Translate

sobota, 26 września 2020

Nr 41/2000 i 42/2000 Wilbur Smith, David Churchill, „Łzy wojny”, „Po dwóch stronach”


 

Wydaje mi się, że tak dużo czytam, a to wszystko jest jednak czytanie „dla pisania” i „okołopisania”, a tak naprawdę to czytam bardzo mało (dla przyjemności, oczywiście). Co widać naocznie po wpisach na tym blogu. Wpadłam już w rytm mojej nowej książki, czuję się niesamowicie podkręcona zbieraniem materiału i węszę tu i tam jak bojowy jamnik na polowaniu 😉

A co czytam wieczorami do poduszki? Coś tam czytam, jednak nie wszystko kończę, bardzo wiele książek porzucam, a przyjęłam tu zasadę, że o nadgryzionych i porzuconych książkach tu nie piszę. Szkoda czasu, skoro czeka tyle nowych, nieprzeczytanych!

Dzisiaj będzie o książce, którą przeczytałam dzięki Natalii z Krakowa, którą znam od lat z FB, bo prowadzi bloga o Rosji i o swoich podróżach (tytuł bloga Natasha in Travel). No i Natalia, która bardzo lubi czytać, jakoś tak na wiosnę polecała w jakiejś grupie czytelniczej książkę Wilbura Smitha jako bardzo ciekawą. Normalnie to bym chyba po tego Wilbura Smitha nie sięgnęła, ale skoro Natalii się podobało (ufam w jej dobry gust), to i mnie z pewnością przypadnie do gustu!

Książki Wilbura Smitha znałam od lat, ale tylko z widzenia. Na półkach w bibliotece stała ich spora kolekcja, kojarzyły mi się wyłącznie z afrykańską przygodą, a ja tak o Afryce nie bardzo mam chęć czytać. Za wyjątkiem „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza jakoś nigdy nie miałam apetytu na Afrykę. Głód, smród i ubóstwo, do tego gorąco i pełno niebezpiecznych zwierząt, pasożytów oraz chorób! Nie moje klimaty zupełnie! Ja to w Azji zakochana jestem. Afryka – nie! No, ale zabrałam się za te „Łzy wojny” i utonęłam.

Ludzie, co to za powieść! Jak to się czyta! W moim osobistym rankingu to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Jest to wprawdzie któraś tam z kolei książka z sagi o rodzinie Courtney (15 tom, jak podaje strona „lubimy czytać”), której członkowie mieszkają w Afryce od kilkuset lat. Pierwsza książka z tego cyklu to „Gdy poluje lew”, potem autor popełnił jeszcze kilkanaście, wszystkie są pisane w przypadkowym, nie-chronologicznym porządku i zupełnie nie trzeba znać wcześniejszych tomów, by czytać kolejne.

W sensie gatunkowym „Łzy wojny” to przygodowy melodramat, którego akcja rozgrywa się w Afryce i Europie w przededniu wybuchu II wojny światowej i w jej początkach. Dwoje głównych bohaterów to Saffron Courtney, córka brytyjskiego kolonizatora w Afryce, i Gerhard von Meerbach, syn niemieckiego przemysłowca-arystokraty. Pomiędzy nimi rozgrywa się dosłownie oszołamiająca love story. I to się czyta, proszę państwa! To się czyta! Ten tom, wypożyczony z biblioteki, po prostu pochłonęłam. A potem z niecierpliwością czekałam na dalszy ciąg tego niezwykłego romansu. Powieść „Po dwóch stronach” została wydana niedawno i nie wytrzymałam. Nie chciałam czekać, aż biblioteka to zakupi i aż dotrze to do mnie, ale zamówiłam sobie w Arosie, by mieć to wcześniej. 


 

No i… Oj, jakie rozczarowanie! Romansu tu prawie wcale, gdyż bohaterowie są rozdzieleni trwającą wojną. Gerhard walczy gdzieś pod Stalingradem, Saffron zaś stała się kimś w rodzaju Jamesa Bonda w spódnicy (pracuje dla angielskiego wywiadu, działa jako agent specjalny w Anglii i w okupowanej Europie). No, ludzie, takich książek to jest na kopy! To już dawno, wiele lat temu, czytaliśmy u Kena Folleta, Jamesa Higginsa czy Roberta Ludluma. Taka powtórka z rozrywki pod względem historii wojennej. Na dodatek akcenty są źle rozłożone, bo Saffron ma tak kosmiczną ilość wojennych przygód, z których wychodzi bez szwanku, że czytelnik przestaje w to wierzyć. A gdzie romans? Nooo, tu autorzy już naprawdę nie popisali się oryginalnością i zafundowali nam zakończenie w stylu niezapomnianej trylogii „Jeździec miedziany” Paulliny Simons. Kto czytał, ten pamięta, co robiła Tania po wojnie w Niemczech, więc w tej powieści jest to samo. Wynudziłam się przy lekturze „Po dwóch stronach”, dosłownie ledwo dobrnęłam do końca. „Łzy wojny” – tak! A dalszy ciąg można sobie darować!

