Moja mama Halina Łukawska przeżyła II wojnę światową. Pamięta zarówno
jej początek, kiedy Niemcy hitlerowskie napadły na Polskę w 1939 roku, jak i
koniec, kiedy to została wyzwolona z niemieckiej niewoli przez żołnierzy II
Frontu Białoruskiego pod dowództwem marszałka Konstantego Rokossowskiego. Przebywała
wówczas na robotach przymusowych, na które została wywieziona jako 12-letnia
dziewczynka. W styczniu 1945 roku miała 15 lat.
Wejście radzieckich żołnierzy do Prus Zachodnich uratowało jej życie. Sowieci
nic jej nie zrobili, tylko kazali „uchodit’ domoj”, czyli po prostu wynosić się
z linii frontu. Potem wraz z innymi polskimi robotnikami przymusowymi ruszyła pieszo w długą drogę do domu, przedzierając się między frontami niemieckim i
radzieckim. Wokół toczyły się przecież krwawe boje o Prusy, trwały działania
wojenne operacji wschodniopruskiej. A mała grupka Polaków szła przez ten
koszmar wojenny spod Malborka przez Dzierzgoń, Iławę i Nowe Miasto Lubawskie do
swoich pod Toruń. Dla mojej mamy II wojna światowa zakończyła się 24 stycznia
1945 roku. Jej świadectwo jest jedyne w swoim rodzaju, bo jest to chyba jedyna
polska relacja z tych wydarzeń.
Nasza rodzina (Kowalscy - na zdjęciu) przed wojną mieszkała w Osieku nad Wisłą, w
powiecie Lipno. Tamte tereny zostały wcielone do III Rzeszy już na początku
wojny. We wrześniu i październiku 1939 roku Niemcy przeprowadzili tam Intelligenzaktion,
czyli wymordowali całą inteligencję, ziemiaństwo, duchownych i wszystkich, którzy
mieli maturę i jakiś niewielki majątek. Było to istne ludobójstwo!
Moja babcia Marta Kowalska była wtedy bardzo biedna, więc jej z początku
nie ruszyli. Miała tylko niewielkie gospodarstwo rolne, na którym pracowała
wraz z dwójką najmłodszych dzieci, to jest moją mamą Haliną i jej bratem
Andrzejem. Jednak po pewnym okresie Niemcy zaczęli germanizować całą polską
ludność mieszkającą na terenach wcielonych do III Rzeszy. Zmuszali Polaków, by
zostali folksdojczami! Babcia trzy razy otrzymywała z urzędu gminy propozycję
podpisania Volkslisty i przyjęcia niemieckiej III grupy narodowościowej.
Jednak babcia była dumną Polką i nie zgodziła się zostać Niemką. Kara za
to była straszna. Jesienią 1942 roku Niemcy wysiedlili moją babcię z domu,
zabrali jej też to niewielkie gospodarstwo rolne, i wysłali na roboty przymusowe
do III Rzeszy. Wywieziono ich z Osieka do Sztumu, gdzie na zamku krzyżackim
mieścił się urząd pracy (Arbeitsamt). Odbywał się tam istny targ niewolników! Niemieccy
gospodarze z okolicy przyjeżdżali i wybierali sobie zdrowych i silnych Polaków
do pracy na roli. Babcia z dziećmi trafiła
najpierw do bauera w okolicy Sztumu, a potem do większego majątku Birkenfelde (dzisiaj
Grzymała) pod Malborkiem. Ich właścicielem był tamtejszy okrutny Niemiec, który
nazywał się Artur Rathke.
W tym majątku przebywało wielu robotników przymusowych z różnych krajów
Europy oraz kilka jeńców wojennych. Babcia z mamą trafiły tam do pracy na polu,
a brat mamy został skierowany do pracy w stajni. Wiosną 1943 roku babcia
została wysłana do pracy w fabryce amunicji w Hanau, a mama z bratem zostali
sami w Birkenfelde. Mama później pracowała tam jako pomoc kuchenna i nadzorczyni
kurnika. Babcia straciła zdrowie w niemieckiej fabryce amunicji. Ponieważ była
prawie sparaliżowana (zachorowała tam na stwardnienie rozsiane) i nie nadawała
się do pracy, więc została zwolniona z tej fabryki.
Jednak moja mama z bratem nadal byli niewolnikami w gospodarstwie Radtkego
w Birkenfelde. Kiedy w styczniu 1945 roku zbliżał się radziecki front, Radtke
próbował uciekać przed Rosjanami na zachód, ale nie zdążył. Dostał kulę w łeb i
zginął zastrzelony na poboczu drogi w Dąbrówce Malborskiej. Potem mama wraz z
innymi polskimi robotnikami przymusowymi wróciła do jego pałacu i tam wszyscy
razem czekali na przyjście żołnierzy Armii Czerwonej. W wyobrażeniach
traktowali ich jak swoich wybawicieli!
Jesteście ciekawi, jak naprawdę wyglądało to wyzwolenie?
Pisałyśmy o tym razem z mamą w naszej wspólnej książce „Córka organisty.
Wspomnienia mieszkanki Pomorza”, która została wydana w 2019 roku w Bibliotece
Kwartalnika „Prowincja” ze Sztumu. Świadectwo mojej mamy jest jedyne w swoim rodzaju,
bo ten ważny fragment historii opisuje młoda Polka, która przypadkiem znalazła
się w piekle wojny niemiecko-radzieckiej w Prusach. Z tego okresu są dostępne
świadectwa żołnierzy radzieckich, a także niemieckich cywilów. Świadectwo
polskie jest chyba tylko takie jedno jedyne.
Oto wybrane fragmenty opowieści mojej mamy:
„Następnego dnia, to jest 24 stycznia (środa), był wielki
spokój. Taka cisza przed burzą. Niemcy już odeszli, a Rosjanie jeszcze nie
przyszli. Nie wiedzieliśmy, co się wokół dzieje. Mieliśmy jednak dach nad głową
i czekaliśmy, co będzie dalej. Było nam ciepło, bo napaliliśmy w piecu i
kaloryfery w budynku już grzały. (…) Wieczorem tamtego dnia przyszli pierwsi
Rosjanie. Najpierw szli zwiadowcy wojskowi w białych, brudnych kombinezonach
założonych na mundury. Byli bardzo zmęczeni i brudni. Przepytali nas, kto jesteśmy.
- Germańców niet? – pytali. Jak powiedzieliśmy, że my Polacy
i nie ma tutaj Niemców, to tylko obejrzeli posiadłość i polecieli dalej. Tej
nocy widzieliśmy jeszcze innych radzieckich żołnierzy, którzy nie wchodzili do
nas, do budynku, tylko lecieli gdzieś dalej drogą. Dwa razy podpalili miotaczami
ognia zielony, drewniany budynek, który stał na podwórzu i w którym wcześniej mieszkała
większość robotników przymusowych oraz jeńcy ze wschodu. Widzieliśmy to przez
okno, bo nie spaliśmy tej nocy. Za każdym razem udało się nam stłumić ogień.
Lecieliśmy szybko i gasiliśmy płomienie, polewaliśmy je wodą z wiader. Baliśmy
się, że od tego drewnianego budynku może zająć się pałac, w którym przebywaliśmy.
Udało się nam ugasić te pożary, bo ogień nie był jeszcze zbyt duży.
Kolejnego dnia rano (czwartek, 25 stycznia) od strony
Dzierzgonia nadjechało wojsko radzieckie. To była chyba artyleria. Mieli ze
sobą bardzo dużo różnego sprzętu, głównie działa przeciwlotnicze, a także samochody
ciężarowe, a na nich stały słynne „katiusze”. Ten cały sprzęt został zaparkowany
koło pałacu. Ze sprzętem przyjechało ciężarówkami bardzo wielu żołnierzy. Powiedzieli
nam, że w Birkenfelde będzie radziecki sztab wojskowy na całą okolicę.
Jeśli chodzi o taki kontakt osobisty z Rosjanami, to
oficerowie radzieccy byli dość kulturalni, ale prości żołnierze byli brudni, śmierdzący
i tylko szukali zdobyczy. Chodziło im przede wszystkim o kilka rzeczy. Pytali o
„czasy”, czyli zegarki na rękę, rowery, papierosy, wódkę i „baby”. Znalezione
zegarki zakładali po kilka na rękę. Zapinali je sobie na przedramionach. Liczbę
ubitych „Germańców” znaczyli sobie nacięciami na drewnianych kolbach karabinów.
Pokazywali nam te karabiny z nacięciami i opowiadali, ilu wrogów ubili. (…)
Rosjanie bardzo interesowali się kobietami. Zaczepiali je
i zagadywali. Jedna z moich koleżanek poszła załatwić się do wygódki, a jak wróciła,
to miała rękawy wydarte z płaszcza, widocznie z kimś się szarpała i mu uciekła.
Ktoś napadł też chyba na panią Przychodną, bo bardzo płakała. Spytałam, co się
stało i dlaczego płacze, a ona powiedziała, że z radości. Ale to nie była żadna
radość… Myślę, że jeśli nawet którąś z naszych kobiet tam zgwałcili, to bała się
o tym mówić, bo ci żołnierze tutaj rządzili i mogli wszystko z nami zrobić.
(…) W czwartek (25 stycznia) pod wieczór Rosjanie kazali
nam opuścić Birkenfelde.
– Nie możecie tu zostać! Uchoditie domoj! Bystro uchoditie!
– mówili, machając rękami.
Co mieliśmy robić? Ruszyliśmy całą grupą do domu.
(…) Wkrótce doszliśmy do Dzierzgonia. Tam zobaczyłam na własne
oczy, co naprawdę znaczy wojna. Było strasznie. Miasto wyglądało jak jakieś
piekło. Szliśmy środkiem jezdni, rozglądając się na boki. Część domów płonęła
podpalona przez Rosjan. Radzieccy żołnierze w białych kombinezonach kulali się
z górki, od strony kościoła, coś krzyczeli i strzelali z karabinów w powietrze
na wiwat. Chyba byli już mocno pijani. Wyglądali jak jakieś diabły z piekła
rodem. W powietrzu latały pióra z rozprutych pierzyn i poduszek. Baliśmy się
okropnie. Jeszcze bardziej bały się nasze konie przy wozie. Przeraziły się ognia
i tych wystrzałów. Co jakiś czas stawały i cofały się spłoszone. Z wielkim
trudem przejechaliśmy przez płonące miasto. Tych wojennych obrazów z Dzierzgonia
nie zapomnę do końca życia.”
A to jest okładka naszej książki: Alicja Łukawska, Halina
Łukawska, „Córka organisty. Wspomnienia mieszkanki Pomorza”. Książkę można nabyć
u wydawcy, którym jest Kwartalnik „Prowincja” w Sztumie.
Źródło ilustracji: archiwum własne oraz Wikipedia
1. Wikipedia, Map of the East Prussian offensive.png
2. Wikipedia, Granitsa
prussii 550.png
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz