Translate

piątek, 9 grudnia 2016

Danuta Marcinkowska, Ewa Marcinkowska-Schmidt, Klaudyna Schmidt, „Lawendowy pył”




Autorkami powieści  „Lawendowy pył” są trzy kobiety: babcia (Danuta Marcinkowska), matka (Ewa Marcinkowska-Schmidt) i wnuczka (Klaudyna Schmidt). Dwie pierwsze pracowały jako dziennikarki poznańskiego dziennika „Głos Wielkopolski”. Piszą o sobie, że wszystkie są najstarszymi córkami najstarszych córek w rodzinie i chcą zachować dla potomności rodzinne opowieści.  

Ramy czasowe historii przedstawionej w tej książce są bardzo obszerne, obejmują prawie sto lat. Narratorki sięgają daleko w głąb historii, tak daleko, jak sięga familijna pamięć; docierają aż do czasów matki i babki Danuty Marcinkowskiej, a więc w czasy przed I wojną światową. Całość oparta jest na prawdziwych opowieściach rodzinnych. Bohaterowie także są prawdziwi, autorki zmieniły im tylko czasem imiona lub zawody. Historia przedstawiona w „Lawendowym pyle” jest dramatyczna jak większość losów Polaków żyjących w XX wieku. Najciekawsza jest część „wschodnia”, przedstawiona na stronach 97-327. I te właśnie strony polecam szczególnie do przeczytania!  

Babka Danuty Marcinkowskiej, Maria Murglinowa, mieszkała na kresach wschodnich, w wiosce Komaje (obecnie Białoruś, obwód witebski, rejon postawski). Maria także była najstarszą córką w rodzinie Adamowiczów. W młodymi wieku wyszła za nauczyciela imieniem Izydor, urodziła córkę Helenę,  potem była I wojna światowa, mąż poszedł na wojnę (przez ich okolicę parę razy przetaczał się front niemiecko-rosyjski, panował głód i choroby), po wojnie zaś owdowiała, później ponownie wyszła za mąż za policjanta Jana Murglina i urodziła dwie kolejne córki. Mąż poszedł w 1939 roku na wojnę i już nie wrócił. Po wejściu Sowietów Maria jako żona policjanta znalazła się na liście NKWD wśród Polaków przeznaczonych do wywózki. W ostatniej chwili została ostrzeżona przez znajomego chłopa, że NKWD po nich idzie i mają natychmiast uciekać z domu do lasu. W tym czasie akurat najstarsza córka Helena była u sąsiadów. Maria wybiegła z domu z dwoma młodszymi córkami. Poszukiwane kobiety ukrywały się w okolicy aż do wejścia Niemców w 1941 roku. W międzyczasie Helena wyszła za mąż za Jana Jancewicza. Było to małżeństwo z rozsądku, bo wcześniej, przed wojną miała narzeczonego, w którym była bardzo zakochana. Ten jednak poszedł na wojnę i dostał się do radzieckiej niewoli. Z początku pisał, potem przestał. Helena i Jan Jancewiczowie mieli córkę Annę (to jest Danutę Marcinkowską, pierwszą z autorek tej książki), która urodziła się w 1941 roku. 

Po wejściu Niemców na Kresy, Maria Murglinowa mogła wrócić do swojego domu, który jednak był zupełnie obrabowany z wyposażenia przez sąsiadów. Niemiecka okupacja nie trwała długo, bo w 1944 roku znowu weszli Sowieci. Maria nadal była poszukiwana przez NKWD. Z kolei jej zięć, Jancewicz, został aresztowany za współpracę z AK i zesłany na Syberię. Fragment opowieści o jego pobycie w łagrach Worktuty należy do najlepszych w tej książce, historie tam przedstawione nie ustępują tym opisanym przez Warłama Szałamowa czy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. W czasie pobytu Jana w łagrze, władza radziecka rozpoczęła wielką akcję usuwania ludności polskiej z kresów wschodnich. Część Polaków wywieziono na Syberię i do Kazachstanu, innych wypuszczono jako repatriantów na zachód, do „Polski”. Z tym, że nie było to takie łatwe, bo Sowieci namawiali Polaków do zrzeczenia się swojej narodowości. Bardzo trudno było uzyskać papiery potrzebne do wyjazdu. 

Wśród samych Polaków mieszkających na kresach też były różne postawy. Jedni chcieli jak najszybciej uciekać od Sowietów, inni – jak Jadwiga Jancewiczowa, teściowa Heleny – uważali, że ich obowiązkiem jako Polaków jest trwać tam, gdzie mieszkali ich dziadowie i pradziadowie. „Tu zawsze była Polska i będzie Polska, będziemy tu mieszkać, będziemy mówić po polsku, będziemy modlić się w kościele” – tak mówiła i została na Białorusi. 

Maria i Helena chciały wyjechać i udało się im to dopiero po wielu perypetiach. Załatwiły sobie na wyjazd fałszywe dokumenty, trochę dopomogli dobrzy ludzie, którzy przyjęli ich do swego wagonu.  Bardzo interesujący jest opis podróży repatriantów z kresów do Polski z bagażami i krową, a potem osiedlenie się w Człuchowie na Ziemiach Odzyskanych. Te fragmenty czytałam z ogromnym zaciekawieniem, ponieważ moja rodzina z obu stron także przyjechała na Ziemie Odzyskane zaraz po wojnie. Moi przodkowie nie byli wprawdzie z kresów, lecz z Polski centralnej, ale poza tym, wszystko wyglądało podobnie. Jazda pociągiem w towarowych wagonach, przypadkowa miejscowość, Państwowy Urząd Repatriacyjny, szukanie poniemieckich domów do osiedlenia się, szaber, szukanie różnych „skarbów” i rzeczy do użytku po Niemcach, bo ich własne były już utracone. Nawet opowieści o tym, że Niemcy uciekając zostawili w swoich domach zatrute jedzenie, zwłaszcza weki z jedzeniem były takie same...  W powieści bohaterki nie chcą jeść poniemieckich weków, a moi wujkowie znaleźli je i zjedli, i nic się im nie stało.    

Fragmenty kresowe stanowią najcenniejszą część tej książki i naprawdę warto je przeczytać. Bardzo przypominają one klimat niezapomnianej „Bożej podszewki” Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz. Jednak resztę „Lawendowego pyłu” można sobie spokojnie darować. Zwłaszcza mało interesująca jest trzecia część książki składająca się z mejli pisanych przez najmłodszą autorkę z czasów jej pobytu na studiach w Anglii. Ta historia miała zapewne obrazować los młodych Polaków na obczyźnie w czasach Unii Europejskiej. Ale jakoś mało to jest zbliżone do realizmu. Wszak każdy wie, że przeciętny młody Polak to pracuje w Londynie „na zmywaku”, a nie przebywa na elitarnych studiach, tak myślę… Zaczęłam to czytać, ale problemy młodej Amelki na emigracji znudziły mnie setnie i tylko przekartkowałam tę partię tekstu. 

Niestety, moim zdaniem, nie jest to dobrze napisana i zredagowana książka. Gorzej, bo jest wręcz odwrotnie. Na przykład budowa zdań w „Lawendowym pyle” jest tak prosta, że prościej już się nie da napisać (a może z drugiej strony jest to zaleta, bo nawet prości, niewykształceni ludzie zrozumieją ten przekaz? Może o to właśnie chodziło autorkom?). Całość ma cykliczną kompozycję. Linia fabularna nie biegnie od początku do końca, ale krąży i zawraca, co skutkuje wieloma powtórzeniami. 

Poza tym, znalazłam w książce liczne błędy. Np. przedwojenny narzeczony Heleny, ten, który poszedł na wojnę i nie wrócił, początkowo występuje jako Ryszard Rogowski, by po paru stronach zamienić się we Władka. Potem znowu któraś z narratorek pisze o nim jako o Ryszardzie. Wstydliwą sprawą są także występujące w książce błędy językowe (korekta, korekta!!!), np. „będziemy CHODOWAĆ wałeczki” (s. 329) czy „Amelka, ZAŁUŻ buty!” (s. 393).  

Redaktor tej książki to Katrzyna Kochańska, a korektor - Klaudia Rudnicka. Celowo podaję te nazwiska, jakby ktoś zwątpił, że ta publikacja w ogóle była redagowana i sprawdzona pod kątem występujących tam błędów. 

Do czytania tego tekstu zachęciły mnie wypowiedzi na jakimś forum o książkach. Ktoś gdzieś pisał, że to saga rodzina o kresach wschodnich. A ja jestem pies na sagi, czytam wszystkie, nawet bardzo kiepsko napisane i naprawdę kiczowate. Na wejściu spodobała mi się okładka „Lawendowego pyłu”, która przedstawia kolejne pokolenia kobiet siedzące na jednym drzewie, fajną kreską jest to rysowane, w środku są też tego samego typu obrazeczki. Ale kto jest ich autorem? Nie napisano!  Ta okładka jest podobna do okładki pamiętnej książki mego dzieciństwa „Babcia na jabłoni” Miry Lobo. 

A potem sobie wyguglowałam nazwy występujących tam miejscowości, poczytałam o Komajach, Łyntupach i mieście Postaw, o których wcześniej nie miałam żadnego pojęcia. Wiecie, że w Komajach jest ciekawy kościół, a obok niezwykły kamienny krzyż z wnęką? Kościół z czasów baroku, krzyż jeszcze starszy. No i inne ciekawe rzeczy o tym miejscowościach także warto poczytać w sieci. Tam była kiedyś Polska, ale dzisiaj już jej tam nie ma. Wszyscy wyjechali…

Marcinkowska Danuta, Marcinkowska-Schmidt Ewa, Schmidt Klaudyna, „Lawendowy pył”, Wyd. Klucze Sp. z o. o., Warszawa 2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz