Translate

środa, 28 czerwca 2017

Czwarty Wymiar 2017/7 (mięsiecznik ezoteryczny i trochę wyznań osobistych)


Ukazał się właśnie nowy, lipcowy, numer miesięcznika „Czwarty Wymiar”, a w nim wiele ciekawych artykułów na tematy związane ze zjawiskami paranormalnymi i sprawami pokrewnymi. 

W tym numerze przeczytać można m in. bardzo interesujący tekst Marcina Kołodzieja na temat historii ufologii, która ma już 70 lat, dwa artykuły Tadeusza Oszubskiego poświęcone archeologii, relację Łukasza Walla z podróży do świata Indian Nawaho i Leszka Mateli z wyprawy do Irlandii. Poza tym, Alicja Łukawska pisze o huculskich szamanach zwanych molfarami, a Mariusz Piotrowski o hinduskich joginach. Znajdziecie tu również artykuły poświęcone zdrowiu, medytacjom, jasnowidzeniu i horoskopy na lipiec, jak również recenzje ciekawych książek z dziedziny ezoteryki opracowane przez Leszka Bugajskiego. 

Tu jest dokładny spis treści:









Miesięcznik „Czwarty Wymiar” ukazuje się nieprzerwanie od 1996 roku. Jego wydawcą jest Centrum „Rea” Rena Marciniak. Podkreślić należy wielki atut tego pisma – jest ono w stu procentach polskie, bez żadnych obcych udziałowców zza granicy. To prawdziwa rzadkość, jeśli chodzi o dzisiejszy rynek prasowy w Polsce, zdominowany przez zagraniczne, głównie niemieckie koncerny. 

A teraz promocja osobista…

Do miesięcznika „Czwarty Wymiar” mam ogromny sentyment osobisty, bowiem już od 16 lat (chyba właśnie w czerwcu lub lipcu będzie rocznica) publikuję na jego łamach teksty poświęcone rozmaitym zjawiskom paranormalnym. Pamiętam, że pierwszy mój reportaż na łamach tego pisma ukazał się latem 2001 roku i był poświęcony polskim Indianom, który pielęgnują dawne tradycje rodem z Ameryki Północnej. Robiłam wtedy wywiad z Leszkiem Michalikiem ze Sztumu, który odgrywa ważną rolę w polskim ruchu indiańskim. Pisałam potem wiele innych tekstów o najróżniejszych rzeczach. Z początku było to publikowanie w pewnej tajemnicy, pod pseudonimem, bowiem byłam wówczas normalnie zatrudniona na etacie w jednym z pomorskich dzienników, gdzie na co dzień zarabiałam na chleb, biegając po mieście i pisząc różne njusy, a czasem także poważne artykuły na tematy polityczno-społeczne. 

Obawiałam się jednak wtedy, że jawna współpraca z miesięcznikiem poświęconym ezoteryce byłaby przyjęta z zaskoczeniem przez mojego ówczesnego pracodawcę. Zdecydowałam się więc ukrywać, bo - co tu dużo mówić – bałam się, że wydawcy pisma głównego nurtu, w którym pracowałam zapewne poczytaliby by mnie za jakąś nawiedzoną! Wiedziałam, co o ezoteryce myślą ludzie, z którymi wtedy pracowałam. Uważali, że to sprawa marginalna i dla wariatów… 

 Muszę tu jednak przyznać, że z natury jestem osobą dość racjonalną, nigdy nie popadam w żadne mistycyzmy (jakby kto pytał, nie medytuję, nie jestem wegetarianką itd.) i w ogóle - nie wierzę od razu we wszystko, co mi mówią, ani w to, co czytam. Kiedy mogę, zawsze mówię: sprawdzam! Jestem dość ostrożna i nigdy nie weszłam zbyt głęboko w klimaty ezoteryczne, czy też okultystyczne, nigdy nie wywoływałam duchów, ani nie wróżyłam, ani również nie przepowiadałam przyszłości, chociaż poznałam ludzi, którzy się tym wszystkim trudnią, zwiedzałam także miejsca, w których wywoływano duchy, a także oglądałam potrzebne do tego instrumenty (stół, tablice ouija i tym podobne). Nie uwierzylibyście, w jakich miejscach byłam i jakich ludzi spotkałam! (Jeszcze wcześniej, nim związałam się z „Czwartym Wymiarem”, przez kilka lat opisywałam różnych uzdrowicieli dla prasy codziennej. I to dopiero był odjazd! Starałam się bowiem wtedy wypróbować wszystkie nieznane mi praktyki medycyny naturalnej, skoro miałam ku temu okazję. Na długo przed Przemkiem Kossakowskim! Może kiedyś o tym napiszę?). 

