I
oto mamy kolejną książkę o ludobójstwie na Wołyniu, tym razem napisaną przez
przedstawicielkę trzeciego pokolenia ofiar tamtej rzezi. Jest to autobiograficzna
powieść o trzech pokoleniach kobiet z rodziny wywodzącej się z Wołynia. Na tym
przykładzie widać, że trauma tamtych strasznych wydarzeń przenosi się z
pokolenia na pokolenie niczym jakaś choroba dziedziczna, powodując spustoszenia
nerwowe i psychiczne.
W
książce jest kilka planów czasowych, a wydarzenia historyczne przeplatają się
ze współczesnymi. Narratorka całości, Sylwia, jest jednocześnie jej bohaterką Sylwią.
Można zatem uznać, że narratorka, bohaterka i autorka są w pewnym sensie
tożsame.
Akcja
zaczyna się w Kolonii Marusia w gminie Czaruków pod Łuckiem. Zaczęłam czytać i
zaraz sprawdziłam, czy to nazwa fikcyjna, czy też wioska ta istniała naprawdę.
No, bo jeśli to ma być dokument, to ja sprawdzam. Kolonię Marusia znalazłam na
bardzo dobrej (w sensie informacyjnym) stronie o Wołyniu (wolyn.ovh.org/opisy/marusia-07.html). Znalazłam także
nazwisko dziadków autorki Błoński. Z tym, że powieściowi dziadkowie Błońscy to
Władysław i Konstancja, którzy mieli kilkoro dzieci, w tym Cyryla i Halinę,
matkę Sylwii. A na stronie wołyńskiej napisano tak: „Błoński Adam, żona Anna z
d. Wosiak, syn Czesław. Razem z mieszkańcami kolonii uciekają do Łucka, a po „repatriacji”
zamieszkali na Pomorzu.” I w tym miejscu to ja mam dysonans poznawczy, bo ktoś
tutaj się myli albo kłamie. Albo też autorka zmieniła imiona swoim dziadkom,
nie informując o tym czytelników? A w dobie internetu ciekawski czytelnik może
przecież sprawdzić takie szczegóły. Autorko, proszę to koniecznie wyjaśnić!
Wracając do tematu książki…
Jest początek lat trzydziestych, Władysław (no,
niech mu będzie Władysław! Chociaż nie wiem, co autorka ma do Adama?) Błoński
wraca na Wołyń z pieniędzmi, których dorobił się podczas pięciu lat ciężkiej
harówki w Ameryce. Nie jest już młody, ale za to bogaty, ma dom, ziemię, sad,
konie i liczny inwentarz. Potrzebna mu tylko młoda, urodziwa i robotna żona. I
znajduje śliczną, niespełna dwudziestoletnią Konstancję, która jest od niego
młodsza o kilknaście lat. Konstancja ma za sobą piękny romans z młodym poetą
Józefem Czechowiczem, który pracował jako nauczyciel w szkole na Wołyniu i
pisał dla niej wiersze. Ale tamto się skończyło, więc wychodzi za mąż za
starego Władka, który ma tyle morgów ziemii i wszelakiego dobra, że będzie
teraz pierwszą gospodynią w okolicy. Przed wojną Błońskim rodzi się syn i córka
Halina, przyszła matka Sylwii.
Przychodzi wojna i okres „pierwszych” Sowietów.
Błońscy cudem unikają wywiezienia na Sybir. Potem jest okupacja niemiecka, w
czasie której najpierw jest likwidacja Żydów. A potem przychodzi czas na Polaków.
Latem 1943 roku mieszkańcy Kolonii Marusia słyszą o napadach na polskie wsie,
zabijaniu Polaków, gwałtach, rabunkach i paleniu ich domów. Tuż po słynnej
krwawej niedzieli (11 lipca 1943 roku), kiedy to w ramach masowej eksterminacji
Ukraińcy mordowali Polaków w prawie stu miejscowościach na Wołyniu, ludzie z
Kolonii Marusia uciekają do pobliskiej większej wioski, gdzie znajduje się
więcej uchodźców, którzy schronili się w miejscowym kościele. Błońscy także
zatrzymują się tam na krótko, potem ruszają dalej, do ciotki w Łucku. Mają
szczęście, bo kościółek, który zostawili za sobą, wkrótce zostaje spalony przez
banderowców wraz z ludźmi, którzy byli w środku. Po jakimś czasie z Łucka
wyjeżdżają „do Polski”, najpierw w okolice Lublina, potem na Ziemie Odzyskane,
gdzieś pod Olsztyn.
Halina Błońska po wojnie wychodzi za mąż za zawodowego
wojskowego nazwiskiem Znojek, rodzi dwie córki. Sylwia jest jej późnym
dzieckiem, urodziła się w 1974 roku. Pod koniec lat 1970. Znojkowie
przeprowadzają się z Biskupca do Warszawy, ojciec Sylwii nie dostaje, niestety,
awansu na generała, zaś matka popada w lekomanię, alkoholizm, hipochondrię,
depresję i w końcu za łapówkę załatwia sobie rentę chorobową. Sylwia ma ciągoty
artystyczne, ale kończy prawo i dostaje pracę w jakiejś korporacji. Po śmierci
rodziców rzuca tę robotę i zaczyna pisać książki. I tyle.
W sumie jest to dość banalna historia, typowa dla
wielu Polaków z Kresów. Odebrałam to jako opowieść, która nie wyróżniałaby się
niczym szczególnym, gdyby nie fakt tej wołyńskiej traumy. Mała Halina jako
dziecko była zabierana przez matkę na liczne pogrzeby ofiar rzezi wołyńskiej,
widziała leżące w otwartych trumnach pokawałkowane zakrwawione ciała ludzkie,
spotykała dzieci, których już brakuje na następnych pogrzebach, bo w
międzyczasie zostały zamordowane przez Ukraińców. I przez to właśnie Halina
całe późniejsze życie odczuwa strach i lęk przed jakimś nieszczęściem czy
katastrofą. Jest nerwowa, nienawidzi i boi się Ukraińców.
Pewne jej cechy dziedziczy Sylwia, która nie lubi w
sobie tego, co jest podobne do matki. Także jest nerwowa i ma liczne lęki. Cierpi
na obsesję własnej tuszy i brzydzi się mięsa, zwłaszcza tłustego, którym matka
karmi ją w dobrej wierze. W końcu zostaje wegetarianką i z tego tytułu popada w
konflikty z rodzicami. Uśmiałam się, jak czytałam o oburzeniu Sylwii, którą rodzice
próbowali uratować przed głodową śmiercią z powodu wegetarianizmu (uważali go
za szkodliwą manię), wrzucając po kryjomu łyżki smalcu do wege-zupki, którą
sobie sama gotowała.
Poza tym - jak odniosłam wrażenie – Sylwia jest typowym
przedstawicielem pokolenia czytelników „Gazety Wyborczej” w średnim wieku. Jest
także pod wpływem filozofii gender i feminizmu, pisze, że przeszła jakąś
skomplikowaną psychoanalizę, której nie skończyła, bo zamiast „wykrzyczeć gniew
na matkę”, jak kazała jej pani
psycholog, napisała tę ksiażkę, w której rozlicza się z rodzinną przeszłością.
Męczące było dla mnie czytanie, jak Sylwia tu i ówdzie bredzi coś o wybaczaniu
Ukraińcom i stara się być bardzo poprawna politycznie wobec wszystkich (z
wyjątkiem własnych rodziców), a w końcu pochyla się z troską nad biednymi
ukropami ginącymi w Donbasie (to są chyba skutki oglądania telewizyjnych reportaży
o wojnie na Ukrainie Marii Stepan i Arlety Bojke). Szczerze mówiąc, wszystkie
problemy i obsesje Sylwii wydawały mi się mocno wydumane, jakieś takie blade,
anemiczne, mało istotne, a nawet wręcz śmieszne przy straszliwej tragedii, jaką
przeszli Polacy pomordowani na Wołyniu.
Całość jest rozpisana na sceny a wydarzenia
historyczne przeplatają się ze współczesnymi. Najbardziej interesująca była
historia starszych Błońskich, dzieje Haliny były już mniej ciekawe, zaś
historię Sylwii właściwie mogłabym sobie darować, gdyby była przedstawiona w
porządku chronologicznym, to jest na końcu. Wtedy pewnie wcale bym jej nie przeczytała.
A tak, szukając dalszych informacji o starych Błońskich, czytałam rozsiane po
całej książce te intymne rozważania o własnym życiu, te utyskiwania i żale na
matkę, te pretensje do całego świata i to przekonywanie siebie co kilkanaście
stron: „jestę pisarkom!”, „jestę pisarkom!”, „jestę pisarkom!”. Chciałoby się
jej powiedzieć: „Weź Sylwia, zjedz kotleta i przestań pierdolić! Dobra, jesteś
pisarką i ciesz się życiem, a nie marudź!”.
Na filmikach na YT widać, że Sylwia jest
atrakcyjną, sympatyczną i wygadaną kobietę i naprawdę nie rozumiem, skąd ta
niska samoocena.
Przyznam się, że z początku dobrze mi się czytało tę
książkę, ale tylko tak mniej więcej do setnej strony. Potem była już orka na ugorze
i dość nudne przedzieranie się przez kolejne wynurzenia znerwicowanej Sylwii,
której rzeczywistość myliła się do tego stopnia, że wspomniała o oglądaniu
słynnego serialu „Niewolnica Isaura” w roku 1988, kiedy wiadomo, że był on w
Polsce wyświetlany na przełomie lat 1984/1985. Toż przecież można to było sprawdzić w
Wikipedii, nieprawdaż? Aż sobie ten szokojący błąd zaznaczyłam karteczką w
książce, by nie zapomnieć o nim jak będę pisała recenzję.
Na koniec…
Dobra wiadomość jest taka, że książki o Wołyniu
zaczęło pisać trzecie pokolenie dawnych polskich mieszkańców Ukrainy. Dobrze,
że nawet przedstawiciele pokolenia korporacyjnych lemingów z Warszawki odważyli
się przypominać swoich dziadków, którzy cudem uratowali się spod ukraińskiej
siekiery. Dobrze, że film „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego, którego Sylwia,
pisząc książkę jeszcze nie widziała, ale słyszała, że powstaje, spowodował
usunięcie pewnych tabu w psychice rodzin ofiar wołyńskiego ludobójstwa, że
wyszli w końcu z szafy, że pokazali te swoje nieszczęścia światu. Ale przecież
można by to jakoś lepiej napisać? Może w innej manierze? Może bez tej całej
psychoanalizy i rozważań o nieszczęśliwej rodzinie?
Przecież ta rodzina Sylwii to była normalna polska
rodzina żyjąca w PRL-u! Takich rodzin mieszkających w M4 z płytkami PCW,
meblościanką, dywanami, firankami i tapicerką w kwiaty było wiele i jakby tak
każdy zaczął tak lamentować jak Sylwia, to nie wiem, co by było. Chyba by dla
wszystkich nie starczyło relanium (Właśnie, relanium! Ważny wątek w tej
powieści!).
Wniosek?
Można przeczytać. Ale niekoniecznie.
Jakoś dupy nie urywa…
Zientek
Sylwia, „Kolonia Marusia”, wyd. w.a.b, Warszawa 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz