Autorkami
powieści „Lawendowy pył” są trzy
kobiety: babcia (Danuta Marcinkowska), matka (Ewa Marcinkowska-Schmidt) i
wnuczka (Klaudyna Schmidt). Dwie pierwsze pracowały jako dziennikarki poznańskiego
dziennika „Głos Wielkopolski”. Piszą o sobie, że wszystkie są najstarszymi
córkami najstarszych córek w rodzinie i chcą zachować dla potomności rodzinne
opowieści.
Ramy
czasowe historii przedstawionej w tej książce są bardzo obszerne, obejmują
prawie sto lat. Narratorki sięgają daleko w głąb historii, tak daleko, jak
sięga familijna pamięć; docierają aż do czasów matki i babki Danuty
Marcinkowskiej, a więc w czasy przed I wojną światową. Całość oparta jest na
prawdziwych opowieściach rodzinnych. Bohaterowie także są prawdziwi, autorki
zmieniły im tylko czasem imiona lub zawody. Historia przedstawiona w „Lawendowym
pyle” jest dramatyczna jak większość losów Polaków żyjących w XX wieku. Najciekawsza
jest część „wschodnia”, przedstawiona na stronach 97-327. I te właśnie strony
polecam szczególnie do przeczytania!
Babka
Danuty Marcinkowskiej, Maria Murglinowa, mieszkała na kresach wschodnich, w
wiosce Komaje (obecnie Białoruś, obwód witebski, rejon postawski). Maria także
była najstarszą córką w rodzinie Adamowiczów. W młodymi wieku wyszła za
nauczyciela imieniem Izydor, urodziła córkę Helenę, potem była I wojna światowa, mąż poszedł na
wojnę (przez ich okolicę parę razy przetaczał się front niemiecko-rosyjski, panował
głód i choroby), po wojnie zaś owdowiała, później ponownie wyszła za mąż za
policjanta Jana Murglina i urodziła dwie kolejne córki. Mąż poszedł w 1939 roku
na wojnę i już nie wrócił. Po wejściu Sowietów Maria jako żona policjanta znalazła
się na liście NKWD wśród Polaków przeznaczonych do wywózki. W ostatniej chwili
została ostrzeżona przez znajomego chłopa, że NKWD po nich idzie i mają
natychmiast uciekać z domu do lasu. W tym czasie akurat najstarsza córka Helena
była u sąsiadów. Maria wybiegła z domu z dwoma młodszymi córkami. Poszukiwane
kobiety ukrywały się w okolicy aż do wejścia Niemców w 1941 roku. W
międzyczasie Helena wyszła za mąż za Jana Jancewicza. Było to małżeństwo z
rozsądku, bo wcześniej, przed wojną miała narzeczonego, w którym była bardzo
zakochana. Ten jednak poszedł na wojnę i dostał się do radzieckiej niewoli. Z
początku pisał, potem przestał. Helena i Jan Jancewiczowie mieli córkę Annę (to
jest Danutę Marcinkowską, pierwszą z autorek tej książki), która urodziła się w
1941 roku.
Po
wejściu Niemców na Kresy, Maria Murglinowa mogła wrócić do swojego domu, który
jednak był zupełnie obrabowany z wyposażenia przez sąsiadów. Niemiecka okupacja
nie trwała długo, bo w 1944 roku znowu weszli Sowieci. Maria nadal była poszukiwana
przez NKWD. Z kolei jej zięć, Jancewicz, został aresztowany za współpracę z AK
i zesłany na Syberię. Fragment opowieści o jego pobycie w łagrach Worktuty należy do
najlepszych w tej książce, historie tam przedstawione nie ustępują tym opisanym
przez Warłama Szałamowa czy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. W czasie pobytu Jana
w łagrze, władza radziecka rozpoczęła wielką akcję usuwania ludności polskiej z
kresów wschodnich. Część Polaków wywieziono na Syberię i do Kazachstanu, innych
wypuszczono jako repatriantów na zachód, do „Polski”. Z tym, że nie było to
takie łatwe, bo Sowieci namawiali Polaków do zrzeczenia się swojej narodowości.
Bardzo trudno było uzyskać papiery potrzebne do wyjazdu.
Wśród
samych Polaków mieszkających na kresach też były różne postawy. Jedni chcieli
jak najszybciej uciekać od Sowietów, inni – jak Jadwiga Jancewiczowa, teściowa
Heleny – uważali, że ich obowiązkiem jako Polaków jest trwać tam, gdzie
mieszkali ich dziadowie i pradziadowie. „Tu zawsze była Polska i będzie Polska,
będziemy tu mieszkać, będziemy mówić po polsku, będziemy modlić się w kościele”
– tak mówiła i została na Białorusi.
Maria
i Helena chciały wyjechać i udało się im to dopiero po wielu perypetiach.
Załatwiły sobie na wyjazd fałszywe dokumenty, trochę dopomogli dobrzy ludzie,
którzy przyjęli ich do swego wagonu. Bardzo
interesujący jest opis podróży repatriantów z kresów do Polski z bagażami i
krową, a potem osiedlenie się w Człuchowie na Ziemiach Odzyskanych. Te
fragmenty czytałam z ogromnym zaciekawieniem, ponieważ moja rodzina z obu stron
także przyjechała na Ziemie Odzyskane zaraz po wojnie. Moi przodkowie nie byli
wprawdzie z kresów, lecz z Polski centralnej, ale poza tym, wszystko wyglądało
podobnie. Jazda pociągiem w towarowych wagonach, przypadkowa miejscowość,
Państwowy Urząd Repatriacyjny, szukanie poniemieckich domów do osiedlenia się, szaber,
szukanie różnych „skarbów” i rzeczy do użytku po Niemcach, bo ich własne były
już utracone. Nawet opowieści o tym, że Niemcy uciekając zostawili w swoich
domach zatrute jedzenie, zwłaszcza weki z jedzeniem były takie same... W powieści bohaterki
nie chcą jeść poniemieckich weków, a moi wujkowie znaleźli je i zjedli, i nic
się im nie stało.
Fragmenty
kresowe stanowią najcenniejszą część tej książki i naprawdę warto je przeczytać.
Bardzo przypominają one klimat niezapomnianej „Bożej podszewki” Teresy
Lubkiewicz-Urbanowicz. Jednak resztę „Lawendowego pyłu” można sobie spokojnie
darować. Zwłaszcza mało interesująca jest trzecia część książki składająca się z
mejli pisanych przez najmłodszą autorkę z czasów jej pobytu na studiach w
Anglii. Ta historia miała zapewne obrazować los młodych Polaków na obczyźnie w
czasach Unii Europejskiej. Ale jakoś mało to jest zbliżone do realizmu. Wszak
każdy wie, że przeciętny młody Polak to pracuje w Londynie „na zmywaku”, a nie
przebywa na elitarnych studiach, tak myślę… Zaczęłam to czytać, ale problemy
młodej Amelki na emigracji znudziły mnie setnie i tylko przekartkowałam tę partię
tekstu.
Niestety,
moim zdaniem, nie jest to dobrze napisana i zredagowana książka. Gorzej, bo jest
wręcz odwrotnie. Na przykład budowa zdań w „Lawendowym pyle” jest tak prosta,
że prościej już się nie da napisać (a może z drugiej strony jest to zaleta, bo nawet
prości, niewykształceni ludzie zrozumieją ten przekaz? Może o to właśnie
chodziło autorkom?). Całość ma cykliczną kompozycję. Linia fabularna nie
biegnie od początku do końca, ale krąży i zawraca, co skutkuje wieloma
powtórzeniami.
Poza
tym, znalazłam w książce liczne błędy. Np. przedwojenny narzeczony Heleny, ten,
który poszedł na wojnę i nie wrócił, początkowo występuje jako Ryszard
Rogowski, by po paru stronach zamienić się we Władka. Potem znowu któraś z
narratorek pisze o nim jako o Ryszardzie. Wstydliwą sprawą są także występujące
w książce błędy językowe (korekta, korekta!!!), np. „będziemy CHODOWAĆ wałeczki”
(s. 329) czy „Amelka, ZAŁUŻ buty!” (s. 393).
Redaktor
tej książki to Katrzyna Kochańska, a korektor - Klaudia Rudnicka. Celowo podaję
te nazwiska, jakby ktoś zwątpił, że ta publikacja w ogóle była redagowana i
sprawdzona pod kątem występujących tam błędów.
Do
czytania tego tekstu zachęciły mnie wypowiedzi na jakimś forum o książkach.
Ktoś gdzieś pisał, że to saga rodzina o kresach wschodnich. A ja jestem pies na
sagi, czytam wszystkie, nawet bardzo kiepsko napisane i naprawdę kiczowate. Na
wejściu spodobała mi się okładka „Lawendowego pyłu”, która przedstawia kolejne
pokolenia kobiet siedzące na jednym drzewie, fajną kreską jest to rysowane, w
środku są też tego samego typu obrazeczki. Ale kto jest ich autorem? Nie
napisano! Ta okładka jest podobna do
okładki pamiętnej książki mego dzieciństwa „Babcia na jabłoni” Miry Lobo.
A
potem sobie wyguglowałam nazwy występujących tam miejscowości, poczytałam o
Komajach, Łyntupach i mieście Postaw, o których wcześniej nie miałam żadnego
pojęcia. Wiecie, że w Komajach jest ciekawy kościół, a obok niezwykły kamienny
krzyż z wnęką? Kościół z czasów baroku, krzyż jeszcze starszy. No i inne
ciekawe rzeczy o tym miejscowościach także warto poczytać w sieci. Tam była kiedyś
Polska, ale dzisiaj już jej tam nie ma. Wszyscy wyjechali…
Marcinkowska
Danuta, Marcinkowska-Schmidt Ewa, Schmidt Klaudyna, „Lawendowy pył”, Wyd.
Klucze Sp. z o. o., Warszawa 2009
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz