W
ostatnią niedzielę byłam na wycieczce w Birkenfelde (dzisiaj Grzymała) pod
Malborkiem, by zwiedzić tam pałac należący kiedyś do niemieckiego masona Arthura
Radtke. Moja matka Halina Łukawska przebywała tam jako niewolnica na robotach
przymusowych w latach 1942 – 1945. Była to wycieczka merytoryczna. Zbieram
bowiem materiał do książki o wojennych losach mojej rodziny ze strony mamy.
Będzie to wielka polska saga rodzinna. „Wielka” będzie dlatego, że nasza rodzina
była naprawdę bardzo liczna ;)))
Moja
babcia Marta Kowalska mieszkała we wsi Osiek pod Toruniem. Była wdową po moim
dziadku organiście, Stanisławie Kowalskim, który zmarł w 1932 roku. Babcia
odziedziczyła po mężu niewielkie gospodarstwo rolne. Miała siedmioro dzieci, w
tym pięciu synów i dwie córki. Kiedy zaczęła się II wojna światowa i niemiecka
okupacja, Osiek nad Wisłą znalazł się w III Rzeszy jako część rejencji
kwidzyńskiej. Terenem tym zawiadywał gauleiter Albert Forster, który dążył do
całkowitego zniemczenia polskiej ludności. Niemcy chcieli zmusić tamtejszych
Polaków do podpisywania niemieckiej listy narodowościowej.
Wielu
sąsiadów mojej babci wyparło się polskości i stało się folksdojczami. Ale moja
babcia, mimo, że aż trzy razy dostawała z gminy specjalną ankietę do
wypełnienia, nie podpisała tych papierów. Babcia Marta była wielką polską
patriotką i dumną Polką. Nie chciała być folksdojczką. Nie sprzedała się Niemcom za lepsze kartki
żywnościowe jak jej sąsiedzi. Poza tym, babcia nie chciała, by Niemcy wzięli do
wojska jej pięciu synów. A tak by na pewno się stało, gdyby podpisała
folkslistę. Wtedy moi wujkowie musieliby jechać na Ostfront, gdzieś do Rosji i
walczyć, a może nawet ginąć za Hitlera. Co za hańba!
Babcia
uratowała swoich synów przed tą hańbą i zdradą narodu polskiego! Wszystkie
swoje dzieci wychowała na prawdziwych Polaków-katolików. Nie mamy się czego
wstydzić!
W
zamian za to jej niezłomne, patriotyczne zachowanie Niemcy zemścili się srodze
na naszej rodzinie. Babcia została wyrzucona ze swojego domu. Musiała zostawić
swoje gospodarstwo i stawić się w Arbeitsamcie w Czernikowie wraz z najmłodszymi
dziećmi, to jest moją mamą Haliną (lat 12) i wujkiem Andrzejem (lat 15).
Starsze dzieci babci już pracowały na robotach przymusowych w III Rzeszy. Teraz
przyszła kolej na babcię!
Z
Czernikowa pod Toruniem wywieziono ich w bydlęcych wagonach w nieznane. Jechali
kilka dni, stając co jakiś czas. Wyładowano ich na stacji kolejowej w Sztumie.
Potem popędzono całą grupą pod strażą gestapowców z psami na zamek krzyżacki w
Sztumie, gdzie mieścił się Arbeitsamt. Tam odbywał się istny targ niewolników.
Mojej babci, która miała już ponad 50 lat i jej dzieci nikt nie chciał wziąć. W
końcu trafili do jakiegoś gospodarstwa w okolicy, ale byli tam bardzo krótko.
Kolejnym
ich właścicielem był Arthur Radtke z Birkenfelde, stary, przebrzydły Niemiec,
znany w całej okolicy jako mason i satanista. Moja mama i wujek Andrzej byli
jego niewolnikami aż do końca wojny, która dla nich skończyła się w styczniu
1945 roku , kiedy to z niemieckiej niewoli wyzwolili ich żołnierze radzieccy z
II Frontu Białoruskiego. Im właśnie moja mama zawdzięcza wolność! Z kolei moja
babcia jesienią 1943 roku została wysłana z Birkenfelde do fabryki amunicji w
Hanau w głębi Niemiec (to miasto braci Grimm!). Tam pracowała w jakiś zakładach
i zachorowała tam na dziwną chorobę, rodzaj paraliżu. Z Hanau odesłano ją więc
z powrotem do Birkenfelde. Jakiś niemiecki lekarz z Malborka, widać porządny
człowiek, zwolnił w końcu moją na wpół sparaliżowaną babcię z robót
przymusowych. Potem okazało się, że to było stwardnienie rozsiane. Babcia
dostała przepustkę, dzięki której dojechała pociągiem do Torunia, a potem ostatkiem
sił, o kiju, dowlokła się do Łążyna, gdzie mieszkał jej brat. Tam właśnie
doczekała końca wojny, to jest znowu wyzwolenia przez Armię Czerwoną w styczniu
1945 roku.
Od
kilku lat spisuję wspomnienia wojenne mojej mamy. W zeszłym roku dwa fragmenty
tych wspomnień były drukowane w kwartalniku „Prowincja” (powyżej początek
artykułu). I dzięki temu właśnie moja mama nabrała apetytu na książkę. Pojawił
się nawet człowiek z jakiegoś wydawnictwa regionalnego, który zaproponował nam
druk tej książki. Podałam mu swój telefon domowy, a on wydzwaniał do nas co
jakiś czas przez całą zimę i poganiał nas do pracy. Zabrałyśmy się z mamą ostro
do roboty. Nagrywałam jej wspomnienia, spisywałam z taśmy, redagowałam i
wygładzałam. Wyszło 130 stron tego jej pamiętnika. Mama sama przeczytała cały
tekst, czyli autoryzowała go. Do tego ja napisałam 70 stron komentarzy,
przypisów i wyjaśnień.
Przygotowałyśmy
z mamą tekst do druku. Wtedy zadzwonił pan z wydawnictwa i nastąpiło pewne
rozczarowanie. Okazało się, że po pierwsze wydawnictwo chce to wydać, ale my
musiałybyśmy zdobyć pieniądze na druk, a po drugie – wydawnictwo jest tak
malutkie, że nie prowadzi sprzedaży książek w całej Polsce. Krótko mówiąc, nie
ma go w Empiku.
–
Co??? To moja książka nie będzie w Empiku? – zdziwiła się moja mama. – A ja bym
chciała, by moja opowieść trafiła do szerokich kręgów czytelniczych. Kto to
kupi gdzieś tam na Kaszubach czy gdzie indziej? Poza tym, co to? Jesteś
wykwalifikowaną dziennikarką, podobno bardzo zdolną. Do tej pory płacono tobie
za to, co napisałaś. A oni chcą, byś ty im jeszcze dopłaciła? O, nie, nie! Nie
damy im tego teksu! Pisz powieść!!! Powiedz temu panu z wydawnictwa, że my
dziękujemy!
Tak
zadecydowała moja kochana mama. I ja jej posłucham! Jej tekst jest napisany, w
każdej chwili mogę go dać do jakiegoś wydawnictwa. Jakby mama zdecydowała się wydać
sama, to w każdej chwili mogę go dać do drukarni, dowiedziałam się nawet, jak
nadać numer ISBN, to znaczy jak to załatwić. Dałabym radę! Ale mama już nie
chce tego wydawać w tej postaci; woli, by napisać coś większego, żeby opisać po
kolei wojenne losy jej sześciorga rodzeństwa i matki w Hanau.
Stąd
też muszę teraz ponownie zabrać się do pracy. Wiem, że czeka mnie parę podróży
poznawczych. A nie jestem zbyt ruchliwa.
Ostatni
raz byłam na wycieczce turystycznej w 2010 roku (a i wtedy jechałam po to, by
zrobić zdjęcia do artykułu w prasie, więc mi się to zwróciło z nawiązką). Ciężko
mi ruszyć się z domu, bo jestem przecież kulawa, to jest – wg obecnej nowomowy –
niepełnosprawna (nie lubię tego słowa). Krótko mówiąc, poruszam się o kulach. Nie
daję rady za wiele chodzić, a nie mam swojego auta. To znaczy, kupić auto to
nie problem, ale nie mam prawa jazdy i nie udaje mi się znaleźć szkoły jazdy, która
uczyłaby jeździć na samochodach przystosowanych dla osób kulawych. No i tak z
powodu tych różnych moich chorób siedzę przeważnie w domu i tylko wychodzę na
niewielkie spacerki na tych moich kulach. Na zakupy, do biblioteki czy do urzędu. Dalej
nie wyprawiam się. Ale teraz – po prostu muszę!!!
Dlatego
poprosiłam koleżankę, by mnie zawiozła do Birkenfelde swoim samochodem.
Obejrzałyśmy pałac, a koleżanka zrobiła parę zdjęć. Niestety, nie mogłam sama
ich zrobić, bo nie mam aparatu fotograficznego. Mam stary, na normalne klisze,
ale już wiekowy (kupiony w 2000 roku) i niesprawny. Muszę sobie chyba kupić
jakiś aparat cyfrowy i nauczyć się go obsługiwać.
W
Birkenfelde najbardziej interesowało mnie wnętrze pałacu i udało się! Bardzo
sympatyczny młody człowiek, który tam właśnie mieszka, zaprosił nas do obejrzenia
klatki schodowej (na zdjęciach powyżej).
Można
tam wejść, bo budynek jest gminny, to jest komunalny. W środku jest osiem
mieszkań komunalnych i ogromna klatka schodowa. Byłyśmy też w mieszkaniu tego pana, okazało się, że to
właśnie była część apartamentów starego Radtkego. Obejrzałyśmy również
wspaniałą kolekcję znalezisk wiszącą na ścianie (były tam jakieś niemieckie
ordery i dewocjonalia).
Udało
mi się także zajrzeć do innego mieszkania, to jest dokładnie do pokoju, w
którym w latach 1943-1945 mieszkała moja mama wraz z innymi dziewczętami
polskimi pracującymi w kuchni i na pokojach. To był pokój na pierwszym piętrze,
z lewej strony:
Dowiedziałam
się też, że rok czy dwa lata temu odwiedziła Birkenfelde jakaś pani z Kanady,
która czasie wojny pracowała w tym pałacu jako pokojówka. Tym dałam mamie do
myślenia! Jej koleżanki z pokoju były przecież pokojówkami. Która to mogła być?
– A spytałaś jak się nazywała? Albo jak miała na imię? – dociekała mama, jak
wróciłam z tej wycieczki. – Pewnie, że pytałam. Ale nikt nie wie albo nie
pamięta!
Myślę,
że trzeba będzie jeszcze raz tam pojechać, tym razem z mamą! Może jeszcze coś
odkryjemy?
A
tu prezentuję fragment pamiętnika mojej mamy dotyczący Birkenfelde.
Halina
Łukawska: „Arthur Radtke to był stary kawaler,
Niemiec, ale miał chyba jakieś polskie pochodzenie. Być może pochodził z
mieszanej rodziny polsko-niemieckiej? Trochę rozumiał po polsku, a czasem nawet
próbował mówić, ale z niemieckim akcentem. (…)
Był okropnym cholerykiem, stale chodził z taką wielką, drewnianą lagą,
krzyczał, o byle co i bił kogo popadło. O wszystko się wykłócał, nie tylko z
Polakami, ale także z Niemcami, szczególnie jak załatwiał różne sprawy urzędowe
przez telefon. Jak gdzieś dzwonił, to z daleka było słychać ten jego krzyk.
Choć był mały i gruby, wszyscy się go bali, ja także. Radtke to nie był żaden
tam niemiecki czy pruski dziedzic, tylko zwykły, wzbogacony niemiecki chłop,
dość prostacki w obejściu.
To był trochę dziwny i tajemniczy człowiek. Miejscowi Niemcy gadali o
nim niesamowite rzczy. Powiadali, że był masonem i czarownikiem i że pomagają
mu siły nieczyste. Słyszałam od nich, że niby podpisał pakt z diabłem i ten
diabeł pomaga mu się bogacić. I że ma także „diabelskie” konie, bo jak jechał
szybko swoim powozem zaprzężonym w dwójkę koni, to spod końskich kopyt aż
leciały iskry. Podobno widywano go na raz w dwóch różnych miejscach. Kiedyś
wszyscy myśleli, że pojechał do Malborka, a on nagle w tym samym czasie zjawił
się w domu. Nikt nie wiedział, jakim cudem to się stało. Dlatego, jak gdzieś
wyjeżdżał, to wszyscy dobrze się rozglądali, bo bali się, że on w każdej chwili
może nieoczekiwanie wrócić. Obawiali się, że nawet jak go nie ma, to on i tak
wszystko słyszy i widzi.
Mówiono też, że Radtke stopniowo
bogacił się, aż doszedł do tego, co miał w czasie II wojny. Zaczął od tego, że
jeszcze przed I wojną kupił pałac w Birkenfelde i przylegający kawałek ziemi,
czyli przeszło dwadzieścia hektarów. Potem po kawałku dokupował ziemię. W
czasie, kiedy tam trafiłam, Radtke miał chyba ponad sto hekatarów ziemi, a może
nawet ponad dwieście? To było naprawdę duże gospodarstwo rolne, chyba
największy majątek w całej okolicy. (…)
Na plus mogę powiedzieć tylko to, że Radtke nie był chyba nazistą. Zdaje
się, że nie był członkiem NSDAP ani też nie popierał tej partii. Nie zauważyłam
u niego w pałacu żadnego „ołtarzyka” Hitlera, czyli portretu Fuehrera, przed
którym Niemcy stawiali wazony z kwiatami. A to było wówczas normalne w innych
niemieckich domach. Wszędzie u nich były takie nazistowskie „kapliczki”. Niemniej
jednak korzystał z darmowej siły roboczej jaką byliśmy my, robotnicy przymusowi
z narodów podbitych przez Niemców. Przez kilka wojennych lat setka robotników
przymusowych pracowała u niego za darmo, właściciwie tylko za dach nad głową i
wyżywienie. Jeśli faktycznie zadziałał tam diabeł, to Radtke przez pewien czas
miał to swoje bogactwo, ale potem musiał za to zapłacić temu diabłu swoim
życiem.”
