Czy thriller może być
zabawny? Otóż, może! Sięgnijcie tylko po tę książkę! Kupiłam ją z jakimś
babskim pismem, bo przyciągnęła mnie uroczo-krwista okładka. Dobrą zabawę
zapowiadała też okładkowa zajawka: „To jak Bridget Jones z morderczymi
skłonnościami Dextera”.
Główna bohaterka i
zarazem pierwszoosobowa narratorka rzeczywiście ma w sobie coś z Bridget.
Prowadzi dzienniczek, w którym zapisuje swoje myśli i zdarzenia. Jest mocno poprana,
bo w dzieciństwie była ofiarą napadu na przedszkole i dostała młotkiem w głowę,
co uszkodziło jej mózg. To uszkodzenie spowodowało, że żyje jak żyje i robi to
co robi.
Morduje?
Owszem, ale zawsze w dobrej
sprawie 😉)))
No, prawie zawsze!
Wybiera bowiem złych
ludzi, przeważnie jakichś zboczeńców, pedofilów i gwałcicieli.
Sprawnie posługuje się
nożem!
Panowie drżyjcie, bo ona nie
tylko podrzyna gardła, ale też obcina czasem to i owo…
Akcja powieści jest
troszkę przerysowana, ale lektura naprawdę gwarantuje dobrą zabawę!
Baaaaardzo sprawnie
napisane!
To się czyta, proszę
państwa! To się czyta…
Choć końcówka dziwna
jakaś taka, chyba z nadzieją na ciąg dalszy.
Literatura popularna,
jednorazowa, ale naprawdę wybitnego sortu.
Polecam!
Acha, autorka do tej pory
pisała książki dla dzieci. To jest jej pierwsza książka dla dorosłych. Zaczęła
z przytupem! Będę kibicować rozwojowi kariery pani C. J. Skuse.
Skuse C. J., „Złotko”, tłum.
Julita Mastalerz, Warszawa 2017
Uwaga, to jest naprawdę
dobra książka! Specjalnie czytałam ją powoli, alby na dłużej mi starczyło, bym
dłużej mogła przebywać w jej świecie. A to już coś znaczy! Bo ja naprawdę wybredna
jestem i większość książek, które zaczynam czytać, porzucam gdzieś tak w połowie,
bo mnie nudzą. Czytam testowo 100 stron i jak mi się nie podobają, to do
widzenia!
Powieść „Ten dom jest mój”
to debiut niemieckiej lingwistki Dorte Hansen. Bestseller, sprzedany w
Niemczech w wysokości ponad milion egzemplarzy! Ale ja nie dlatego sięgnęłam po
tę książkę...
Zainteresowała mnie dlatego,
że w opisie tej pozycji znalazłam taką oto zajawkę reklamującą tę pozycję: „Vera
ma pięć lat, kiedy w 1945 roku ucieka z Prus Wschodnich do Starego Kraju, w
którym jest nazywana „polaczkowym dzieckiem”.” Bardzo mnie to zafrapowało, bo temat
wielkiej ucieczki Niemców z Prus przewijał się we wspomnieniach mojej mamy
Haliny Łukawskiej, która w czasie II wojny była wywieziona do Prus na roboty
przymusowe, no i przymusowo brała udział w tej właśnie ucieczce wraz ze swym
niemieckim właścicielem. Słyszałam od niej relację o owym strasznym, mroźnym
styczniu 1945 roku, kiedy na drogach zaroiło się od ludzi, a dzieci marły po
drodze (nie tylko niemieckie, polskie dzieci robotników przymusowych też
zamarzały z zimna i też był kłopot z ich pogrzebem). A poza tym, teraz zbieram
materiały do książki o Żuławach, no i siłą rzeczy interesują mnie losy
wcześniejszych właścicieli domów, w których po wojnie osiadła moja rodzina…
Dlatego właśnie
wypożyczyłam tę książkę z biblioteki. No i znalazłam w niej historię Very,
której matka Hildegard vom Kamcke uciekła z dwojgiem dzieci z majątku w Prusach
Wschodnich, położonego gdzieś w okolicy Giżycka. Najpierw szła pieszo zatłoczonymi
drogami, potem po lodzie na Zalewie Wiślanym, a później płynęła statkiem, by w
końcu znaleźć się na wsi w okolicy Hamburga. Wyszła z domu z dwojgiem dzieci, z
których przeżyło tylko to starsze (Vera). Jej młodszy kilkumiesięczny braciszek
zamarzł na śmierć, leżąc w wózku dziecinnym w temperaturze poniżej dwudziestu
stopni mrozu. Hildegard zostawiła ten wózek gdzieś na poboczu wraz z lalką
Very, która miała dotrzymywać towarzystwa zmarłemu dziecku. Nie wiadomo, co się
stało z trupkiem dziecka, Vera jeszcze na starość zastanawiała się, czy ktoś
pochował jej brata i te inne martwe dzieci porzucone przez swoje matki w czasie
wielkiej ucieczki.
Te traumatyczne przeżycia
uchodźców z Prus Wschodnich nie są jednak głównym tematem powieści, stanowią
tylko jej zawiązanie, preludium faktycznej akcji, która rozgrywa się zupełnie
gdzie indziej. Tym miejscem jest malownicza kraina zwana Stary Kraj, czy Altes
Land (i taki jest właśnie niemiecki tytuł tej książki), położona nad Łabą, na
południowy zachód od Hamburga. Jest to podobno największy sadowniczy rejon w północnej
Europie (ok. 140 kilometrów kwadratowych ziemi jest pokrytych przez sady, głównie
rosną tam jabłonie i czereśnie). Jak podaje Wikipedia, nazwa tego rejonu jest
niewłaściwym tłumaczeniem słowa „Olland” w dialekcie Plattdeutsch (dolnoniemieckim).
„Olland” oznaczało kiedyś Holandię. Obszar ten został bowiem skolonizowany i osuszony
przez holenderskich osadników w latach 1130-1230. Typowe dla tego obszaru są
wały przeciwpowodziowe (są to tereny zalewowe), kanały, rowy melioracyjne, wsie
ulicówki, zwodzone mosty jak z van Gogha, no i charakterystyczne domy z
pruskiego muru kryte strzechą, do których prowadzą niezwykłe, drewniane,
rzeźbione bramy, To wszystko też brzmi dla mnie jakoś znajomo, bo i ta
holenderska kolonizacja, wały przeciwpowodziowe, rowy i kanały, wielkie drewniane
chaty kryte strzechą i zwodzone mosty są typowe dla Żuław, o których teraz
przecież mam napisać książkę! Ha! Jesteśmy w domu! 😉
No, właśnie, dom…
To właśnie stary dom stojący
na wsi wśród sadów Starego Kraju jest głównym bohaterem tej powieści.
Oto jej początek:
„Podczas
tych nocy, kiedy z zachodu nadchodziła burza, dom kołysał się jak statek, którym
w tę i we w tę rzucają wściekłe fale. Podmuchy wiatru z piskiem wbijały się w
stare mury. Taki dźwięk wydają czarownice palone na stosie, pomyślała Vera,
albo dzieci, kiedy przytną sobie palce. Dom się kołysał, ale nie tonął. Pokryty
nastroszonym sitowiem dach trzymał się mocno. Rozrosły się na nim zielone kępy mchu,
tylko na kalenicy były mniej wybujałe.
Ze
zdobiącego fasadę muru pruskiego złuszczyła się farba, a belki z surowego dębowego
drewna wystawały ze ścian niczym stare kości. Litery na szczycie się zatarły,
ale Vera i tak wiedziała, co tam napisano: „Tyn dóm jest mij i ni jest mij, kto
wnijdzie w nij, nazwi go swim”. To było pierwsze zdanie w dialekcie
dolnoniemieckim, które Vera poznała, gdy trzymając matkę za rękę, dotarła do
tego gospodarstwa położonego w Starym Kraju nad Łabą.”
Nie
chcę tu streszczać całej powieści, ale zdradzę jeszcze, że ten dom z czasem
stał się własnością Very, a potem zamieszkała w nim także jej siostrzenica wraz
z małym synkiem, która uciekła z miasta, bo została nikczemnie zdradzona przez
ojca swego dziecka, zamożnego autora modnych kryminałów. Co było dalej?
Przeczytajcie sami! Dodam tylko, że stary dom, jego mieszkańcy i sąsiedzi, idylliczna
kraina sadowników, ale także opozycja miasto-wieś, opozycja tradycja-nowoczesność,
opozycja Stary Kraj-Prusy Wschodnie, opozycja kobieta-mężczyzna, opozycja matka-córka,
opozycja język oficjalny-język gwarowy – to główne (choć nie wszystkie)
najważniejsze tematy tej niewielkiej, a tak bardzo wielowątkowej i
wielotematycznej książki. Należy ona do tych powieści, z których można wypisywać
sobie cytaty na różne tematy, wracać do nich i powoływać się na nie w dyskusjach.
Dla mnie jest to tekst niezwykle pojemny, mądry, nośny i przemyślany w swojej
pozornie chaotycznej fabularnie konstrukcji. Nie dziwię się, że zaczarował on
tak wielu czytelników i już dzisiaj (książka wydana po raz pierwszy w 2015
roku) trafił na listę 100 najważniejszych książek napisanych w XX wieku w języku
niemieckim (lista ułożona przez redakcję „Deutsche Welle”).
Na
YT znaleźć można filmy o autorce, jej książce i Starym Kraju:
Hansen Dorte, „Ten dom
jest mój”, tłum. Katarzyna Sosnowska, Katowice 2020