 

Smith Wilbur, Churchill David, „Łzy wojny”, tłum. Joachim Bujakiewicz, Warszawa 2019

Smith Wilbur, Churchill David, „Po dwóch stronach”, tłum. Joachim Bujakiewicz, Warszawa 2020

 

 

 

sobota, 19 września 2020

Mery Orzeszko w Archiwum? 😊 czyli zbieram materiały do mojej 3. książki

 

No i na co mi przyszło? Słuchajcie ludzie, wylądowałam w archiwum! To jest Archiwum Państwowe w Elblągu z siedzibą w Malborku, a mieści się w zamku malborskim. Chodzę tam jako Alicja Łukawska, ale przecież Mery Orzeszko jest wciąż ze mną. A raczej we mnie! Mery to mój Anioł Stróż! I moje drugie wcielenie!

Co mnie tam zaniosło?

Otóż, zabrałam się właśnie ostro do roboty. Mam dużo czasu, więc zbieram sobie materiały do mojej trzeciej książki pt. „Żuławskie opowieści”. To będą, no właśnie, opowieści o Żuławach ludzi, którzy przyszli i zaludnili tę piękną krainę po II wojnie światowej. Sama pochodzę z rodziny osadników żuławskich (z obu stron!), więc to to będą Żuławy przeze mnie przepuszczone. Zaczęłam już właściwie pisać na ten temat. W Kwartalniku „Prowincja” ukazało się kilka moich tekstów o losach mojej rodziny na Żuławach po 1945 roku i o duchach żuławskich. Równolegle szukam ciekawych ludzi i ich opowieści. Rozmawiam z nimi, nagrywam, spisuję, redaguję…

Chciałabym, aby ta książka miała jednak solidną podbudowę, dlatego postanowiłam pokopać w archiwach także. Chciałam najpierw ustalić pewne rzeczy z niemieckiej historii Żuław (m. in. jak nazywali się niemieccy właściciele domów, w których po wojnie osiedli moi krewni), ale nie udało mi się tego zrobić.

Ale za to – w dokumentach gminy Zwierzno (pod Elblągiem) znalazłam księgę ewidencji ludności, gdzie można przeczytać kto, kiedy i skąd przybył do tej gminy. No i tam, czarno na białym jest napisane, kiedy moi przodkowie z obu stron przybyli na Żuławy. Byłam naprawdę wzruszona, jak to odkryłam! Być może to odkrycie będzie miało wpływ na moją tożsamość? Może uznam siebie za człowieka z korzeniami, a nie pochodzącego znikąd? Mama z Ziemi Dobrzyńskiej, ojciec z Mazowsza, a ja to niby skąd?

Praca w archiwum w dobie plandemii jest ciężka. Trzeba zamawiać materiały zdalnie i zapisywać się do czytelni tydzień do przodu. W czytelni może przebywać w danym dniu tylko jedna osoba. Dezynfekcja rąk, maski i białe rękawiczki z bawełny do pracy. Takie tam utrudnienia, ale daję radę! Aby się w ogóle dostać do środka, trzeba się meldować z dowodem osobistym na portierni zamku.

Pokażę Wam zdjęcia, jak to wygląda.

Tak sie wchodzi na zamek:


 Tak wygląda czytelnia:

Archiwum mieści się na dole w pałacu wielkiego mistrza:


 

Wchodzi się tędy:


A drzwi są takie:


Pracowałam z takimi dokumentami:






A jak się wychodzi to jest taki widok:


No, a teraz idę tam w najbliższą środę!

Może następnym razem pokażę Wam, co zauważyłam jeszcze w tym zamku, bo przy okazji, jak już tam wchodzę, to błąkam się tu i tam. To jest dziwna przestrzeń, magiczna, malownicza, ale zarazem groźna i bardzo germańska, jak z baśni braci Grimm. Ale znam tam jednego fajnego człowieka! ;)