Od
pewnego czasu choruję sobie i leżę. Jak mam lepszy dzień, to coś tam sobie
podczytuję.
Przedstawiam
dzisiaj Hurtownię książek (termin zapożyczony od Izy od Filetów z Izydora).
W
tym czasie przeczytałam m. in.:
Stefan
Zweig, „Niecierpliwość serc” – wzruszający do łez sentymentalny romans dziejący
się w przededniu I wojny światowej. Akcja jest taka, że młodego i przystojnego, ale ubogiego
oficera austriackiej kawalerii osacza swoją miłością bogata inwalidka na wózku,
córka żydowskiego dorobkiewicza, który załatwił sobie tytuł węgierskiego barona.
Z rozpędu obejrzałam rosyjską adaptację filmową tej powieści pt. „Любовь за Любов”,
której akcja została przeniesiona do carskiej Rosji:
Bolesław
Prus, „Lalka” – nudna jak flaki z olejem warszawska soap opera z XIX wieku. Wróciłam
do „Lalki” po latach, czytałam wydanie Biblioteki Narodowej opracowane przez
mojego promotora, zwracając uwagę raczej na przypisy i stare plany Warszawy niż
na treść. Podczas lektury myślałam o tym, skąd u Prusa tyle nienawiści do
polskiego ziemiaństwa, tracącego swoje majątki po powstaniu styczniowym. Jakaś
zazdrość czy co? Czy naprawdę musiał pokazać polską szlachtę w tak krzywym
zwierciadle? Przypomniała mi się celna i krótka recenzja tej powieści, którą
wygłosiła sprzedawczyni na rynku: każą wnuczce do szkoły „Lalkę” czytać. I po
co? Żeby ten Prus napisał coś wartościowego, a nie że się stary dziad zakochał
w młodej dziewczynie.
Martin
Pollack, „Po Galicji” – wirtualna podróż austriackiego pisarza po polskich
Kresach Wschodnich (Przemyśl, Drohobycz, Tarnów i tak dalej aż do Czerniowców i
z powrotem), w czasie której autor ma tak wybiórcze spojrzenie, iż nie
dostrzega prawie wcale Polaków z Galicji, tylko Niemców, Żydów i Ukraińców. A
jak widzi jakiegoś Polaka, to ma on żydowskie pochodzenie. Książkę chwali Gazeta
Wyborcza. Tja… I po co mi to było? Tylko nerwy...
Isabel
Allende, „Ripper. Gra o życie” – newage’owy kryminał autorki znakomitego „Domu
dusz”. Niektórzy pisarze są autorami tylko jednej książki. Isabel Allende chyba
o tym nie wie. Powinna pozostać przy tym „Domu dusz” opartym na wątkach
autobiograficznych i nic więcej później nie pisać. Niestety, naczytała się
kryminałów skandynawskich i postanowiła napisać ich kalifornijską wersję. Wyszedł
jej smętny, przeładowany hipisowską dydaktyką gniot, a nie kryminał. Jedynym plusem jest
to, że mordercą okazał się transwestyta. Nigdy nie miałam dobrego zdania o
facetach przebierających się w babskie ciuchy.
Książkę Pollacka czytałam parę lat temu, gdy niespecjalnie interesowałam się naszymi Kresami. Pamiętam, że bardzo mnie zainteresowała i z ciekawością ją przeczytałam. Może teraz miałabym uczucie niedosytu. :)
OdpowiedzUsuńNo, właśnie to jest duża różnica, kiedy się czyta daną pozycję. Jeśli człowiek jest zagłębiony w jakiejś tematyce po same uszy - to przykłada całkiem inną miarę niż w sytuacji kiedy jest mu to obojętne. Ja też pewnie dawniej inaczej bym przyjęła książkę Pollacka niż obecnie. Te kresowe lektury tak idą do mnie, nawzajem się uzupełniając, ale im bardziej wchodzę w temat, tym bardziej mam wrażenie, że dużo jeszcze jest do odkrycia.
Usuń