Translate

czwartek, 7 maja 2020

Nr 23/2020 Borys Polewoj, „Opowieść o prawdziwym człowieku”



Dla mojego pokolenia (60+) powieść Borysa Polewoja była tym, czym dla pokolenia starszego ode mnie była „Trylogia” Sienkiewicza, a dla pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków jest „Władca pierścieni” Tolkiena, a dla jeszcze młodszych "Harry Potter" pani Rowling.

Jednak my nie czytaliśmy o wyimaginowanych bohaterach, my czytaliśmy o prawdziwych, dzielnych ludziach, którzy potrafią zwyciężać, przełamując swoje słabości.

Tekst powieści Polewoja i losy bohatera znali praktycznie wszyscy, którzy chodzili do szkoły w PRL-u. A jej tytuł wszedł nawet do ówczesnego folkloru pijackiego: „No, to Borys! Polewoj!” – mówiono przy okazji rozpijania butelki wódki. Podejrzewam, że dzisiaj taka zachęta do picia nie zostałaby już zrozumiana… 

Sięgnęłam teraz ponownie po Polewoja, bo niedawno u Jelizarowa („Bibliotekarz”) przeczytałam o nadzwyczajnej magii, jaką kryją jakoby w sobie utwory z czasów socrealizmu. I tak, to jest prawda, niektóre z nich są faktycznie „księgami MOCY”! Ich lektura daje dobry przykład i wzmacnia czytelnika, zachęcając go jednocześnie do czynu. 

 
„Opowieść o prawdziwym człowieku” to osnuta na faktach historia młodego, radzieckiego lotnika Aleksieja Mariesjewa (wyżej na zdjęciu), który w wieku 22 lat, w marcu 1942 roku walcząc na froncie w okolicy Demiańska (na południe od Leningradu) rozbił się ze swym samolotem i spadł na ziemię w lesie daleko za linią frontu, już na terytorium opanowanym przez wroga. Miał połamane stopy, jednak mimo to przez 18 dni szedł, kulejąc, a potem już tylko czołgał się, by znaleźć jakąś pomoc. Przeżył ten czas w lesie samotnie w strasznych warunkach, śpiąc pod gołym niebem, marznąc i głodując, ale w końcu dotarł do jakiejś siedziby ludzkiej. Zaopiekowali się nim mieszkańcy maleńkiej wioski, którzy opuścili swoje domy ze strachu przed Niemcami i mieszkali w leśnych ziemiankach. Dzięki ich pomocy (kontaktom z partyzantami) po Mariesjewa przyleciał samolot wojskowy i zabrał go na leczenie do Moskwy. W tamtejszej klinice amputowano mu stopy. Lotnik jednak nie załamał się i nie dał zrobić z siebie całkowitego inwalidy. Chciał wrócić do latania i nadal walczyć z Niemcami. 

Najważniejszy wątek utworu stanowi właśnie niezwykła walka Mariesjewa z własnym kalectwem: najpierw ćwiczenia wzmacniające, potem nauka chodzenia na drewnianych protezach, później nauka tańca w sanatorium, a także walka z kolejnymi komisjami wojskowymi o powrót do lotnictwa wojskowego. Informacje na temat losów Mariesjewa są ogólnie dostępne, tak więc mogę spokojnie zdradzić, że w sierpniu 1943 roku lotnik znowu latał. Autor tej książki, Borys Polewoj, był wówczas wojennym korespondentem dziennika „Prawda”. Spotkał dzielnego pilota w ziemiance pod Orłem, w czasie walk z Niemcami na froncie. Rozmawiał z nim przez całą noc i zapisał dwa zeszyty notatek. Najpierw powstał z tego artykuł do „Prawdy”, a potem, już po wojnie, cała książka, która przyniosła Polewojowi rozgłos i sławę. Autor napisał tę książkę w ciągu 19 dni, bazując na rozmowach z lotnikiem i swoich notatkach. Książka wyszła w 1946 roku w czasopiśmie „Oktjabr” i stała się wielkim bestsellerem czytelniczym oraz lekturą szkolną w całym Związku Radzieckim oraz krajach socjalistycznych. Później na bazie tej powieści powstały: film „Opowieść o prawdziwym człowieku” (reżyseria Aleksandr Stoller) oraz opera Sergiusza Prokofiewa. 

 
Moje pokolenie czytało tę książkę na lekcjach rosyjskiego częściowo w oryginale, częściowo po polsku. Nie pamiętam już, czy była to także lektura na języku polskim, czy tylko na rosyjskim. W każdym razie – wszyscy bardzo dobrze znaliśmy tę opowieść. Oczywiście, podchodziło się do niej z dystansem, no bo to takie „eee tam, ruskie”, ale i tak wszyscy czytali z zaciekawieniem, chcąc się dowiedzieć, co się stanie z bohaterem. 

Mnie osobiście lektura tej historii zawsze dawała nadzieję i pomagała w życiu. Dobrze rozumiałam, co znaczy walka z własnym kalectwem, bo sama też byłam niepełnosprawna od 2. roku życia. Wcześniej normalne, zdrowe dziecko, a w wieku 2 lat przyszła ciężka choroba i zniszczyła moje zdrowie. Ciężki paraliż, niemożność poruszania się i nauka chodzenia w wieku lat czterech. Chodziłam w takim strasznym, ciężkim bucie ortopedycznym z szyną metalową, zakładanym na całą nogę. Potem okazało się, że owszem, chodzę, ale jedna noga jest chudsza, słabsza i stawiam tę stopę do środka. 

Nie było w tamtych czasach żadnej tam rehabilitacji, żadnych turnusów zdrowotnych jak dzisiaj, ale pewna mądra lekarka neurolog zaleciła rodzicom, by zrobili dla mnie taki chodniczek na papierze, narysowali tam stopy i bym po tym chodziła w domu kilkaset razy dziennie, by wyrobić u mnie odruch prawidłowego stawiania stopy. Uczono mnie wtedy maszerować jak żołnierza w wojsku. Sesje chodzenia odbywały się trzy razy dziennie. Nie chciałam ćwiczyć, więc matka albo ojciec stali nade mną z paskiem w ręku dla postrachu i zmuszali do tego chodzenia. 

Do dziś pamiętam, jak bardzo bolały mnie wtedy nóżki, płakałam więc, ale zaciskałam zęby ale chodziłam. Czasem dostałam tym paskiem po tyłku, ale to było bicie dla mojego dobra. Nawet wtedy to rozumiałam i byłam wdzięczna moim rodzicom, że mnie zmuszali do tego chodzenia. Dlatego dzisiaj wkurza mnie, jak ktoś się upiera, że dzieci się nie bije. Czasem trzeba bić – dla dobra dziecka. Tak jak ze mną! Kim bym dzisiaj była, gdyby mnie nie bili? Jakąś inwalidką ze zniekształconymi stopami, za to bez wykształcenia? To było bicie wychowawcze i takie bicie ma sens!

Taka nauka chodzenia trwała u mnie dwa lata, do szóstego roku życia. Wtedy dopiero nauczyłam się stawiać stopy prawidłowo. (Mariesjew z amputowanymi nogami szybciej wrócił do latania niż ja do normalnego chodzenia!). No, a potem stale się przewracałam i potykałam, w kółko skręcałam sobie stawy w kostkach, potem w kolanach, no i te ostatnie urazy stały się zabójcze dla mnie – teraz od 16 lat chodzę o kulach i pewnie tak zostanie do końca. Bardzo trudno było mi też nauczyć się jeździć na rowerze (stałe wywrotki, brak równowagi) oraz na traktorze (mam prawo jazdy na ciągnik rolniczy), bo moje nogi nie zawsze dawały sobie radę z pedałami. Nie udało mi się opanować szycia na maszynie, tam moje nogi zawodziły, nie potrafiłam pedałować równo i jednostajnie. Koszmarem moich lat szkolnych był też skok przez kozła. Z powodu moich  niesprawnych nóg nigdy nie udało mi się zrobić poprawnie tego skoku. Dopiero w wieku 33 lat w pewnym górskim sanatorium nauczyłam się skakać z odbiciem przez kozła. Całkiem sama! Był taki sprzęt w sali gimnastycznej, gdzie chodziłam wieczorami poćwiczyć na przyrządach. Byłam bez żadnej widowni, bez krytycznej nauczycielki WF-u przede wszystkim. Raz spróbowałam i udało się! Z radości chodziłam tam sobie poskakać do końca turnusu! Bez trudu jednak nauczyłam się pływać i jeździć konno, co było wielkim zaskoczeniem dla moich rodziców, którzy nie wyobrażali sobie, że dam sobie radę w basenie czy na koniu. A jednak dałam radę!

Niepełnosprawny był też mój ojciec, który stracił prawą rękę w czasie wojny w tajemniczych okolicznościach, prawdopodobnie podczas pozyskiwania prochu strzelniczego z pocisków i produkowania domowym sposobem amunicji dla jakichś partyzantów z Puszczy Kampinoskiej. Ojciec mieszkał bowiem w okolicy pola bitwy nad Bzurą i tam można było znaleźć bardzo wiele niewypałów i niewybuchów. Cała okolica stale tam czegoś szukała... Mimo tego kalectwa mój ojciec nauczył się pisać i rysować lewą ręką, przez pewien czas po wojnie pracował nawet jako kreślarz w budowlanym biurze projektowym. Całe życie nosił protezę prawej dłoni, pracując normalnie zawodowo. Dopiero pod koniec życia załatwił sobie rentę inwalidzką, musiał do tego walczyć o 2. grupę z ZUS-em. 

Tak, że tego… 

Przezwyciężanie własnego kalectwa mam po prostu w genach! Dlatego „Opowieść o prawdziwym człowieku” jest mi tak bardzo bliska! Po prostu kocham tę historię! To taka bardzo osobista lektura, dająca mi moc, chęć do życia i nadzieję!

Zdaje się, że wcześniej czytałam tylko skróconą wersję tej książki, taką dla dzieci i młodzieży szkolnej. Teraz udało mi się zdobyć (z kosza z makulaturą w naszej bibliotece) jej pełne wydanie. Czytałam i znowu łzy mi leciały ze wzruszenia jak zwykle. Płakałam nad losem Mieriesjewa, swoim i mojego kalekiego, lecz dzielnego i pracowitego ojca… 

Opera Prokofiewa "Opowieść o prawdziwym człowieku":

Radziecki film "Opowieść o prawdziwym człowieku":

Jeszcze jedno – historia radzieckiego lotnika bez nóg zawsze kojarzyła mi się z „Małą syrenką” Andersena, opowieścią o syrenie, która zamieniła rybi ogon na parę nóg z miłości do księcia. Chodziła na tych nogach, straszliwie cierpiąc… 

Polewoj Borys, „Opowieść o prawdziwym człowieku”, tłum. Jerzy Wyszomirski, Moskwa-Warszawa 1985

Żródło ilustracji: Wikipedia, Файл:А.П. Маресьев в конце войны.jpg



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz