Translate

czwartek, 19 marca 2020

Dziennik zarazy – 19 marca 2020



Świat oszalał, stanął do góry nogami, a ja próbuję opisać to szaleństwo. Przyjęłam zasadę, aby nie brać w udziału w tym szaleństwie tak długo, jak się da! Staram się żyć normalnie. Dopóki państwo nie zakazuje wychodzenia z domu, dopóki nie strzelają do przechodniów na ulicy, dopóty normalnie chodzę i załatwiam to, co mam do załatwienia. A nazbierało mi się tych spraw wiele, bo chorowałam około 6 tygodni na przełomie roku i mam ogromne zaległości w sprawach bieżących. 

We wtorek 17 marca 2020 opisałam na blogu moje przeżycia z tamtego dnia i wrzuciłam to do paru grup na FB. Dosłownie chwilę potem zostałam zablokowana za „mowę nienawiści” i mam teraz bana na grupy do 24 marca. Nie mogę nic tam publikować ani dodawać komentarzy. Tylko na swojej tablicy! Na razie! To już mój drugi ban w ostatnim czasie, pierwszy był na 3 dni, teraz na 10. Normalna cenzura! I nawet nie ma się gdzie odwołać. A co ja niby takiego nienawistnego napisałam? Ktoś na mnie doniósł? Ten poprzedni ban był za propagowanie teorii doktora Jerzego Jaśkowskiego – tak podejrzewam. Doktor zakazany, odebrano mu prawo wykonywania zawodu, to i ja zakazana? Ktoś na mnie doniósł najwyraźniej. 





Też we wtorek wyjęłam ze skrzynki pocztowej ulotkę o koronawirusie, którą zostawił listonosz. Chyba państwo rozsyła takie ulotki. W środku podstawowe informacje oraz instrukcja obrazkowa jak myć ręce. Wychodzę na spacer. W mieście pustki! Dopiero teraz widać, jak niewielu ludzi mieszka tu na stałe. W Malborku jest obecnie zameldowanych około 35 tysięcy mieszkańców, z tego pewnie większość przebywa na emigracji i tylko wpada czasem na chwilę. Mam wrażenie, że na stałe mieszka tu tylko trochę młodych ludzi z dziećmi (jest parę szkół), reszta to emeryci na dożyciu. Tłum w mieście robią turyści przyjeżdżający do zamku, a także ludność wiejska z okolicy, bo na wsi nic już się nie hoduje i nie uprawia na własne potrzeby, wszystko kupują w sklepach w mieście. Wydaje się, że ci obcy, nie mieszkający tu na stałe, zrobili sobie wielkie zakupy na czas Apokalipsy już w zeszłym tygodniu i teraz przestraszeni siedzą w domach, nie pokazują się wcale. Po mieście kręci się trochę staruszków z torbami na kółkach na zakupy i ludzie w różnym wieku z psami. Takich spacerujących bez celu jak ja jest mało. Prawie wcale. 

- Bez psa to pewnie wyglądam jakoś podejrzenie? – zastanawiam się. A tu nawet nie ma od kogo tego psa do spacerów pożyczyć…




Przechodzę koło kas zamkowych – puściuteńko! Fotografuję zamek o zachodzie słońca, które rzuca ciekawy, czerwonawy odblask na mury. Przy kościele świętego Jana (parafia prowadzona przez zakon orionistów) parkuje jakiś samochód, wysiada jakaś para młodych ludzi (koło 30), wyciągają butelkę z płynem dezynfekcyjnym, polewają ręce, otrzepują, mijają świątynię i schodzą nad Nogat na spacer. 



Na drzwiach świątyni napis zniechęcający do brania udziału w mszach świętych. „W związku z wprowadzeniem stanu zagrożenia epidemicznego w Polsce oraz stosując się do rozporządzeń organów państwowych w kościele może być jednorazowo do 50 osób na każdej mszy świętej i nabożeństwie. Pozostałych wiernych prosimy o korzystanie z dyspensy i pozostanie w domu. Ks. Proboszcz Marek Majdan FDP”


W środku jest pusto i wilgotno. Wielka, średniowieczna kropielnica przy drzwiach przykryta folią. Nie można korzystać z wody święconej. Jak widać, Kościół zatracił wiarę w uzdrawiającą moc tej wody. W czasie średniowiecznych ataków zarazy działało to całkiem inaczej. Z tyłu rozstawione są rusztowania. Pali się jasne światło, w jednej nawie trwają prace konserwatorskie. 




- Czy będzie msza święta? – pytam księdza, bo jest już około 17.30.
- Tak, oczywiście!
Zwykle przed bocznym ołtarzem palą się żywym ogniem małe światełka. Podchodzę, zapalam dwa z nich i wrzucam parę groszy na ofiarę do skarbonki. W ławkach pusto. Z tyłu siedzi jeden mężczyzna, a z przodu dwie kobiety.
Odmawiam parę zdrowasiek i wychodzę. 



Na drzwiach centrum kultury w Szkole Łacińskiej są naklejone ogłoszenia, że nieczynne i dlaczego. Rzucam okiem z góry na Żuławy i wracam do miasta. Przy sklepie na Starym Mieście (po księgarni) trochę ruchu: licealiści kupują piwo, rozmawiają. W sklepie spożywczym Lewiatan na Starym Mieście wisi ogłoszenie Centrum Wolontariatu o tym, by seniorzy siedzieli w domach, a wolontariusze zrobią im zakupy. Takie same ogłoszenia widziałam na drzwiach bloków na Starym Mieście, gdzie mieszkają w większości sami emeryci. Do sklepu mogą wejść tylko 3 osoby. Kupuję mleko w butelce, 2 twarożki, 2 paczki suszonych drożdży i pudełko gumowych rękawiczek. Pytam o dostawę mięsa, zwłaszcza wołowiny.
- Ma być w czwartek, w dobrej cenie – mówi kasjerka. – Jest w najnowszej ulotce. Wieprzowina i wołowina będą na pewno. Można dzień wcześniej zamówić, to zostawimy dla pani. 



- A wie pani, że coś się dzieje z pieniędzmi? – zagaduje mnie sympatyczna pani ze spanielem, z którą znamy się z widzenia. Nie wiem, jak się nazywa, ale od paru lat kłaniamy się sobie i wymieniamy parę zdań. Poznałyśmy się kiedyś w sklepie, bo ona rano wychodzi z psem, a ja o ten samej porze chodzę po pieczywo do cukierni Bagietka na Kościuszki.
- Ale co z pieniędzmi? Nic nie wiem! Ja mam pieniądze! Cały czas płacę normalnie, pieniędzmi, chociaż namawiają, by płacić kartą – mówię, bo jestem wielką zwolenniczką gotówki.
- No, właśnie, pani ma! Ale ludzie nie mają, tylko karty do bankomatu, i jak chcą wypłacić z bankomatu, to tam nie ma pieniędzy. Jest panika! Ja mam siostrę we Włoszech, nie ma pani pojęcia, co tam się dzieje! – relacjonuje pani ze spanielem.
Kiwam głową ze zrozumieniem i wracam do domu. Szkoda, że nie dopytałam, czy tych pieniędzy w bankomatach nie ma w Polsce czy we Włoszech. W Internecie chodzą takie słuchy, że ta cała epidemia to tylko przykrywka dla gorszych rzeczy. Grozi nam podobno: depopulacja, likwidacja gotówki, 5 G i przymusowe szczepienia. Wszystko gorsze niż jakaś tam choroba! Wieczór spędzam buszując w sieci. Najciekawsze wiadomości dostaję na FB od znajomych, którzy też grzebią. Na dobranoc oglądam filmy doktora Jaśkowskiego z Gdańska, Anny Tomali i Janusza Zagórskiego, przeglądam strony „zmiany na ziemi”, Benjamina Fulforda, Roberta Steele’a itp. Unikam telewizji, bo stamtąd sączą się tylko złe emocje, zwłaszcza z TVN-u. Moja mama ogląda wszystkie serwisy informacyjne, z TVN-u się śmieje, ma do tego dystans. Ja nie mogę, bo mi szkodzą.




Środa, 18 marca 2020

Mam zaległe sprawy finansowe. Dzwonię do biura rachunkowego, czy mogę ich dzisiaj odwiedzić, ale księgowa każe mi się wstrzymać ze wszystkim aż się skończy to szaleństwo. No, niby jest jeszcze czas, by załatwiać sprawy podatkowe do końca kwietnia, ale…
Jestem tradycjonalistką. Wierzę tylko w to, co mam na papierze. Papier do koszulki plastykowej, koszulkę do teczki, teczkę do segregatora, segregator do kartonu, karton do szafki. Tak żyję i mam zamiar żyć dokąd się da w ten sposób. Dlatego nie dla mnie żadne tam e-podpisy, cyfrowe dokumenty czy bankowość internetowa. Świat jest pełen oszustów i złodziei, nie wiem, czy mi ktoś nie okradnie konta w banku, czy ktoś nie przyśle mi jakiegoś wirusa do komputera, by mnie oskubać czy oszukać. Komputera używam do pisania i przeglądania stron w internecie, a nie do załatwiania spraw osobistych. W przeciwieństwie do ludzi młodych – ja mam czas i chętnie odwiedzam urzędy OSOBIŚCIE!
Mieszkam w małym miasteczku, tu wszędzie jest blisko, mogę wszędzie podejść pieszo i wszystko załatwić. Od 16 lat chodzę z kulą, bo mam chorą nogę. Tak więc kula, plecaczek i hajda! Dreptam sobie po urzędach, a załatwiam nie tylko moje sprawy, ale też trochę innych osób. Opłaty, podatki, ubezpieczenia, wizyty w bibliotekach, na poczcie i takie tam różne – wszystko załatwiam osobiście i na papierze. Jestem emerytką, nie pracuję, więc to jest też mój kontakt z ludźmi. To jest urocze w małym miasteczku, że wszędzie mnie znają, bo jestem rozpoznawalna, wszędzie można z kimś pogadać i czegoś się dowiedzieć. Jestem wolnym człowiekiem i nie dam sobie tego odebrać! Dziwię się, że ludzie w Polsce tak szybko przestawili się na załatwianie spraw w Internecie, a potem płaczą, że ktoś im wszedł na konto i oskubał z pieniędzy. A ja nikomu nie dowierzam! Zwłaszcza nowoczesnej technice!




Idę zapłacić rachunek za prąd do kantoru przy ulicy Kościuszki. Pracują normalnie. 

Z kolei w banku PKO, w obliczu epidemii, wygląda to tak, że do środka wpuszczają tylko po jednej osobie. Nawet nie ma tych osób dużo. W przedsionku ktoś tam korzysta z bankomatu,  a jakaś pani czeka, by ją wpuszczono. Godziny pracy banku skrócono (8.00-15.00).
- Przywiozłem tu siostrzenicę – mówi starszy mężczyzna. – Ale to nie potrwa długo, zaraz pani wejdzie. Niewidzialny wróg panuje, taka paranoja wszędzie, a ja się nic nie boję – śmieje się.
Rozmawiamy o tym, że młodzi panikują, a my, po 60., już nie mamy się czego bać. Przeżyliśmy komunę, stan wojenny, Czernobyl i Balcerowicza – co tu jeszcze może być dla nas straszne?
Siostrzenica znika w banku i zaraz wraca. Teraz moja kolej. Przesuwane drzwi obsługuje pracownik banku.
- To do którego okienka mam podejść? – upewniam się.
- Pani weźmie sobie numerek i poczeka – słyszę. Jak widać, starają się zachować pozory normalności.
Biorę ten numerek i zaraz słyszę, że jestem wywoływana. Przyjmuje mnie pani schowana za prowizoryczną ścianką z grubego plastyku. Ścianka sięga tak do połowy stanowiska, dalej już jest powietrze. Teraz mści się nowoczesna moda urządzania wnętrz banków i aptek w sposób „otwarty”. Dawne przepisy BHP wymagały, by pomiędzy klientem a aptekarzem czy bankowcem była gruba szklana ściana, czasem jeszcze jakieś zasieki w postaci krat. W ten sposób nikt na nikogo nie pluł, nie kichał i nie dmuchał. W XXI wieku likwidowano te stare zabudowy i teraz apteki oraz banki mają tylko szerokie lady niczym w hotelowej recepcji. To sobie teraz plastykowe zasłonki stawiają, jakby to coś miało pomóc.
Przyjmuje mnie pani, po której widać, że niedawno płakała. Podaję jej dowód bokiem, obok zasłonki.
- Proszę przyłożyć dowód do szyby i pokazać tak, by widziała PESEL – poucza mnie. A potem wypytuje, po co w ogóle przyszłam, skoro jest bankowość internetowa.
- Mam słaby internet, a czasem nie mam go wcale, właściwie to nie radzę sobie z internetem – wyjaśniam. Co jej będę mówić o moim braku zaufania, i tak mi nie uwierzy. Lepiej zagrać głupkowatą seniorkę, niż się z nią kłócić 😉)))
Pani szybko mnie załatwia i odchodzi od stanowiska. Patrzę, czy nie płacze, ale chyba nie, coś jednak jest smutna.

W sklepie przy piekarni Koszykowej wykupili cały zapas mojego ulubionego chleba żytniego na wagę. Biorę jakiś inny razowy i kawałek białego salcesonu, bo lubimy obie z mamą. Jakiś emeryt ładuje sobie 10 kilogramów ziemniaków do torby na kółkach.
Z napięciem podchodzę do Kauflandu. Jak tam? Wpuszczają normalnie czy tylko po parę osób, jak podobno w Lidlu (podobno po 10). W środku jest pustawo, sami starsi ludzie na zakupach. Chyba to miejscowi, nareszcie mogą spokojnie zrobić zakupy! Młodzi spoza miasta wystraszyli się i siedzą po domach. Oni zresztą mają samochody, więc w zeszłym tygodniu wykupywali wszystko jak szaleni. Całe bagażniki żarcia i papieru! A co może kupić taka starsza babcia, albo ja na przykład? Nie mam samochodu, wszystko muszę przynieść do domu na własnych plecach. W plecaku jestem w stanie przynieść na raz jakieś 4-5 kilogramów, nie więcej. Mam torbę na kółkach, ale z kulą i z taką torbą to się ciężko chodzi. Dlatego na zakupy chodzę właściwie codziennie.  Jak na patrol. Wychodzę i wiem, co się dzieje. Telewizja mi tego nie powie.

W Kauflandzie ludzie nie wariują. Nikt nie chodzi w maskach, a rękawiczki nosi tylko personel. Zaopatrzenie normalne. Są owoce, warzywa, mięso, sery i pieczywo, a nawet papier toaletowy. Obniżono ceny na niektóre artykuły przemysłowe, jakieś tam koce, ręczniki i piżamy. Wyprzedaż kwiatów doniczkowych. Są naprawdę piękne kwiaty (tulipany, storczyki, kalanchoe i inne), ale suche, niepodlewane, prawie umarłe. Można kupić za pół ceny. Kupuję 2 banany, 2 grejfruty, 1 awokado, trochę brzuszków z łososia (są akurat ładne i staniały, ostatnio były po 36 złotych, teraz 19 zł), 2 serki wiejskie i kawałeczek metki z Osia. Biorę też zioła z czystka, herbatę zieloną, papier do srania i pudełko plastrów. Półka z lekami opustoszała, ludzie wykupili wszystko co ma związek z przeziębieniem (APAP, panadol, witaminy C, lepsze tabletki do ssania) a także spirytus salicylowy i wodę utlenioną. Prawie nie ma mydła. Przypomniał się stan wojenny i mydło na kartki.
W sklepie lecą zachęty do płacenia kartą (likwidacja gotówki?) i pouczenia, aby ludzie nie przyjeżdżali na zakupy z całymi rodzinami, a zwłaszcza z dziećmi. To akurat jest dobre, bo do tej pory wizyta w sklepie to była wielka atrakcja dla ludzi ze wsi. Ładowali do samochodu wszystkich w domu: ojciec, matka, dziadek, babka i całe potomstwo i jazda, do marketów, do galerii. Snuli się tam całymi godzinami, robiąc sztuczny tłok, a my, ludzie miejscowi, wstawaliśmy o 6.00 rano, aby zrobić zakupy spokojnie i bez tłoku. Przynajmniej ja tak robiłam od lat. Ciężko mi się chodzi z tą kulą, nie chcę się przepychać do ważenia warzyw i do kasy, więc co ja mogę? Albo rano, albo późnym wieczorem mogę iść do sklepu. Wieczorem to trochę strach, bo pełno u nas meneli młodych i starych oraz bezdomnych. Są niebezpieczni, mogą okraść. Tak więc, pozostają zakupy bladym świtem.
Nie ma długiej kolejki do kasy. Koło kas na podłodze są naklejone taśmy, jak stawać (miejsca na 3 osoby). Taśmy są też naklejone wzdłuż stoiska mięsnego, jakieś pół metra od niego. Płacę i idę do domu.

Po obiedzie dzwonię do kuzynki Basi ze wsi na Żuławach, zapytać, jak żyją.
- My siedzimy wszyscy w domu, żeby się nie zarazić. Trochę tylko koło domu się kręcimy. Nawet na drogę nie wychodzimy. We wsi jest tak pusto, jakby była wymarła. Wszyscy siedzą po chałupach i nosa nie wychylają. Marcin (syn) z Natalią też są w domu, nie pracują. Marcin podcina drzewka w ogrodzie, a wieczorem jeździ do Biedronki do Kałdowa po zakupy dla nas – mówi Basia. Wyczuwam, że jest naprawdę przerażona.
- To wy nie robiliście takich dużych zakupów?
- Nie, tylko tak na trochę, coś tam też mamy własnego w domu. 






Po obiedzie – spacerek nad Nogatem. Jest trochę ludzi, biegają, jeżdżą na rowerach, emerytki i menele siedzą na ławkach, bo już ciepło, 12-13 stopni. Przekomarzam się wesoło z dwoma pijaczkami pod Szkołą Łacińską, żartujemy z końca świata i całej tej epidemii. To wolni ludzie, tak jak ja, i mają wszystko w dupie! Wracając, szukam wiosny i fotografuję kwiatki:








Wieczorem w sieci czytam, że cała ta pandemia to operacja PSYCHOLOGICZNA amerykańskich służb specjalnych. Znaczy, specjalne służby specjalnie ogłupiają i straszą ludzi, by zrobić nam kuku. Połączyli prawdziwego wirusa z niewidzialnym wrogiem potęgując zagrożenie. Wniosek: mniej telewizji, będziesz zdrowszy psychicznie!

Obserwuję, że na FB narasta hejt młodych wobec starszych ludzi, którzy się  nie  boją wirusa i nie dają dobrowolnie zamknąć się w domach. Najbardziej boi się pokolenie 30-40-latków, niektórzy popadają w paranoję, boją się drugiego człowieka i boją się dotykać WSZYSTKO! Niedługo dostaną egzemy na rękach od tej dezynfekcji i będą potrzebować pomocy psychiatry. Wścieka ich, że starsi odpowiadają: „przeżyłam wojnę” i „na coś trzeba umrzeć” 😊))) 
A młodzi właśnie odkryli, że i oni też mogą być śmiertelni! No, no, brawo dla amerykańskich speców od wojny psychologicznej. Udało się wam przestraszyć ludzkość! Dobra robota!

Furorę w sieci robi filmik z babcią około 90 lat:
- Czy boi się pani wirusa?
- Ja już jednego wirusa Stalina przeżyłam, wirusa Hitlera przeżyłam, to i tego wirusa też przeżyję!

Obyśmy zdrowi byli!




 

  
 



2 komentarze: