecznie, Aleksandra Ziółkowska-Boehm
Bardzo dziękuję za wizytę i ciekawy komentarz!
UsuńPozdrawiam!
...to jeszcze dodam..:)
UsuńM. Wańkowicz, ZUPA NA GWOŹDZIU WYD. PRÓSZYŃSKI, str 336
(...)"…przyszła obecna wojna. Po dwóch uwięzieniach i sześciu rewizjach, dobrnąłem do Dniestru w Zaleszczykach. Za dnia wypatrywałem, gdzie domy schodzą niemal do samej ziemi i obliczyłem, że jak się księżyc schowa, przejście będzie bez pudła pewne. Na dwóch mostkach, z dwu stron tego brodu, stały warty radzieckie.
Woda była wysoka i prąd bystry. Wyciąłem żerdkę do podpierania się i zostawiłem wszystkie rzeczy, łącznie z paltem i kapeluszem. W ciemności padł strzał, ale ani ja nie widziałem strzelającego, ani on mnie zapewne. W wysoko podniesionych rękach, kiedy rwąca woda dochodziła do piersi, niosłem aparat fotograficzny i maszynę do pisania. Tak jak żołnierz, który pozbędzie się bagażu, ale nie broni.
Na tamtym brzegu, wysokim, spojrzałem z triumfem na rzęsiście oświetlone Zaleszczyki. Poczułem się znowu młody, tak jak wówczas, kiedy ściskając kij harcerski, pełzałem..."
(...)
Pozdrawiam serdecznie, Aleksandra Ziółkowska-Boehm