To nie ja jestem
autorką tego chwytliwego hasła, że „Nadberezyńcy” Floriana Czarnyszewicza to
„Pan Tadeusz” XX wieku, ale twórcy
audycji w Polskim Radiu (program 2). Ale podpisuję się pod nim obiema rękami.
Jestem niezwykle
wdzięczna różnym dobrym ludziom i zbiegom okoliczności, że dowiedziałam się o
jej istnieniu. Bo jest to absolutna biała plama w polskiej literaturze.
Oficjalnie nie istnieje. Nie ma jej. Wymazana. Tak samo jak jej bohaterowie -
polska szlachta zagrodowa znad Berezyny (dzisiaj to Białoruś).
Kiedy dowiedziałam się
o istnieniu powieści „Nadberezyńcy”, poszłam do biblioteki. Książka była,
owszem, pierwsze polskie oficjalne wydanie. Pożyczyłam, zaczęłam czytać i z
początku odrzucił mnie mało zrozumiały język. Miałam wrażenie, że czytam w
obcym języku, tyle tam zapożyczeń z rosyjskiego, białoruskiego, ukraińskiego i
Bóg wie, skąd jeszcze. Składnia też jakaś dziwaczna. Staroświecka. Odłożyłam na
półkę i pewnie bym ją wyniosła do biblioteki, ale w międzyczasie pogrzebałam
trochę w sieci i znalazłam wspomnianą wyżej audycję Polskiego Radia, w której
opowiadają o niej doktor Anna Nasalska z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej
w Lublinie, wydawca książki z 1990 Andrzej Peciak, a także wydawca i autor
posłowia do kolejnego wydania profesor Maciej Urbanowski z Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Dopiero jak posłuchałam tych mądrych ludzi, to mi się wszystko
wyjaśniło i zrozumiałam, dlaczego język tej powieści jest trudniejszy od języka
Reja i Sępa-Szarzyńskiego razem wziętych.
Zrozumiałam też, o co
chodziło z pisarzami, którzy zachwycali się tą książką. Przecież oni wszyscy z
Kresów (Miłosz, Czapski, Wańkowicz) i tę dziwną, mieszaną, „tutejszą” mowę
znali pewnie na co dzień. Józef Czapski napisał, że to „język słowotwórczy, dźwięczny, półbiałoruski”.
A ja, co? Tyle, że się w
szkole rosyjskiego uczyłam i na studiach nieco starocerkiewnosłowiańskiego
liznęłam. Z białoruskim w ogóle nie miałam do czynienia. Z tego powodu na początku
język był dla mnie zbyt „słowotwórczy i białoruski”. Klęłam więc w duchu tego
nieznanego Czarnyszewicza i zastanawiałam się, czemu nikt, do cholery, nie
przetłumaczył jego powieści na polski?
Przez cały pierwszy
tom, jakieś 150 stron, miałam wrażenie, że czytam w obcym języku. Rzecz dzieje
się na początku XX w., ale tak to jest napisane tak, jakby to były czasie
biblijne sprzed Potopu jeszcze. Jakiś polski zaścianek Smolarnia w głębi
dzikich lasów, na dalekich Kresach, właściwie nie wiadomo gdzie (trzeba to
czytać koniecznie z mapą!), jakiś dziadek karczujący puszczę i mały Staś Bałaszewicz
z kolegą Kościkiem Wasilewskim wysłani na naukę do rosyjskiej szkoły, w której
miał przygody niczym Marcinek Borowicz z „Syzyfowych prac” Żeromskiego.
Tom drugi „Nadberezyńców”
otwiera rozdział pt. „Rewolucja”, który przedstawia jeden z najciekawszych
momentów w historii XX w., czyli opanowywanie Rosji przez bolszewików.
Czarnyszewicz opisuje, jak przyjmował to prosty białoruski chłop (lament nad śmiercią
cara Mikołaja II), jak polski szlachcic (nadzieja na własne państwo), jak Żyd
(zainteresowanie i chęć zrobienia interesu).
Mniej więcej w tym
momencie, wszystkie moje wcześniejsze opory językowe ustąpiły. Weszłam w temat
i nawet ten trudny język stał się bardziej strawny. No, a poza tym, narracja
wyraźnie przyspieszyła. Od 150 strony zaczęła lecieć całkiem wartko. A więc
tak: tu - carat ustępuje, tu - wchodzą
bolszewiccy agitatorzy, tu – polski korpus wojska pod wodzą generała Józefa Dowbora-Muśnickiego
wchodzi do Bobrujska. I właściwie dopiero wtedy zaczyna się właściwa akcja,
która robi się tak barwa, że można by nakręcić według niej film sensacyjny.
Młodzi ludzie z pierwszego tomu już podrośli. Kościk wstępuje do wojska, staje
się „Dowborczykiem”, dowodzi grupą ułanów. Niestety, wojsko Dowbora wycofuje
się z Bobrujska, na jego miejsce wchodzą Niemcy. Z jednej strony to dobrze, bo
osłaniają miejscową ludność przed bolszewikami, ale z drugiej – źle traktują
ludność podbitych terenów. Ale jeszcze gorzej robi się, kiedy Niemcy przegrywają
I wojnę i ustępują. Wtedy nastaje czarna noc, podczas której rządzą bolszewicy.
Zaczynają się represje i rekwizycje żywności. Jeden ze wsi jest zdrajcą,
współpracuje z czerwonymi i wydaje swoich.
Wcześniejsi bojownicy o Polskę muszą kryć się po lasach. Kościka
odwiedza w leśnej kryjówce jego narzeczona Karusia, która tak mówi o wymarzonej
ojczyźnie „bo Polska ma być prawdą”. Piękne i wzruszające. Cały czas jest
nadzieja, że Polska nie zapomni o nadberezyńcach, że generał Dowbor-Muśnicki
wróci tam z wojskiem i wyzwoli tereny aż po przedrozbiorową granicę Polski na
Dnieprze. Ale Dowbor nie przychodzi. Bolszewicy poczynają sobie coraz
okrutniej.
Potem znów pojawia się
nadzieja na Polskę – wraz z wojskiem Piłsudskiego, które przekracza Berezynę i
zaczyna gnać bolszewików na wschód. W oddziałach polskich jako przewodnicy
znający tutejsze dzikie bory służą nie tylko młodzi Staś i Kościk, ale nawet
stary Piotrowski, który wybrał się na wojnę i sam jeden wziął do niewoli pięciu
czerwonych, a szóstego położył trupem. I znów – nadzieje rozwiane. Piotrowski
sądził, że wojsko polskie dojdzie aż do Dniepru. Ale nagle, znów ktoś je
zabiera i wycofuje.
Powoli okazuje się, że
Polska, to i owszem, będzie, ale nie tutaj. Będzie, ale dalej na zachodzie.
Nadberezyńcy zostaną tutaj na łasce czerwonych. Płakałam, kiedy czytałam scenę,
gdy stary Piotrowski, który uciekł ze Smolarni przed zemstą bolszewików, błaga
polskiego generała, by wziął wojsko i ich wyzwolił. Generał na to, że o to samo
proszą go Polacy nawet zza Dniepru, oni też chcą tam Polski, a co on może zrobić
z tak niewielkimi siłami? W ogóle wiele tam takich scen, prostych i
wzruszających zarazem, i tak polskich, że łzy same lecą z oczu. Im bliżej
końca, tym robiło się bardziej przykro i smutno, bo widać, że to już koniec tej
arkadii szlacheckich zaścianków, starych obyczajów i tradycji, i tych ludzi,
pobożnych katolików i dzielnych kresowych rycerzy, ludzi jak z Mickiewicza czy z
Sienkiewicza.
Na końcu lektury czułam
ściskanie w gardle i łzy w oczach. W głowie tkwiło pytanie: dlaczego, panie
Piłsudski? Dlaczego ci Polacy na Kresach zostali skazani na tragiczny los,
poniewierkę i śmierć, a innym się udało żyć spokojnie? A takie miałam opory, by
wczytać się w tę książkę… Rozstaję się z nią i z jej bohaterami z żalem…
Chciałabym, by ten świat trwał i trwał. A on dzisiaj może istnieć tylko w
wyobraźni i wspomnieniach.
O samym autorze,
Florianie Czarnyszewiczu wiadomo niewiele. „Nadberezyńcy” to powieść
autobiograficzna, w której przedstawił siebie jako Stasia Bałaszewicza. Podobno
w młodości skończył tylko 4 klasy rosyjskiej szkoły powszechnej, w czasie walk
polsko-bolszewickich przekradał się przez Berezynę i służył jako wywiadowca.
