Długo tutaj nie pisałam,
bo wiele się dzieje w moim życiu pozablogowym. W czerwcu tego roku zaczęłam
chodzić zupełnie bez pomocy kul inwalidzkich, inaczej mówiąc, stał się cud! Odrzuciłam
kule! Po 17 latach! Moja mama mówi, że to cud, bo wymodliła dla mnie zdrowie!
Ja się za bardzo nie modliłam, ale za to starałam się pozytywnie motywować. Kilka
lat temu miałam wizję, że na emeryturze będę chodzić samodzielnie, bez kul. No
i stało się! Miałam też jeszcze inne wizje, ciekawe, czy się spełnią?
Ale żeby to utrzymać, znaczy
ten stan zdrowia, muszę w to włożyć wiele pracy. Kupiłam sobie kijki
trekkingowe, z początku chodziłam z tymi kijkami, podpierając się na nich,
teraz już chodzę tak, jak pokazują na filmikach na YT, to jest odpychając się na
nich (a nie wisząc!)
No więc, chodzę z
kijkami, maszeruję po parku tak 5, 6 kilometrów – trzy lub cztery razy w tygodniu.
W domu ćwiczę kręgosłup i szyję, a ostatnio zaczęłam chodzić do takiej
plenerowej siłowni w parku i ćwiczę tam, co się da. Przechodzę wszystkie
maszyny po kolei, skupiając się zwłaszcza na ćwiczeniach siłowych. No bo mi
mięśnie w rączkach i nóżkach całkiem mi zanikły przez te siedemnaście lat inwalidztwa.
Chciałabym je sobie odtworzyć (wytworzyć), wyrobić też talię, no i schudnąć do
65 kilogramów. Teraz mam 73, więc jeszcze trochę jest do zgubienia. A zaczynałam
się odchudzać kilka lat temu jak ważyłam około 95 kilogramów (nosiłam rozmiar
52/54), więc chudnę sobie pomału, ale efektywnie. Teraz noszę rozmiar 44/46, a większe
kurtki czy płaszcze to rozmiar 46/48. Chcę dojść do wagi, jaką miałam przed
chorobą, to jest przed usunięciem tarczycy z powodu jej nadczynności. Wtedy
byłam całkiem szczupła.
Brak tarczycy to
katastrofa, mówię Wam! Ja do końca życia będę musiała codziennie brać Euthyrox
(lub podobne hormony), który zastępuje moją własną tarczycę. Bo inaczej nie
przeżyję. Strasznie się stresuję z tego powodu, że jakaś wojna, jakaś plandemia czy inna rozróba w Chinach i
umieram! Bo w Chinach właśnie robią podstawowy składnik tego leku, nigdzie
indziej. I jak wybuchła plandemia, to od razu mój lek zniknął z aptek! A ja bez
Euthryoxu pociągnę może ze dwa tygodnie? I kaputt! Mam też jeszcze inne poważne
choroby, ale nie będę się o nich już tak szczegółowo rozpisywać. W każdym razie
na razie żyję!
Jako terapię na te moje
smutki wymyśliłam sobie pisanie książek. Zresztą zawsze miałam taki plan na emeryturę,
że będę pisać. Teraz zbieram materiały do mojej trzeciej książki, tym razem o Żuławach,
Jeżdżę tu i tam, spotykam się z ludźmi i spisuję historię żuławskich rodzin,
polskich i niemieckich, tak mniej więcej 100 lat do tyłu mając w perspektywie. Chciałam
to zrobić w dwa lata, ale chyba się nie da… Szkoda, bo ja szybka jestem, a mam
już w planach kolejne projekty. Następna moja książka to już będzie chyba powieść.
Chciałabym napisać powieść, bo wtedy naprawdę mogłabym nazwać się „pisarką”. Bo
na razie to tylko „autorką” jestem.
No, a ten Kraszewski co
tu robi?
Zawsze mówiłam, że
Kraszewski to nudziarz, że nie mogę go czytać, gdyż mnie usypia, że to lektura
dla emerytów. I voila! Jestę sobie młodom emerytkom i czytam sobie wieczorami w
łóżku Kraszewskiego przed snem! Czy to już starość? Czy też może się jakoś
trochę uspokoiłam wewnętrznie, wyrównałam swoje emocje i mogę się skupić na
takiej nudnej lekturze, a nawet rozkoszować się nią?
Kraszewski przeważnie
kojarzy się z grubaśnymi powieściami na tematy historyczne. I te chyba jeszcze
nie są dla mnie. Ale… Kraszewski pisał też powieści obyczajowe, takie z życia
wzięte, z plotek, które krążyły gdzieś po dworach na Wołyniu, gdzie przez pewien
czas mieszkał z rodziną.
„U babuni” – to niewielki
obrazek obyczajowy z Wołynia o bogatej staruszce (61 lat – młodsza ode mnie, a
ja nie czuję się staruszką, jak to się pozmieniało!), bezdzietnej wdowie, którą
obstąpili krewni jej zmarłego męża, czyhający na spadek po niej. Staruszka jednak
nie chciała zostawić majątku pazernym powinowatym i wyszukała sobie spadkobierców
spokrewnionych z nią bezpośrednio. Jej krewni to uboga szlachta z Polesia,
gdzieś z małego mająteczku w lasach i bagnach zagubionego. Stamtąd właśnie przyjechała
do „babuni” skromna, młoda, rozsądna panna, która jest tak uboga, że nawet nie
marzy o tym, by mieć posag i wyjść za mąż za ukochanego, równie biednego jak
ona sama. No i co tu dalej pisać? Ponieważ Kraszewski jedzie schematami
fabularnymi, więc łatwo można domyślać się całej reszty. Jest to historyjka nieco
w stylu Jane Austen, ale bez austenowskiej ironii i dowcipu. Może też trochę w
stylu Balzaka.
„Serce i ręka” – to już jest
ciekawsze! To też historia panny z Wołynia. Panna bogata, pod trzydziestkę, a
więc właściwie to już stara panna. Nie chciała wyjść za mąż, bo za młodu, przebywając
z matką w Dreźnie, uciekła z czeskim nauczycielem muzyki i parę tygodni z nim
mieszkała. Matka ją potem szukała przez policję i znalazła. Panna myślała, że
jej ukochany zginął czy też zaginął, więc uważała się za wdowę jemu poślubioną
symbolicznie. I żadnych konkurentów nie chciała. W końcu znalazł się śmiałek,
pazerny baron z Wielkopolski, który tamże usłyszał o jej bogactwie. A sam był biedny,
miał tylko podupadający dwór i tytuł. Panna zgodziła się na małżeństwo pod
wpływem namowy rodziców. Postawiła jednak warunki, że będzie miała wolność w
tym związku, ergo – nie będzie sypiać z mężem. Pobrali się, pojechali w podróż
poślubną pociągiem do Szwajcarii, a tam świeżo poślubiona baronowa spotkała
koleżankę z młodości, poszła z nią na koncert znanego muzyka, którym okazał się
jej zaginiony ukochany. No i co teraz? Obrót akcji jest bardzo ciekawy, poczytajcie
sobie sami. Polecam, bo to bardzo pouczająca lektura obyczajowa. Fajny film kostiumowy
by z tego wyszedł.
Mam jeszcze trochę tych „kraszewskich”
do poczytania, bo dostałam w prezencie od mojej koleżanki takie oto tytuły:
Będzie co czytać w długie
zimowe wieczory.
W ogóle, mam spory zapas
lektur na kolejne lockdowny, bo z biblioteką w tych okresach jest krucho, jak
wiadomo.
To moje nabytki wiosenno-letnie:
Kraszewski Józef Ignacy, „Serce
i ręka”, Lublin 1986
Kraszewski Józef Ignacy, „U
babuni”, Kraków 1987