Tak więc, opisywałam jak umiałam zjawiska, co do których współczesna nauka wciąż nie potrafi znaleźć właściwiego klucza, zjawiska, które wymykają się racjonalnej ocenie rzeczywistości. A przecież są i mają się całkiem dobrze. A ludzie się nimi interesują i to bardzo. To niby czemu o nich nie pisać? Przecież to jest takie ciekawe!  

Pamiętam, że z tamtego mojego punktu widzenia, kiedy zawodowo byłam po uszy zanurzona w polityce, kiedy codziennie musiałam ładnie się ubierać, malować i rozmawiać służbowo na nudne tematy z różnymi politykami i samorządowcami (co było dla mnie potwornie męczące intelektualnie); pisanie do pisma ezoterycznego wydawało mi się taką krynicą wolności, szczerości i swobody intelektualnej. Tutaj mogłam pisać o różnych rzeczach, które mnie interesowały, a o których musiałam milczeć w prasie codziennej. Tutaj mogłam być odważna intelektualnie i nikt mi za to nie mógł zmyć głowy. 

I tak właśnie związałam swój los z „Czwartym Wymiarem”, gdzie od lat jestem stałym współpracownikiem. Można znaleźć moje nazwisko w stopce redakcyjnej. 

Ta moja współpraca z miesięcznikiem ezoterycznym przyniosła też jeszcze inne efekty, można powiedzieć uboczne efekty, bowiem w pewnym momencie z tego mojego pisania o duchach, zjawach, upiorach i nawiedzonych budynkach narodził się pomysł mojej pierwszej książki. Właściwie to owa książka jest owocem dwóch moich pasji: zainteresowania zjawiskami paranormalnymi i kresami wschodnimi. Połączyłam to razem, zamieszałam, siadłam i napisałam. Zbieranie i pisanie materiałów trwało niecałe dwa lata. Wiosną tego roku podpisałam umowę na wydanie tej książki z pewnym zaprzyjaźnionym wydawnictwem. Publikacja ma się ukazać jeszcze w tym roku. 

No i tak… 

Moi drodzy!

Czytajcie „Czwarty Wymiar”! Polecam! 

W numerze lipcowym jest także mój tekst… Zgadnijcie który… 

„Czwarty Wymiar” 2017/7
    


poniedziałek, 26 czerwca 2017

Sanacja i endecja. Napad bandytów na wydawnictwo „Słowa Pomorskiego” w Toruniu (czyli co wyczytałam w starych gazetach)




Tego Was w szkole nie uczyli! Wiecie, że w 1934 roku sanacyjna bojówka, dobrze zorganizowany oddział w liczbie 150 osób, zdemolował redakcję i drukarnię endeckiego dziennika „Słowo Pomorskie” w Toruniu, po czym odmaszerował, śpiewając pieśń „Pierwsza brygada”? A policja zareagowała z zaplanowanym opóźnieniem…



Jakie były przyczyny tej napaści? Ano, ostra walka pomiędzy sanacją a endecją!

W latach 1930. na Pomorzu wśród dziennikarzy i wydawców trwała walka o dusze, a raczej o czytelnika. Jedną z wiodących gazet na tym terenie był dziennik „Słowo Pomorskie” wydawany od 1921 roku w nakładzie 30 tysięcy egzemplarzy i związany z Narodową Demokracją. Inne wydawnictwa nie miały wtedy dużych szans, by konkurować ze „Słowem Pomorskim”. 