Potem pracował jako policjant w Wilnie (dopiero wtedy nauczył się poprawnie
mówić po polsku, co – być może tłumaczy – „dziwność” jego języka), później zaś
wyemigrował „za chlebem” do Ameryki Pd., pracował tam w rzeźni i pisał
samotnie, bez żadnych kontaktów z polskim życiem literackim.
Rzeka Berezyna płynie
jak płynęła. Nawet wieś Smolarnia istnieje na Białorusi do dzisiaj, w 2012 r.
odwiedziła ją polska dziennikarka Teresa Siedlar-Kołyszko: „jakaż inna ta
dzisiejsza Smolarnia. Nie ma zagonów kapusty, nie ma pól, nie ma gumien, nie ma
NIC. Przecież przez 70 lat były tu kołchozy, w których pracowali ci, których
nie wywieziono lub nie wymordowano.” Stoi tam jeszcze parę domów, niektóre są
nawet zamieszkałe, ale w uszy uderza wielka cisza, nie słychać odgłosów ludzi,
ani zwierząt. Mieszkańcy pracują w mieście, do siebie wracają tylko na weekendy.
Pustka…
Czarnyszewicz
Florian, „Nadberezyńcy. Powieść w 3 tomach osnuta na tle prawdziwych wydarzeń”,
wydawnictwo Arkana, Kraków 2011
Gacek Dorota, Łukomska Dorota, „Pan Tadeusz XX wieku”, audycja radiowa, Polskie Radio, program 2, www.polskieradio.pl/24/289/Artykul/256708,Pan-Tadeusz-XX-wieku (dostęp 25.10.2014)
Siedlar-Kołyszko Teresa, „W Bobrujsku i Smolarni, czyli śladami Nadberezyńców”, www.hussar.com.pl/.../33-w-bobrujsku-i-smolarni-czyli-ladami-qnadber...
(dostęp 25.10.2014)
Ilustracje
– Internet i moje skany
Fajna recenzja a książka super :)
OdpowiedzUsuńDzięki za dobre słowo! Mam jeszcze dwie książki Czarnyszewicza do czytania: "Wicik Żywica" i "Chłopcy z Nowoszyszek".
UsuńWestchnęłam sobie... Muszę przeczytać! Koniecznie. Artykuł Siedlar-Kołyszko już znam (nie wiem, czy to nie Ty podałaś kiedyś do niego link?).
OdpowiedzUsuńTrzeba poznać historię Smolarni.
Mogę rozpowszechnić na kresowym blogu?
Koniecznie! :)
UsuńJasne, że możesz rozpowszechniać!
Ależ mnie uprzedziłaś! Ja pewnie we wtorek lub w środę opublikuję swoje wrażenia na temat tej wspaniałej (nie waham się użyć tego słowa) książce. I tak, fakt, że nad Berezyną mieszkali od wielu wieków Polacy wierni swojej ojczyźnie i przywiązani do polskości to ogromna "biała plama"... Warto tę książkę przywrócić do świadomości współczesnego czytelnika, choć język jest trudno przyswajalny (czytałam wersję bez przypisów i to jest na początku hardcore).
OdpowiedzUsuńTrzeba mówić i pisać o tej powieści jak najwięcej, bo to naprawdę jest KLASYKA literatury polskiej. Dobrze, że coraz więcej osób nią się interesuje. Jej język faktycznie jest hardcorowy, ale w trakcie lektury człowiek przywyka.
UsuńJa teraz próbuję czytać Vincenza "Na wysokiej połoninie" i to dopiero jest język! Mój Boże, dali słowniczek, ale i ciężko się czyta. Aczkolwiek mnie jakoś Huculszczyzna nie zachwyca, czytam raczej z obowiązku poznawczego.
Jeszcze nie czytałem ale zachęcony poszukuję tego tytułu. Moi rodzice mieszkali na Polesiu nad granicą sowiecką więc trochę znam te piękne klimaty. Wielka szkoda, że Polska ciągle oddala się od swoich Kresów!! Uważam, że za wszelką cenę należy propagować wiedzę o szerokich polskich Kresach. Osobiście robię to na codzień
Usuń