Translate

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Stanisław Sławiński, „Od Borów Tucholskich do Kampinosu” (kampania wrześniowa 1939 roku w relacji oficera łącznikowego Armii "Pomorze")





Zastanawiacie się czasem, czy istnieje życie pozablogowe? Oj, tak! Istnieje i to jak jeszcze. Ostatnio do tego stopnia mnie dopadło, że nie miałam czasu na pisanie o książkach. Coś tam jeszcze podczytywałam (ale nie do końca!), ale na pisanie nie miałam najmniejszej ochoty. 
 
Pomału to jednak mija. 

I cóż ja teraz przeczytałam do końca? Mam bowiem taką zasadę, że staram się pisać tutaj o książkach przeczytanych w całości, a nie tylko nadgryzionych. 



Otóż, przeczytałam kapitalną książkę wspomnieniową z okresu kampanii wrześniowej „Od Borów Tucholskich do Kampinosu”. Jej autor Stanisław Sławiński (na zdjęciu z książki powyżej) do połowy sierpnia 1939 roku pracował w Szefostwie Budownictwa Korpusu Ochrony Pogranicza jako inżynier budownictwa przy budowie systemu schronów na wschodniej granicy Polski. Skończył, co miał skończyć, wrócił do domu do Sarn na Wołyniu i właśnie miał jechać na urlop z żoną i córeczką, kiedy dostał wezwanie do wojska. Jako porucznik rezerwy został przydzielony do 27. Pułku Piechoty we Włodzimierzu Wołyńskim. Stawił się tam, a potem razem z całym pułkiem trafił do Torunia, bowiem jego jednostka weszła w skład formowanej właśnie Armii „Pomorze”, która miała bronić tzw. korytarza pomorskiego przed niemiecką agresją. Sławiński został oficerem łącznikowym w Armii „Pomorze”. Było takich oficerów aż siedmiu. Tylko dwóch z nich przeżyło kampanię wrześniową. Jednym z nich był właśnie Sławiński. 

Swoją pracę dla wojska rozpoczął 28 sierpnia 1939 roku, tuż przed wybuchem wojny. Dostał w Toruniu samochód, szofera i podoficera żandarmerii do ochrony. Jego zadaniem było przewożenie rozkazów i meldunków oraz zdawanie raportów o tym, co widział w drodze. Pod koniec sierpnia 1939 roku jeździł wzdłuż Wisły aż po Grudziądz, a także w okolice Chojnic, Tucholi i Koronowa, gdzie stacjonowały wojska polskie. 

Wybuch wojny zastał go w Toruniu. Po jej wybuchu nadal jeździł tam, gdzie potrzeba, stając się świadkiem tragicznych wydarzeń polskiego września, przeżył bombardowania polskich uchodźców na drogach przez niemieckie lotnictwo, widział rozbite tabory wojskowe oraz drogi zasłane trupami ludzi i koni. Wysyłano go w drogę, kiedy już mosty na Wiśle zostały zniszczone. Raz przepłynął Wisłę łódką i wrócił na drugi brzeg wpław, bo łódka, która miała na niego czekać, zniknęła wraz z przewoźnikiem. Bardzo interesująca dla mnie była relacja Sławińskiego o ataku niemieckich dywersantów w Bydgoszczy, którzy ostrzeliwali polskie wojsko wycofujące się ulicą Gdańską z wieży ewangelickiego kościoła (na dzisiejszym Placu Wolności). Sławiński omal sam nie stał się ofiarą tego ostrzału. W czasie jego trwania schronił się z samochodem w bramie przy ulicy Pomorskiej. Potem na prośbę jakiegoś policjanta zmusił żołnierzy, by pogonili tych dywersantów z kościoła.

Po paru dniach wojsko polskie w Toruniu wycofało się z prawego brzegu Wisły (Toruń Mokre) i przeprowadziło do starego fortu Kniaziewicza w Toruniu-Podgórzu. Po paru dniach Polacy wysadzili most na Wiśle w Toruniu i zaczęli wycofywać się na Warszawę. Sławiński jeździł teraz w górę rzeki, w okolice Włocławka, Płocka, Gostynina i jeszcze dalej. Potem brał udział w Bitwie nad Bzurą, gdzie dwie połączone polskie armie „Pomorze” i „Poznań” starły się z niemieckim najeźdźcą, chcąc przebić się do Warszawy. Miał niesamowite szczęście, bowiem mimo ran i dostania się do niemieckiej niewoli, udało mu się dotrzeć szczęśliwie do domu swojej matki w stolicy. 

Relacja Sławińskiego pisana jest żywym, barwnym stylem reportażowym. Czyta się to bardzo dobrze, choć z początku trudno było mi rozgryźć, co oznaczają używane przez autora skróty wojskowe i odnaleźć się w gąszczu nazwisk różnych dowódców i oficerów. Podczas lektury korzystałam z pomocy Wikipedii i starałam się poznać jak najwięcej szczegółów z okresu kampanii wrześniowej. Książka ta miała w PRL-u dwa wydania i była podobno bestsellerem czytelniczym. A ja wygrzebałam ją z czeluści mojej biblioteki miejskiej. Naprawdę warto było!   

Sławiński Stanisław, „Od Borów Tucholskich do Kampinosu”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1972

3 komentarze:

  1. Ten początek posta zabrzmiał intrygująco!!!!! Aż mnie ciekawość zżera, co to za życie pozablogowe ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miało być intrygująco! :)))
      Po prostu - rożne rzeczy mnie pochłaniały i to w dużych ilościach. Inne rzeczy niż blog, całkiem inne emocje. Ale już się uspokoiłam i wracam na właściwe tory. Znowu czytam i piszę, czytam i piszę i tak dalej...

      Usuń
    2. Po co się zaraz uspokajać, skoro to jest ekscytujące.... Życie jest krótkie.... Ale ż mnie Pani zaciekawiła.

      Usuń