Jeśli
chodzi o historię pałacu w Birkenfelde, to w niemieckich księgach wieczystych (Grundbuch) dotyczących
powiatu sztumskiego z początków XX wieku znajdujących się w Archiwum Państwowym
w Elblągu z siedzibą w Malborku znalazłam zapis, że Arthur Radtke był ostatnim
właścicielem dóbr rycerskich Birkenfelde. W dniu 6 maja 1910 roku urzędnik
nazwiskiem Sowiński pracujący w biurze notariusza sztumskiego Artura
Nadarowskiego wpisał do tej księgi: „Dr Rittersguts besitzer Artur Radtke,
Titulus possesionis 6 mai 1910”. Czyli, że od tej daty począwszy, właścicielem
Birkenfelde stał się Arthur Radtke. Majątek składał się wówczas z 26 hektarów
ziemi, w tym były pola uprawne i dworek. Radtke kupił tę posiadłość za sumę
119.300 marek. W tej samej księdze znajdują się inne zapisy: z 1929 roku oraz
22 lutego 1933 roku (nieczytelny). Zdaje się, że chodziło o to, iż Radtke stopniowo dokupował ziemię, bo 7 czerwca 1929
roku jest wpis następującej treści:
„Grosse 39 ha, 88 a, 10 m kw”, a przy nim podpis niemieckiego urzędnika Bergmanna.
Kilka lat temu znalazłam też w sieci informację w, że w latach 1930. majątek
Radtkego obejmował 261 hektary ziemi, w tym Birkenfelde oraz folwark Niederung.
W Birkenfelde oprócz pałacu jest także ciekawa wieża. Być może jest to dawna wieża wodna? W czasach mojej mamy był tam kurnik, mieszkanie dla stróża, ogrodnika i dwóch Serbów, jeńców wojennych ze Stalagu XX B zatrudnionych w tym majątku jako kowale. Była też tam nielegalna bimbrownia, którą zorganizowali polscy robotnicy przymusowi. Pędzili tam bimber z buraków cukrowych:
To ja przed pałacem w Birkenfelde:
A to nasza rodzina przed wywózką na roboty przymusowe do Niemiec. Lata 1930., Osiek nad Wisłą: moja babcia Marta z czworgiem swoich dzieci (razem miała ich siedmioro). Moja mama Halina - pierwsza z prawej:
Bardzociekawy material, warty czytania z duza uwaga.
OdpowiedzUsuńDroga Nadiu, dzięki za miłe słowo!
UsuńJak się okazuje ciekawe są nie tylko same książki, ale bardzo często praca autora nad zbieraniem materiałów, rożne wypadki/przypadki szczęśliwe i te mniej szczęśliwe, które dzieją się podczas pracy na jej początkowym etapie, czyli zbieraniem materiału.
OdpowiedzUsuńAutor jest często fotografem, podróżnikiem, reporterem, psychologiem, detektywem...
Ciekawy tekst o pracy autorskiej "od kuchni".
Oj, tak, te "przypadki" zaprawdę są ciekawe. No i przy okazji poznaje się różnych interesujących ludzi. Detektyw - to określenie najbardziej mi się podoba!
UsuńA teraz w długi weekend czeka mnie podróż do Osieka nad Wisłą i okolic, czyli do Heimatu mojej matki. Byłam tam tylko raz, jako małe dziecko, i nic nie pamiętam.
Bardzo cenne są próby rekonstrukcji przeszłości. Dzięki nim udaje się ocalić od zapomnienia doświadczenia, jakimi warto się dzielić.
OdpowiedzUsuń"Ocalić od zapomnienia" - o to właśnie chodzi! Trochę też o rekonstrukcję przeszłości i danie głosu zmarłym czlonkom rodziny.
UsuńTo bardzo ciekawa chistoria.W tym pałacu obecnie mieszka moja rodzina ,i powiem szczerze że do dziś dzieją się nocą dziwne rzeczy.
OdpowiedzUsuńMieszkałem w tym pałacu 25 lat mieszkają tam jeszcze rodzice i nigdy nie działy się nocą dziwne rzeczy
Usuńmieszkam w grzymałach razem z moja przyjaciółka,szukałysmy informacji o grzymałach i natkneliśmy się na pani bloga jesteśmy poruszone tym co się działo mamy dla pani pewne informacje które mogłyby pomoc pani i nam w odpowiedzi na kolejne pytania .Równiez mamy do pani pare pytan z przyjaciółka byłybysmy wdzieczne jak odpisałaby pani nam na fejsbuku
OdpowiedzUsuń