„Powojenni”
Heleny Mniszkówny to zapomniana już dzisiaj powieść o przedstawicielach
polskiego ziemiaństwa, którzy po I wojnie światowej utracili swe olbrzymie
majątki na Ukrainie i próbują ułożyć sobie życie na nowo w powojennej rzeczywistości.
Helena
Mniszek-Tchórznicka (po pierwszym mężu Chyżyńska, po drugim Rawicz-Radomyska)
sama była Kresowianką. Urodziła się w Kurczycach na Wołyniu (powiat Nowogród Wołyński,
okolice Żytomierza), tam spędziła dzieciństwo i wczesną młodość. Po ślubie, w
wieku 19 lat, przeprowadziła się do majątku męża na Litwę. Później mieszkała w
posiadłości rodziców Sabnie koło Sokołowa Podlaskiego, po drugim zamążpójściu - na Lubelszczyźnie, potem w okolicy Płocka (w majątku Kuchary, skąd
została w 1939 roku wyrzucona przez Niemców) i znowu, już do końca życia, w
Sabniach. Pisarka z racji swoich życiowych doświadczeń znała więc kresy
wschodnie i czerpała z tej wiedzy pełną garścią, pisząc swoje powieści.
Obecnie
ta autorka kojarzona jest właściwie tylko z jedną powieścią, czyli ze słynną „Trędowatą”,
którą dawno już temu krytycy literaccy uznali za szczyt grafomaństwa i złego
smaku. Chociaż np. podobała się Bolesławowi Prusowi, który wystawił pozytywną
recenzję debiutanckiej powieści napisanej przez młodziutką autorkę. Ale co tam!
Krytycy swoje, a lud czytający swoje. Przed wojną, jak i po wojnie… Pamiętam,
jak za Gierka, w głębokim PRL-u, czytelnicy przepisywali RĘCZNIE dawa opasłe
tomy „Trędowatej”, a potem sklejali misterne albumy z drukowanych w gazetach
odcinkach tej powieści. Sama czytałam „Trędowatą” w takiej właśnie postaci, z
odcinka na odcinek, ale nie w całości, trochę jakby na wyrywki, bo nie zawsze
ojciec przyniósł z pracy gazetę (w biurze prenumerowali „Kurierka” i kto z
pracowników dorwał gazetę pierwszy, ten zabierał do domu), potem miałam w rękach
zeszyty z powklejanymi kawałkami powieści wycinanymi z bydgoskiego „IKP” („Ilustrowany
Kurier Polski”, czyli inaczej „Kurierek”). Tym wszystkim krytykom Mniszkówny,
zwłaszcza owym kwaśnogębym badaczom literatury od siedmiu boleści życzę choćby
połowy takiego powodzenia wśród czytelników, jakie miała niszczona przez nich
autorka! A potem była wspaniała ekranizacja „Trędowatej” w reżyserii Jerzego
Hoffmanna i tłumy przed kasami kin w całej Polsce i ogólne łkanie w chusteczki
w ciemnych salach kinowych. Ale w całości wydano „Trędowatą” dopiero po 1989
roku.
W
tamtym właśnie okresie zaczął się festiwal dawnych, przedwojennych, poczytnych
autorów polskich. Mniszkówna była wśród jedną z najbardziej znanych. Prócz „Trędowatej”
wydano wówczas także inne jej powieści, jak „Ordynat Michorowski”, „Panicz”, „Gehenna”
itd. No i właśnie wtedy, po raz pierwszy po II wojnie światowej ukazali się „Powojenni”,
których premiera była w 1929 roku.
Głównym
bohaterem tej powieści jest Edward Zebrzydowski, młody arystokrata, który
wcześniej, przed I wojną, pędził wspaniałe życie zamożnego człowieka. Jego
rodzina posiadała na Ukrainie dwie olbrzymie posiadłości, a po wojnie i
ustaleniu granic między Polską a Związkiem Radzieckim, wszystko przepadło, zostało
po niewłaściwej stronie granicy. Zebrzydowskiemu pozostał tylko jakiś nieduży
mająteczek w centralnej Polsce, z którego jednak ma tak małe dochody, że nic,
tylko w łeb sobie strzelić. Zebrzydowski i jego matka arystokratka to
zrujnowani, przegrani ludzie, nie pasujący do nowej rzeczywistości.
W
podobnej sytuacji są inni bohaterowie tej książki, którzy nie tylko potracili
majątki podczas rewolucji bolszewickiej i minionej wojny, ale także ledwo
wyszli z życiem. Na przykład panna Madgdalena (Dada) Dobrucka - straciła
majątek ziemski, jej rodzice zostali zamordowani przez zbuntowanych chłopów
ukraińskich, a brat zginął gdzieś na froncie. Albo taki Jerzy Strzełecki –
wszystkie posiadłości stracone, on bez rodziny i bez grosza. No bo takiej
Teresie Pobożynie, która wprawdzie bardzo zbiedniała z powodu strat na Ukrainie,
to nic nie brakuje, bo został jej jeszcze dodatkowy zamek nad Dunajcem i posiadłość na Wołyniu po
stronie polskiej.
I
teraz główny temat tej powieści. Co mają robić tacy zrujnowani arystokraci po
wojnie? Jak żyć? A przede wszystkim - z czego żyć? No, jest parę rozwiązań. A
więc – można biedować, przejadając pozostałe resztki fortuny, jeśli,
oczywiście, coś tam jeszcze się posiada. Można też zabrać się do pracy i
zarabiać na własne utrzymanie. To jest jednak strasznie wstydliwe, bo przecież
dżentelmen o pieniądzach nie rozmawia, on je po prostu ma! Przed wojną nie do
pomyślenia było, by polski ziemianin z Kresów zhańbił się pracą na etacie u
kogoś! A teraz musi iść na służbę! O, mój Boże! Kto zna się na rolnictwie,
zatrudnia się więc jako administrator lub rządca u innych ziemian. Kto zna się
na leśnictwie, jak wspomniana wyżej Dada, pracuje w lesie (jako pomoc gajowego,
a co!). Kto zna się na kuchni i gotowaniu, zakłada pensjonacik i wydaje obiady „domowe”
dla znajomych. I tak dalej.
A
co ma robić Edward Zebrzydowski, zwany pieszczotliwie War? Edward nie tylko nie
umie nic robić, ale też nie ma na to najmniejszej ochoty. Nie umie też
oszczędzać, bo jest przyzwyczajony do innego stylu życia. Musi mieć samochód z
szoferem, konie pod wierzch, służbę, pałac, oranżerię, własny park, wyjazdy za
granicę co roku… To zresztą jest program minimum.
Pozostaje
więc trzecie i ostatnie rozwiązanie: ożenić się bogato. A kto ma pieniądze
zaraz po I wojnie światowej? Tylko Żydzi! Wzbogaceni Żydzi! Tak więc piękny War
Zebrzydowski zaręcza się z Różą Goldfarb, która od dawna już polowała na
polskiego męża z wyższych sfer. Takie małżeństwo mogło bowiem dać korzyści obu
stronom: on będzie miał pieniądze (tatuś jej kupi w posagu jakiś zamek albo
pałac), ona zaś wejdzie do polskiego, ziemiańskiego towarzystwa. Może z
początku będą na nią patrzeć krzywo, ale potem przyzwyczają się.
Pomysł
Wara budzi jednak zdziwienie jego rodziny:
„Hrabia August zaśmiał
się rechoczącym głosem.
- W dodatku dasz matce
synową Rojzę.
- Ona ma na imię Róża.
- Po żydowsku Rojza… i
wnuka, jakiegoś Abrahama albo Izaaka, bo ci milionerzy lubią historyczne imiona.
Jakaż ona jest ta Róża, słyszałem, że piękna jak Salome.
- Czy to prawda, że oni
nie są jeszcze ochrzczeni? – spytała matka.
- Wiem na pewno, że nie
– odrzekł hrabia.
- To okropne! To
potworne!
(…)
- War, tyś oszalał!
- Nie, ja tylko
zbankrutowałem.
- Nie jesteś przecież
zrujnowany doszczętnie.
- O, o, tak! Spadłem z
wyżyn hłowatyńsko-derbyszczowskich, połamałem nogi, ręce, żebra, potłukłem łeb.
- Fi! War! Jesteś
wulgarny.
- Naturalnie, bo jestem
goły, ale żyję, tylko, że mi takie życie nie smakuje. Szukam innego.
- Może ten twój
Krongold przez swoje stosunki, miliony i wpływy postara się dla ciebie odzyskać
Hłowatyn i Derbyszcze – jęknęła pani Zebrzydowska.
Edward i hrabia
parsknęli śmiechem.” (s. 157-158)
Taka rozmowa mogła się
wówczas toczyć w niejednym polskim domu, gdzie był „na wydaniu” zrujnowany
polski arystokrata. Przypomnijmy, że mariaż z bogatą Żydówką był lekarstwem na
biedę nie tylko dla fikcyjnego Zebrzydowskiego. Ot, taki baron kurlandzki,
pisarz Józef Weyssenhoff, ożenił się z córką żydowskiego bankiera i „króla
kolei żelaznych” Jana Gotliba Blocha. Małżeństwo z bogatą Żydówką, córką
Stanisława Lilpopa, uratowało finansowo Jarosława Iwaszkiewicza, który goły i
wesoły uciekł z ogarniętej rewolucją Ukrainy (Lilpopówna w ogóle miała branie,
bo wcześniej chciał się z nią żenić książę Krzysztof Radziwiłł). Ziemianin
Jerzy Skarbek, ojciec słynnej agentki wywiadu Krystyny Skarbek, ożenił się ze
Stefanią Goldfeder, córką żydowskiego bankiera. I tak dalej, i tak dalej… War
Zebrzydowski nie był na tym tle żadnym wyjątkiem. Każdemu kasa była potrzebna i
każdy szedł do tego, kto miał tę kasę. No, chyba, że chciał się zhańbić uczciwą
pracą, to wtedy szedł do pracy. Tak to przedstawia autorka. Przypomnijmy, że w
tamtych czasach Żydzi nie byli przyjmowani w polskim, ziemiańskim towarzystwie.
Tak było do 1939 roku (pamiętam, że jeszcze Jan Zumbach, słynny polski lotnik,
w swoim pamiętniku opisywał epizod ze szkoły lotniczej w Dęblinie, gdzie
prowadził jakieś interesy z miejscowym Żydem i bardzo się pilnował, by nie
wdawać się w nim w jakieś towarzyskie pogawędki, bo to nie uchodziło).
Oto jaka jest reakcja
innych bohaterów na planowany mariaż Wara Zebrzydowskiego:
„Zebrzydowski ojciec
nigdy Żydów nie uznawał, nikt Żyda nie widział nigdy w jego dobrach, antysemita w całym tego
słowa znaczeniu. Kochałem go za to. Masz ci oto odwet! Awantura! Zgroza!
- Czy i pan jest
antysemitą? – spytał Strzełecki.
- Ja? Naturalnie, a cóż
pan sobie myśli?
- Myślę, że widocznie
często teoria z praktyką nie lubi iść w zgodnej parze. O ile bowiem pamiętam, w
Żubrówce Żydków nie brakowało.
Czymielski ryknął
wielkim śmiechem.
- Teoryjka, braciszku,
ho, ho, teoryjka!
Kołomyjski skoczył od
razu na Czymielskiego.
- A u pana, panie
Anastazy, ani posiał Żyda?
- Ja się nie zapieram,
antysemitą nie jestem. Wolę jak mnie oszuka Żyd, niż jak to samo zrobi katolik,
bo wtedy mnie to mniej boli.
- Moskali nie cierpisz,
a Żydów tolerujesz? Gdzież tu logika? A Moskali diabli wzięli przez kogo, co?
Czy nie przez Żydów?
- Dalibóg, konia z rzędem
temu, kto odnajdzie logikę w słowach Kołomyi – wrzeszczał Czymielski
rozkładając ręce. – Też właśnie winieniem wdzięczność Żydom za Moskali!
- Byle się do nas nie
wzięli w ten sam sposób – wtrącił pan Paweł Pobóg.
- A, sąsiedzie, to już
całkiem od nas zależy. Nie dajmy się!
- Więc dlaczego pan
Czymielski razem z Kołomyjskim kłócą się o Żydów, a w rezultacie obaj ich
popierają?
- No, cóż, serdeńku,
dobrodzieju, zapomniałeś o naturze polskiej? Trzeba się czasem i pokłócić o
nic! Zresztą jakżeż popieramy? Toż obaj z Czymielskim stajemy na głowie z
powodu zaręczyn Zebrzydowskiego z Krongoldówną. Co innego z Żydkiem „pobałakać”
sobie przy kupnie konia albo na jarmarku, czy w spichrzu, a co innego zupełnie
widzieć syna, najpierwszego u nas obywatela z Żydówką przy ołtarzu. Co?” (s.
213-214)
Tak więc, z Żydem się prowadziło interesy, od Żyda
pożyczało się pieniądze, Żyda przyjmowało się ukradkiem, w kantorku. Ale w
salonie? A w życiu! Jedyna droga Żyda na polskie salony wiodła wtedy przez
mariaż.
Czy War Zebrzydowski
ożeni się z bogatą Rojzą? Jak potoczą się dalsze losy bohaterów? Jakie będą ich
uczuciowe wybory? Prócz problemów małżeńskich Wara i naprawdę nieoczekiwanych
konfiguracji miłosnych poczytamy tu bowiem także o losach innych młodych
Polaków. Jeden z kresowców dostał się nawet do bolszewickiej niewoli, potem
trafił aż do Gruzji, gdzie poznał piękną gruzińską księżniczkę Olgę i tak dalej…
Ale nie jest to z
pewnością powieść z gatunku „romans”. Albo nie tylko jest to romans. Jest to
raczej opowieść gorzka i demaskatorska, podszyta balzakowskim spojrzeniem
na miłość i pieniądze. W tej książce, pisanej przez dojrzałą autorkę, nie ma
już nic z romantycznego, melodramatycznego widzenia świata, które urzekało czytelników
„Trędowatej”. Nie ma też nadmiaru niepotrzebnych przymiotników i dziwacznych
określeń w stylu „zmysły wypełzły mu na usta” (Waldemarowi Michorowskiemu
wypełzały, pamiętacie?). Jest jednak błyskotliwie poprowadzona akcja, która
rozgrywa się częściowo w Polsce (w Warszawie i na Kresach), a częściowo w
Gruzji. Jest masa ciekawych obserwacji obyczajowych z życia międzywojennego
ziemiaństwa. No i najważniejsze – jest napięcie!
Kochani, to się czyta.
To się naprawdę CZYTA! Połknęłam całość w dwie noce.
Acha, na tylnej okładce
piszą, że ta powieść nie ustępuje „Bez dogmatu” Henryka Sienkiewicza. Nie wiem,
nie czytałam „Bez dogmatu”. Ale jak tak piszą, to pewnie wiedzą, co piszą…
Mniszkówna
Helena, „Powojenni”, wyd. Sagitta, Warszawa 1991
Będę szukać! Ty masz nosa do dobrych książek. Wierzę, że się świetnie czyta, bo przed laty "Trędowatą" i "Gehennę" dosłownie połknęłam.
OdpowiedzUsuńMniszkówna pisać potrafiła i Prus wydając pozytywną opinię miał rację.
Nawiasem mówiąc pierwszym takim małżeństwem polskiego arystokraty z Żydówką był związek Karola Zamoyskiego z Marią z Kronenbergów. Relację z narzeczeństwa i ślubu w 1874 roku, a także poruszenia, protestów, jednym słowem skandalu wokół sprawy, opisuje barwnie w listach do siostry żona Zygmunta Krasińskiego - Eliza.
A bo gdzieś przeczytałam, że to najlepsza powieść Mniszkowny. Pogrzebałam w mojej bibliotece i była. I naprawdę - warto było. Ta powieść pokazuje inną stronę tego ziemiaństwa, o którym można poczytać we wspomnieniach Dunin-Kozickiej czy Pruszyńskiej. Zresztą, Pruszyńska też wielka pani kresowa, a potem zbiedniała i prowadziła pensjonacik w Zakopanem i inne różne prace wykonywała, aby synów wykształcić.
Usuń"Gehennę" kiedyś czytałam i bardzo mi się podobało. Trzeba będzie wrócić...
Maria z Kronenbergów - czy to córka Leopolda Kronenberga, tego, co to finansował Powstanie Styczniowe?
Tak to ta Maria, córka Leopolda. PWN wydało o Kronenbergu w 2011 biografię "Kronenberg. Dzieje fortuny" Andrzeja Żora.
UsuńJa go kojarzę z powstaniem i z taką powieścią Kraszewskiego "Żyd", której nie czytałam wprawdzie, ale wiem, że o nim napisana. Kronenberg finansował też chyba jakieś projekty prasowe Kraszewskiego...
UsuńCiekawie się zapowiada... na długie zimowe wieczory:)
OdpowiedzUsuńUWAGA! UWAGA!!! Zrobiłam odkrycie!
OdpowiedzUsuńJakby ktoś chciał czytać "Powojennych" - to niech najpierw przeczyta "Dziedzictwo" tej samej autorki. Tam są prawie ci sami bohaterowie, ale jeszcze przed wojną. Właśnie czytam. Na razie Wara nie spotkałam, ale jest Roman Pobóg, Teresa i Strzełecki.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń