Translate

czwartek, 29 marca 2018

Stanisława Fleszarowa-Muskat, „Milionerzy”, „Kochankowie róży wiatrów” (Gdańsk, morze, miłość, PRL)


Właśnie skończyłam czytać dwie urocze powieści Stanisławy Fleszarowej-Muskat, czyli „Milionerów” i „Kochanków róży wiatrów”. Były pisane kilkadziesiąt lat temu więc nabrały już pewnej staroświeckiej patyny. Czy zestarzały się? Niekoniecznie! Gdańsk, morze i miłość są przecież wciąż takie same. Tylko PRL zniknął.

Oba te teksty to literacki zapis powieści radiowej, a raczej seryjnego słuchowiska, które w 1960 roku było emitowane w radiu gdańskim. Najpierw wyemitowano „Milionerów”,  a potem, na prośbę słuchaczy, puszczono drugą serię, to jest „Kochanków róży wiatrów”.  


„Milionerzy” – to rzecz o gdańskich stoczniowcach. Tytuł związany jest nie z finansami, ale z wypornością statków, chodzi o miliony ton wyporności. W opowieści występują bohaterowie związani ze stocznią i z morzem, którzy mieszkają i pracują w Gdańsku. Najważniejsza w słuchowisku rodzina Danielewiczów wraz z nianią Pauliną i sublokatorem Wantułą mieszka przy ulicy Rajskiej. Inna bohaterka mieszka przy najpiękniejszej ulicy Gdańska, to jest przy ulicy Mariackiej. Poznajemy ich codzienne problemy, radości i smutki. Jesteśmy świadkami ich codziennej pracy w stoczni, ale także podglądamy ich na balu dla urządzonym w stoczni dla pracowników, obserwujemy ich romanse i zdrady. Tekst jest pisany samymi dialogami, czyta się to błyskawicznie. W głowie pozostają jednak przedstawione tym sposobem mocne, wyraziste postaci, pokazane z nutką pewnego takiego dydaktyzmu typowego dla okresu PRL (żony się nie zdradza, a z pracy się nie kradnie!). 


Serce mi rosło, kiedy czytałam to wszystko, bo ja się wychowałam na słuchowiskach radiowych. Mam do nich wielką słabość! Kiedy byłam dzieckiem nie mieliśmy telewizora, ale było u nas radio. Słuchaliśmy takich właśnie seryjnych seriali radiowych o robotniczej rodzinie Matysiaków (leciały w soboty wieczorem), którzy mieszkali przy ulicy Miłej w Warszawie. W niedzielę puszczali radionowelę „W Jezioranach”, która opowiadała o życiu mieszkańców wsi Jeziorany (to słuchowisko napisała Teresa Lubkiewicz-Urbanowicz, autorka autobiograficznej powieści „Boża podszewka”. Te słuchowiska były wspaniale zagrane aktorsko, bo przygotowywał je zespół Teatru Polskiego Radia.

Pewnie podobnie było w przypadku „Milionerów” i „Kochanków róży wiatrów”, ale tych słuchowisk niestety nigdy nie słuchałam. Jednak moja rodzina po wojnie w taki czy owaki sposób związana była z Gdańskiem, który uważam za jedno z „moich” miast rodzinnych. Wielokrotnie tam bywałam, trochę nawet pomieszkiwałam (w różnych okresach czasu). Mój ojciec mieszkał tam, uczył się i pracował w czasach kawalerskich. Mnie samej zdarzyło się trochę pomieszkać w małym domku we Wrzeszczu, w wieżowcu w Oliwie i w bloku na Stogach. Darzę Gdańsk wielkim uczuciem i przyjemnie mi, kiedy czytam o ludziach żyjących w tym mieście!

Fajnie czytało mi się o ulicach Rajskiej i Mariackiej w Gdańsku. Obie położone są w centrum, niedaleko dworca, bywałam tam wielokrotnie. Przy Rajskiej mieści są budynek NOT, gdzie kiedyś troszkę pracowałam (prowadziłam tam zajęcia z public relations dla rolników w ramach projektów unijnych), a Mariacka to zwykłe miejsce moich romantycznych spacerów. Kiedy jestem w Gdańsku, chodzę tam czasem, by pomarzyć. Chyba nigdzie na świecie nie ma tak pięknej ulicy jak Mariacka!
Mam zdjęcia, które zrobiłam kiedyś właśnie na Rajskiej, to było 1 września 2009 roku w dniu uroczystości w stoczni gdańskiej: 



A to jest bajkowa Mariacka położona na tyłach kościoła pod wezwaniem Najświętszej Panny Marii w Gdańsku:





Kiedy skończył się serial „Milionerzy” autorka na życzenie radiosłuchaczy napisała drugą część, to jest „Kochanków róży wiatrów”. Akcja tej części toczy się na lądzie i na morzu, występują tam nowi bohaterowie, ale spotykamy też parę osób znanych z pierwszej części. 

Nie znałam właściwie twórczości Stanisławy Fleszarowej-Muskat w czasach PRL-u. Wiedziałam, że jest popularna, widziałam jej zaczytane do granic możliwości książki w bibliotekach publicznych, czytały je matki moich koleżanek, widywałam je w ich domach. Ale jakoś nigdy nie sięgnęłam po te książki, bo wtedy gardziłam tym, co popularne i nie chciałam tego czytać. 

Moje pierwsze spotkanie z tą autorką to była powieść autobiograficzna „Pozwólcie nam krzyczeć” o młodej dziewczynie wywiezionej na roboty przymusowe w III Rzeszy. Poraziła mnie ta powieść, którą znalazłam kilka lat temu w koszu z książkami „do wzięcia” w bibliotece. Pamiętam, że czytałam ją dosłownie bez tchu, jednym ciągiem lecąc od początku do końca. Potem przeczytałam jeszcze dalszy ciąg tej powieści („Przerwa na życie” i „Wizyta”), potem dopiero czytałam doskonałą trylogię powieściową o powstawaniu Gdyni i tragicznych losach jej mieszkańców w czasie II wojny światowej, to jest „Tak trzymać” (trzy tomy). 

Uważam, że Stanisława Fleszarowa-Muskat to była bardzo dobra pisarka popularna, a jej powieści nadal dają się czytać. Nazywano ją kiedyś „Rodziewiczówną PRL-u” i coś w tym jest, naprawdę wierzcie mi! Zarówno ona, jak i autorka „Dewajtisa” miały wspólny ten niesamowity dar narracyjny, dzięki któremu opowieść toczy się tak potoczyście, że czytelnik nie ma czasu na nudę i nie może oderwać się od książki. No i pewien dydaktyzm, to także cecha która je łączy. 

To moje spotkanie z twórczością Fleszarowej-Muskat zawdzięczam Małgosi, która prowadzi kapitalnego bloga o książkach toprzeczytalam.blogspot.com/ i która podarowała mi te dwie powieści, to znaczy przysłała mi je w liście z Krakowa. Małgosiu, bardzo serdecznie Ci dziękuję i Tobie właśnie dedykuję ten post!

Dzięki tej lekturze przeniosłam się nie tylko do Gdańska, ale także odwiedziłam czasy PRL-u, które wcale nie były takie straszne, jak się dzisiaj wmawia dziatwie szkolnej. Kto wtedy nie żył, nie wie bowiem jak było naprawdę.

Fleszarowa-Muskat Stanisława,  „Milionerzy”, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1977
Fleszarowa-MuskatStanisława, „Kochankowie róży wiatrów”, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1978

Zamieszczone tutaj zdjęcia są mojego autorstwa, proszę ich nie kraść!



piątek, 23 marca 2018

Frederic Burnaby, „Wyprawa do Chiwy. Podróże i przygody w Azji Środkowej” (podróże retro)






„Wyprawa do Chiwy” Frederica Burnaby’ego to klasyka wiktoriańskiej literatury podróżniczej. Książka ta pod wieloma względami przypomina głośną powieść Juliusza Verne’a „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”, z tym, że – w przeciwieństwie do fikcyjnego bohatera tej powieści Fileasa Fogga – brytyjski kapitan Burnaby naprawdę odbył swoją podróż i sam ją potem opisał. 



Frederic Burnaby (1842-1885), widoczny powyżej na wspaniałym portrecie z epoki, należał do celebrytów epoki wiktoriańskiej. Ogromną sławę przyniosła mu właśnie książka „Wyprawa do Chiwy”, która natychmiast po wydaniu w 1876 roku stała się wielkim bestsellerem literackim. Był synem pastora z Yorkshire, w młodości kształcił się w typowych brytyjskich szkołach z internatem. Już wtedy odznaczał się olbrzymim wzrostem i nadludzką siłą. Mógł podobno unieść do góry pod każdą pachą jednego ze swych kolegów szkolnych, potem unosił nawet dwa kucyki. Nie był jednak typowym okazem osiłka, bowiem został dobrze wyedukowany, także pod względem lingwistycznym. Znał podobno aż siedem języków obcych, w tym język rosyjski, co w tamtych czasach było wielką rzadkością wśród Anglików. Jako młody człowiek, w 1859 roku wstąpił do wojska, służył w kawalerii (Royal Horse Guard). Kochał ryzyko i przygody, w wolnych chwilach (wojskowi mieli wtedy długie urlopy) jeździł po świecie jako korespondent wojenny, latał balonem i podejmował długie, pełne przygód podróże. Nasuwa się pytanie, czy był może szpiegiem? Na to właśnie wskazywałyby jego umiejętności językowe i egzotyczne wyprawy podróżnicze do krajów, którymi interesowało się brytyjskie imperium. 

Można mieć także podejrzenie, że jego wyprawa do Chiwy w Azji Centralnej 1875 roku, terytorium której zostało niedawno (w 1873 r.) zostało podbite przez wojska rosyjskie, miała charakter szpiegowski. Chanat Chiwy wówczas jeszcze istniał, ale był już pod protektoratem Rosji, stacjonowały tam rosyjskie wojska, Rosjanie pobierali podatki od władcy tego państewka. Czy kapitan Burnaby został tam wysłany w misji szpiegowskiej? Tego nie dowiemy się z książki. Czytamy tam tylko, że pewnego pięknego dnia siedząc ze znajomymi w Afryce gdzieś nad Nilem, postanowił wybrać się właśnie do Chiwy. Rosjanie zakazują tam jeździć obywatelom obcych państw? Aaa, to jeszcze lepiej! W takim razie pojadę tam na pewno! Podróż ta zyska interesujący pieprzyk, jako owoc zakazany. Innych powodów wyjazdu kapitan Burnaby właściwie nie podaje. 

Wyprawa do Chiwy odbyła się w najbardziej niekorzystnym okresie roku, to jest w sezonie jesienno-zimowym, bo wtedy właśnie kapitan Burnaby miał kilkumiesięczny urlop wojskowy.  Wybrał się tam w czasie okrutnej rosyjskiej zimy, jechał w mrozie i śniegu. Podobno o tej jego wycieczce nie był poinformowany jego przełożony w wojsku, jednak wiedziały o niej inne czynniki, m. in. dyplomaci brytyjscy i rosyjscy. Burnaby rozpoczął swoją podróż od stolicy Rosji, czyli do Petersburga, gdzie okazało się, że właściwie to może pojechać do Azji Centralnej. Z Petersburga pojechał pociągiem do Orenburga, dokąd wówczas dochodziły tory kolejowe, dalej stamtąd jechał już saniami i wozami zaprzężonymi w konie lub wielbłądy, a częściowo na końskim grzbiecie. 

Sprawą, która go najbardziej interesowała w czasie tej podróży były azjatyckie podboje Rosji, które budziły wówczas zrozumiały niepokój Anglików siedzących wówczas w Indiach. Imperium Brytyjskie obawiało się, że granice Rosji przesuwają się coraz bardziej na południe i na wschód, a wkrótce mogą dosięgnąć Himalajów. Anglicy nie byli pewni, czy wygrają w tej wielkiej grze toczonej przez dwa mocarstwa o nowe ziemie podbijane w Azji, tym bardziej, że Rosja miała wówczas o wiele więcej wojska. 

Książka Burnaby’ego pełna jest takich rozważań polityczno-geograficznych, ale jej większość zajmują po prostu opisy podróży. Znajdziemy tu uwagi autora na temat europejskiej części Rosji, rosyjskiej mentalności i sposobom życia, a także wiele ciekawostek na temat Azji i Azjatów w XIX wieku. Ogromnym walorem tej książki jest brak politycznej poprawności. Anglik z epoki wiktoriańskiej wie, że jako biały człowiek (a zwłaszcza biały mężczyzna!) jest po prostu panem świata, a służącego tłucze się po grzbiecie albo kopie w zadek, jak na to zasłuży. Czytając opisy przygód autora miałam wrażenie, jakbym przeniosła się w świat książek Juliusza Verne’, o czym wspomniałam już na początku. Czyta się to bardzo szybko i lekko, opowieść Burnaby’ego skrzy się od dowcipu i zabawnych anegdotek. Wychowałam się na książkach przygodowych pisanych w takim właśnie duchu, więc podczas lektury czułam się tak, jakby wróciła do krainy dzieciństwa. 

 Dalsze koleje losy kapitana, a raczej już pułkownika (po drodze był awans wojskowy) Burnaby’ego były równie ciekawe. Żył aktywnie szybko, nie unikał przygód. W 1879 roku ożenił się z Elizabeth Hawkins-Whistead, brytyjską pionierką wspinaczki wysokogórskiej znanej bardziej jako Mrs Aubrey Le Blond. Jednak krótko cieszył się szczęściem małżeńskim, bowiem w 1882 roku poległ w słynnej bitwie pod Abu Klea w Afryce nad Nilem, gdzie Brytyjczycy starli się z siłami sudańskich powstańców pod wodzą Mahdiego (tego samego, o którym pisał Henryk Sienkiewicz w powieści „W pustyni i w puszczy”). 

Pułkownik Burnaby zginął, ratując w czasie bitwy swoich kolegów. Jego śmierć przeszła do legendy. Uznano go za jednego z największych wiktoriańskich bohaterów, człowieka łączącego w sobie odwagę, żądzę przygód i wdzięk wielkiego pana. Niestety, teraz, w dobie poprawności politycznej i w czasach, kiedy Wielka Brytania odcina się od swojej kolonialnej przeszłości i przeprasza dawniej podbite ludy za swoje wcześniejsze czyny, takie osoby jak pułkownik Burnaby nie są dobrze widziane. Ku mojemu zdumieniu, ten bohater epoki wiktoriańskiej jest celowo przemilczany, nie kręci się o nim filmów, nie pisze się o nim książek. Nie ma kultu takich postaci w obecnej Wielkiej Brytanii. To jest dla mnie szok, jak można zapomnieć o własnej imperialnej przeszłości. 

Znalazłam w sieci tylko jeden amatorski filmik poświęcony śmierci Frederica Burnaby’ego, jest to nagranie starej angielskiej pieśni wojskowej:
  



Come listen to my story lads there’s news from oversea,
The Camel Corps hath held their own and gained a victory!
Weep not me boys for those who fell, they did not flinch nor fear,  
They stood their ground like Englishmen and died at Abu Klea!  

No more our Colonel’s form we’ll see, his foes have struck him down,
His life on earth alas is o’er, but not his great renown!
No more his merry voice we’ll hear, nor words of stern command,
He died as he had often wished, his sabre in his hand!
Weep not me boys for those who fell, they did not flinch nor fear,  
They stood their ground like Englishmen and died at Abu Klea!  

Now Horse Guards Blue both old and young, each man from front to rear,
Remember Colonel Burnaby at sandy Abu Klea!
And when old England calls the Blues to battle soon or late,
We shan’t forget how soldierly the Colonel met his fate.
Weep not me boys for those who fell, they did not flinch nor fear,  
They stood their ground like Englishmen and died and Abu Klea!
  
Inna książka Burnaby’ego “On Horseback Through Asia Minor” jest dostępna w oryginale na stronie “Forgotten Books”. Polecam:

On Horseback Through Asia Minor - Forgotten Books


Burnaby Frederic, „Wyprawa do Chiwy. Podróże i przygody w Azji Środkowej”, tłum. Tomasz Bieroń, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2010 (seria podróże retro)

Źródło ilustracji: Wikipedia, File:Frederick Gustavus Burnaby by James Jacques Tissot.jpg