A jednak!

Na początku 1930 roku zaczął ukazywać się w Toruniu „Dzień Pomorski”, pismo prorządowe, związane z sanacyjnym Bezpartyjnym Blokiem Współpracy z Rządem popierającym Józefa Piłsudskiego. Gazeta była jednak tak nudna i beznadziejna, że nikt nie chciał jej kupować, a tym bardziej czytać. Próbował ją promować ówczesny wojewoda pomorski Wiktor Lamot, człowiek Piłsudskiego, wywodzący się z Małopolski i zupełnie nie znający pomorskich realiów. W pewnym momencie wojewoda Lamot nakazał podległym sobie starostom przymusową popularyzację prorządowego pisama. W tej sytuacji starostowie nakazali sołtysom obowiązkową prenumeratę „Dnia Pomorskiego”. Tak było m. in. w powiecie Wąbrzeźno. 

Przez pewien czas redakcja „Dnia Pomorskiego” prowadziła na swoich łamach ostrą krytykę przeciwko narodowcom na Pomorzu. W końcu rządowe siły sanacyjne postanowiły zniszczyć główną endecką gazetę tego regionu, czyli bardzo poczytne „Słowo Pomorskie”.

Napad odbył się 31 stycznia 1934 roku. Tego dnia wieczorem, o godzinie 18.25, na ulicy świętej Katarzyny, gdzie mieściła się siedziba „Słowa Pomorskiego”, pojawił się zorganizowany tłum, około 200 osób, wznoszący okrzyki „Niech żyje nowa konstytucja!” (chodziło o projekt nowej konstytucji przygotowywany właśnie przez BBWR).  Potem napastnicy zaczęli wybijać szyby i łomotać do drzwi ekspedycji i administracji. W końcu do środka wpadło około 150 osób uzbrojonych w żelazne drągi, sztaby i siekiery. Wewnątrz było tylko kilka kobiet urzędniczek, chłopiec na posyłki i jeden tylko mężczyzna – kierownik administracji. Wszyscy zaskoczeni i zupełnie bezbronni.

Rozjuszony tłum zaczął demolować pomieszczenia biurowe, zrywać ze ścian zegary, włamywać się do kasy (potem okazało się, że zginęło z niej 300 złotych). Kiedy sekretarka, a jednocześnie kasjerka, pani Brylska, rzuciła się do telefonu, by dzwonić na policję, napastnicy przecięli kable telefoniczne. 

Potem napastnicy wtargnęli do drukarni, gdzie zdemolowali nowoczesne, nie tak dawno kupione maszyny drukarskie, porozrzucali czcionki po podłodze, a także poprzecinali przewody elektryczne doprowadzające prąd do maszyn. Trwało to bardzo szybko, zaledwie dziesięć minut, tak, jakby zostało wcześniej bardzo dokładnie przemyślane i zaplanowane. Po wyjściu z drukarni sanacyjna bojówka uformowała kolumnę i odmaszerowała, śpiewając głośno „Pierwszą brygadę”. 

Zaalarmowana policja w końcu się zjawiła, ale z dużym opóźnieniem, bo dopiero prawie po godzinie. Okazało się, że w trakcie napadu został ranny jeden człowiek, znany lekarz toruński dr Jakobson, który akurat przechodził tamtędy ulicą.

Wyrządzone szkody były bardzo znaczne w sensie materialnym. Po tym napadzie cały Toruń dosłownie wrzał. „W mieście panuje ogromne wzburzenie przeciwko sprawcom niecnego napadu, jak również przeciwko podżegaczom” – napisał 2 lutego 1934 roku „Dziennik Bydgoski”, pismo wcale nie endeckie, tylko chadeckie. (Dziennik Bydgoski 1934/26 2 lutego)

Jednak tego samego dnia „Słowo Pomorskie” pisało optymistycznie na pierwszej stronie: „Zniszczenie maszyn nie może mieć wpływu na pełnienie na Pomorzu służby publicystycznej. Placówka nasza stoi na usługach narodowego i katolickiego społeczeństwa Pomorza.”

Napaść sanacji na „Słowo Pomorskie” odbiła się szerokim echem, wspomniały o niej pisma regionalne oraz warszawskie, m. in. „Gazeta Warszawska” i „Nowiny Codzienne”. Pisma opozycyjne wobec rządu uznały, że sytuacja jest groźna i takie napady mogą się powtarzać. Wspólnie zarządziły, by każdy członek administracji, nawet kobiety, pracował uzbrojony w broń palną. Czasy były niebezpieczne, bo zdarzały się wówczas napaści na dziennikarzy i wydawców połączone z pobiciem, tak potraktowano m. in. niechętnych sanacji Jerzego Zdziechowskiego, wydawcę pisma warszawskiego „ABC” i pisarza Tadeusza Dołęgę-Mostowicza.


PS.
Od wiosny siedzę w starych gazetach z okresu I wojny światowej i międzowojnia, bo zbieram materiały do książki o historii mojej rodziny ze strony matki, która mieszkała wtedy w Ziemi Dobrzyńskiej. Czytam więc dzienniki wydawane w Toruniu, Bydgoszczy, Płocku, Włocławku i Inowrocławiu. I czasem takie różne ciekawe smaczki znajduję, jak ten powyższy. 

Obecna wykładnia naszej historii jest taka, że Marszałek Piłsudski wielkim człowiekiem był i Polski zbawicielem. A to niezupełnie było tak, jak dzisiaj głoszą. Jak się okazuje, Piłsudski i sanacja uczynili ludziom wiele złego. Zwłaszcza pomorskim endekom, czego dowodzi nie tylko powyżej opisana sprawa, ale także przykład księdza Józefa Wryczy z Wiela, o którym może wkrótce napiszę. Też ciekawa sprawa!


Źródło ilustracji: File:Torun Hartknoch.jpg




sobota, 24 czerwca 2017

Józef Weysenhoff, „Soból i panna”


„Soból i panna” Józefa Weysenhoffa to najsłynniejsza polska powieść myśliwska, dzisiaj już nieco zapomniana. Odkurzyłam ją sobie, bowiem przeczytałam niedawno wspomnienie Tomasza Zana o tym, jak we wczesnej młodości słuchał autora czytającego kolejne rozdziały tej powieści. 

Mam ogromne poczucie winy, bowiem powinnam była przeczytać tę książkę przeszło trzydzieści lat temu, na egzamin z literatury Młodej Polski, ale – ponieważ nic wtedy jeszcze nie wiedziałam o Kresach wschodnich - nie zrozumiałam jej wtedy zupełnie. W ogóle mnie nie zainteresowała, a wręcz znudziła i pewnie nigdy bym po nią ponownie nie sięgnęła, gdyby nie niedawna lektura książki Wojciecha Wiśniewskiego „Ostatni z rodu. Rozmowy z Tomaszem Zanem”, o której pisałam tutaj  

Tak to właśnie nieraz literackie tropy wiodą czytelnika od jednej ksiażki do drugiej. 

Józef Weysenhoff, wuj Tomasza Zana, opisał w „Sobolu i pannie” świat, którego już nie ma. Uwiecznił ludzi, zwierzęta, krajobrazy i zdarzenia na dawnej Litwie, w okolicy Rakiszek w okręgu poniewieskim. I jeśli będziemy czytać tę powieść jako zapis tamtego świata, to od razu stanie się ona bardziej interesująca. Nie należy jednak szukać w niej romansu, bo ten jest tutaj mniej ważny, a do tego blady i schematyczny. 

A więc do rzeczy! 

Akcja tej powieści z kluczem dzieje się tuż przed I wojną światową. Młody student z Wilna Michał Rajecki przyjeżdża na wakacje do swego majątku w Jużyntach. Spędza lato na wspólnym polowaniu z sąsiadem z Gaczan, nieco starszym od siebie Stanisławem Pucewiczem. Pierwowzorem Pucewicza był inflacki baron Piotr Rozen, który wraz z młodym Tomaszem Zanem i innymi sąsiadami w początkach XX wieku słuchał wieczorami przy kominku w Duksztach (majątku Zanów),  jak autor czyta kolejne odcinki powstającej powieści. 

W czasie polowania bohaterowie powieści przypominają sobie starą polską pieśń łowiecką „Pojedziemy na łów, towarzyszu mój”, w której jest mowa o tym, że na polowaniu można spotkać i zwierzynę, i dziewczynę. 



Dalej dzieje się tak, jak w tej pieśni. Myśliwi znajdują piękną, 17-letnią litewską chłopkę, Warszulkę Łaukinisównę rwącą orzechy z „pańskiego” krzaka. No i wtedy jakaś iskra przeskakuje pomiędzy paniczem Michałem a Warszulką. Zawiązuje się między nimi jakieś porozumienie, ale – jak już wspomniałam – ten romans jest oparty na schemacie „panicz i dziewczyna” i nigdzie nie wychodzi poza tenże stereotyp. Tu jest ilustracja tego wątku powieściowego, której autorem jest Henryk Weysenhoff, kuzyn autora:



Ale przecież nie o ten romans przecież chodzi w tej powieści, ale o pokazanie całej palety różnych barwnych typów ludzkich, jakie Michał spotyka podczas wakacyjnych polowań na Litwie i nie tylko. Każdy z rozdziałów jest bowiem opisem kolejnego polowania i właściwie poszczególne rozdziały można czytać jako odrębne opowiadania. Mnie najbardziej przypadła do gustu opowieść o Trembeliszkach i zimowym polowaniu Stanisława Pucewicza w tej okolicy. Jest to po prostu narracyjny majstersztyk! 

W ogóle, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona „Sobolem i panną”. Nie sądziłam, że lektura tego szacownego zabytku literackiego przyniesie mi tyle radości, przyjemności i wzruszeń estetycznych. Całość jest napisana pięknym językiem, cudowną polszczyzną, przy czym nawet liczne opisy przyrody nie nudzą, tylko dodają całości kolorytu. Jako miłośniczka psów zauważyłam, że z ogromną miłością pisze autor także o wiernych pomocnikach myśliwego, o tych dzielnych psach myśliwskich, które nawet troszeczkę personifikuje, przypisując im prawie ludzie cechy i zdolność myślenia. Jakież to rozczulające! I chyba dzięki Weysenhoffowi przekonałam się do polowań! Zdaje się, że one wcale nie są takie nudne. Kiedyś myślałam, że to tak jak zbieranie grzybów czy jagód, że myśliwi tylko snują się ze strzelbą po lesie… A to przecież niesie ze sobą tyle niezwykłych wrażeń, przeżyć i pięknych widoków. W końcu cała nasza sarmacka kultura związana była z polowaniami!

Na koniec chciałabym dodać, że – jak zwykle – szukałam sobie w sieci wieści o tym, gdzie są miejscowości opisane w powieści i co tam się teraz dzieje. Z ogromną przyjemnością donoszę, że literackie Gaczany rodu Pucewiczów z „Sobola i panny” istnieją naprawdę. Właśnie tam powstała inna powieść Weysenhoffa, czyli "Puszcza". Do II wojny światowej mieszkał tam Piotr Rozen, czyli pierwowzór powieściowego Stanisława Pucewicza. Potem byli tam Sowieci, Niemcy i znowu Sowieci. Piotr Rozen i jego syn Antoni musieli opuścić rodzinny dom. Ale historia plecie niezwykłe zakończenia. Po wielu latach okazało się, że Antoni Rozen, który nigdy nie zrzekł się litewskiego obywatelstwa, może odzyskać swój rodowy majątek od rządu litewskiego. I oto, po różnych perypetiach, Gaczany znowu należą do Rozenów! Od paru lat jest tam pensjonat, który reklamuje się jako „polski dwór na Litwie”. A to jest strona tegoż pensjonatu, zajrzyjcie:



Weysenhoff Józef, „Soból i panna”, wyd. Świat Książki, Warszawa 2007
Żródło ilustracji: Wikipedia, File:Sobol i panna by Weyssenhoff.jpg