Translate

wtorek, 21 kwietnia 2020

Nr 17,18,19 Melchior Wańkowicz, „Ziele na kraterze”, „Tędy i owędy”, „Na tropach Smętka”



Epidemia strachu wciąż trwa, jesteśmy skazani na siedzenie w areszcie domowym, a jak chcemy wychodzić na dwór, to musimy zakładać kagańce, czyli maskować twarz tak, że nie można oddychać. Ciężko to wytrzymać, tym bardziej, że ta choroba chyba właściwie nie istnieje, nikt bowiem nie zna nikogo chorego czy też zarażonego. Władza robi z nami co chce, a ludzkość cierpi! Baliśmy się III wojny światowej, a mamy urojoną epidemię niewidzialnej choroby! Szczerze mówiąc, wolałabym już chyba bomby lecące na głowę niż to całe chore medialne show z pandemią! 

Przez to wszystko jestem nerwowa. Nie mogę czytać, nie mogę pisać, a moje plany pisania trzeciej książki poszły się bujać… Nie jestem w stanie napisać nawet krótkiego tekstu, co dopiero mówić o czymś większym. W sytuacji, kiedy nie mogę czytać, sięgam po pewniaki. Takie, co to na pewno przeczytam, mimo wszystko. Do takich pisarzy zaliczyć mogę Melchiora Wańkowicza, który krzepi, tak jak Henryk Sienkiewicz, czy też cukier ze sloganu reklamowego, który wymyślił i zarobił na tym kupę kasy („cukier krzepi”). 

Nie wiem, czy już tu gdzieś pisałam, że właściwie wychowałam się na książkach Wańkowicza. W czasach PRL-u (lata 70.) były wydawane w wielkich nakładach. Mój ojciec przynosił je z biblioteki i czytał namiętnie wieczorami, zaśmiewając się z różnych anegdot i dowcipów, a potem powtarzając je nam wielokrotnie. 



Szczególnie podobały mu się dykteryjki zebrane w tomie „Tędy i owędy”, gdzie Wańkowicz opisał m. in. wiekowych kresowych oryginałów, a także ciekawe przygody z czasów swojej młodości. Nie wiem, ile razy mój ojciec czytał „Tędy i owędy”, ale mam wrażenie, jakby ta książka stale gościła w naszym domu. A ponieważ często chorowałam i nie miałam co czytać, więc sama też sięgałam po Wańkowicza, skoro był pod ręką. Swoją znajomość z nim zaczęłam właśnie od tej humorystycznej książki i tak jakoś autor ten stał się w mojej świadomości głównie humorystą, choć później dowiedziałam się przecież, że pisał i poważne książki. A nawet liryczne, bo przecież taka właśnie, liryczno-wspomnieniowa, łapiąca za serce, jest jego opowieść o własnych córkach, żonie i domu w Warszawie, czyli „Ziele na kraterze”, to jest przepiękna saga rodzinna, którą – w mojej ocenie - można spokojnie postawić na półce obok wielkich powieściowych arcydzieł tego gatunku tak modnych w XX wieku („Noce i dnie” Dąbrowskiej, „Saga rodu Forsythe’ów Galsworthy’ego czy „Buddenbrookowie” Tomasza Manna, jako saga rodzinna na pewno lepsze jest „Ziele na kraterze” niż nudna i przegadana „Sława i chwała” Iwaszkiewicza ). 

„Ziele na kraterze” czytałam jakoś tak w bardzo wczesnej młodości, potem jeszcze parę razy wracałam do tej książki, ale ostatnio miałam ją w ręce jakieś 35 lat temu. Postanowiłam ją sobie odświeżyć w tych dniach zarazy, bo uważam, że taka cudna opowieść o rodzinie to dobra lektura na te ponure dni. Zamówiłam więc sobie tanie (17 zł) wydanie lekturowe z mojego ulubionego wydawnictwa Greg (ulubione, bo drukują klasykę w bardzo przyjaznych dla oka wydaniach, cóż za wspaniały druk!), które na okładce ma napisane, że to pierwsze wydanie tego tekstu bez ingerencji cenzury. Ta opowieść o domu rodziny Wańkowiczów na Żoliborzu w Warszawie, o dzieciach wychowywanych nowocześnie i „bez kompleksów”, o ich zwierzętach oraz krewnych na Kresach (siostra Regina miała majątek na Litwie) jest tak napisana, że czytelnik po prostu zazdrości Wańkowiczom takiego życia, a ich dzieciom takich możliwości bytowania i rozwoju. 



Rzutem na taśmę przeczytałam sobie po raz już nie wiem który „Na tropach Smętka”, czyli znakomity reportaż Wańkowicza o Prusach Wschodnich, które zwiedzał w latach 30. w towarzystwie młodszej córki Marty (moja częstotliwość czytania tej książki wiąże się z tym, że mieszkam w Malborku, a reportaż Wańkowicza jest chyba jedynym znanym mi tekstem o moim mieście i jego okolicach widzianych polskim okiem w przeddzień II wojny światowej).  

Tak sobie czytałam pomalutku, rozkoszując się stylem i kresowym słownictwem Wańkowicza, myśląc przy tym, że fajnie by było, gdyby ktoś nakręcił serial telewizyjny o rodzinie Wańkowiczów. Materiały przecież są, wystarczyłoby połączyć te trzy książki, dołożyć do tego jeszcze „Szczenięce lata”, w których autor opisał swoje kresowe dzieciństwo spędzane na przemian w dwóch dworach szlacheckich na Litwie i Białorusi, dołożyć garść szczegółów wybranych z innych książek, w których znajdzie się mnóstwo autobiograficznych szczegółów (np. swoją ucieczkę z Polski we wrześniu 1939 roku opisał aż dwa razy, w książkach „Od Stołpców po Kair” i w „Drodze do Urzędowa”). Myślałam, że serial byłby jak ta lala, tym bardziej, że autor sam przedstawił swoje życie jak na dłoni, barwnie i szczerze jak na dłoni, nie zostawiając żadnych niedopowiedzeń. 

Ale coś mnie podkusiło, by trochę poguglować na temat Wańkowicza. Szukałam, szukałam i co znalazłam? Otóż, napatoczył mi się artykuł na stronie „Rzeczpospolitej”, który odarł mnie ze złudzeń co do obrazu idealnej rodziny wykreowanego w „Zielu na kraterze”. Nosi on tytuł „Wańkowicz o trudnym związku z żoną – kartki z diariusza”, a jego autorką jest pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm, ostatnia sekretarka pisarza. Krótko mówiąc, wyszło na to, że to tylko tak pięknie wygląda w książce! Prawda jest taka, że żona Wańkowicza chyba z nim nie wytrzymywała i porzuciła go w połowie lat dwudziestych. Odeszła na pewien czas z jego przyjacielem Tadeuszem Lechnickim (ma gość hasło w Wikipedii, można sobie poczytać, że był wojskowym i politykiem, a nawet przez jakiś czas wiceministrem skarbu). W czasie nieobecności matki córki Wańkowiczów chowały się w majątku jego siostry Reginy na Litwie. Potem jak widać, żona wróciła do męża, bo dalej mamy już historię jak to Wańkowicz budował dla swej rodziny wypasioną rezydencję na Żoliborzu.

No, niby w „Zielu na kraterze” znajdziemy to opisane, że dziewczynki przez jakiś czas przebywały na Litwie, ale autor nie tłumaczy dlaczego musiały mieszkać u ciotki przez pewien czas. Postać Tadeusza Lechnickiego, który był ojcem chrzestnym Marty Wańkowiczówny także przewija się na kartach tej opowieści, ale autor pisze o nim jako o zwykłym znajomym, czy też może przyjacielu rodziny, a nie jak o kochanku własnej żony. Taka sensacja, taka tajemnica rodzinna skrywa się między stronnicami książki uważanej za „poczciwą” lekturę szkolną! W niczym to nie zmienia, oczywiście, mojego odbioru tej książki, myślę jednak sobie, jak to trzeba umieć pisać, by napisać coś, a jednak nie napisać 😊))) 

Nie zamierzam się porównywać z Wańkowiczem, ale znam temat z autopsji, bo spisując wspomnienia mojej mamy, które wyszły w 2019 roku pod tytułem „Córka organisty”, natrafiłam na ten sam problem. Czy pisać wszystko o wszystkim, czy też pewne sprawy przemilczeć, pominąć, zasłonić słowami, napisać „na okrągło”, jak to się mówi… Dlatego nie mam pretensji do autora, że ukrył zdradę żony i rozstanie z nią, nie czuję się też jakoś tam oszukana, bo wyidealizowany świat rodziny Wańkowiczów okazał się tylko iluzją, ale mimo wszystko, dziwne to jakoś… 

Pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm pisze w tym artykule, że zna tylko wersję jednej ze stron, to jest samego Melchiora Wańkowicza, nie zna jednak wersji jego żony. Być może ona też mogłaby przekazać jakieś tajemnice? 

Patrząc tak osobiście, z babskiego punktu widzenia, jednak się wypowiem. Wańkowicz to wspaniały pisarz, jednak z artystami przeważnie bywa tak, że w zaciszu domowym są egoistyczni, skupieni na sobie i trudni do wytrzymania. Może kobietę pogrążoną w depresji po śmierci członków rodziny (jej matka popełniła samobójstwo, a dwóch młodszych braci zginęło w czasie I wojny światowej) zwyczajnie męczył taki mąż i potrzebowała spokoju i wytchnienia u boku kogoś, kto by ją uwielbiał? Była piękną kobietą, być może ten kochanek do stóp jej padał i miłość wyznawał od rana do wieczora, a Melchior jej tego nie zapewniał? Do tego to wieczne dowcipkowanie i robienie z niej słodkiej idiotki (no, tak to przynajmniej wynika z lektury „Ziela na kraterze” i innych teksów) naprawdę jej dojadło? Może miała tego dość i rzuciła się w ramiona kogoś innego? Tak sobie tylko gdybam… 

Z lektury kresowych pamiętników kojarzę, że Melchior nie był chyba tak hurra sympatycznym gościem, jak sam lubił się przedstawiać swoim czytelnikom. Nie lubiło go kresowe ziemiaństwo (bo się z nich naśmiewał?), a nawet własna rodzina. Mieczysław Jałowiecki, autor znakomitych wspomnień „Na skraju imperium”, spowinowacony z Melchiorem poprzez swoją żonę Julię z Wańkowiczów, nie ukrywa, że nie znosił Melchiora i patrzył na niego z góry. Jełowiecki tak pisał o ich nieoczekiwanym spotkaniu w Petersburgu podczas I wojny: „Ktoś pociągnął mnie za rękaw. Ujrzałem twarz Melchiora Wańkowicza. - Co ty tu robisz, „ziemgusarze”? – zadowcipkował Mel.- Spójrz na moje epolety, bałwanie – odpaliłem ostro. – Nie cierpię, jak tacy durnie mnie zaczepiają. (…) Nie znosiłem również Mela. Był on zaprzeczeniem Wańkowiczów. Studiował na uniwersytecie, oczywiście nic nie robiąc, a zbijając bąki.”. 

Ale sprawa rodziny Wańkowiczów dzięki temu wyznaniu o skomplikowanych losach rodziny pisarza zrobiła się naprawdę ciekawa i wieloznaczna. Może ktoś, kiedyś, napisze jakąś rozbudowaną biografię autora „Ziela na kraterze” i dogłębnie zanalizuje tę kwestię, tym bardziej, że zostały wydane listy członków tej rodziny i pewnie można wiele z nich wyczytać. 

W każdym razie – Wańkowicz krzepi i bawi, nadal dobrze się czyta, a nawet – jego życiorys kryje w sobie pewne tajemnice. Czego się nie spodziewałam…

Wańkowicz Melchior, „Ziele na kraterze”, Kraków 2018
Wańkowicz Melchior, „Tędy i owędy”, Warszawa 1982
Wańkowicz Melchior, „Na tropach Smętka”, Kraków 1980
Ziółkowska-Boehm Aleksandra, „Wańkowicz o trudnym związku z żoną – kartki z diariusza”,


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz