Translate

sobota, 30 września 2017

Sergiusz Piasecki, „Zapiski oficera Armii Czerwonej”


Oto słynna powieść, którą przeczytałam z okazji kolejnej rocznicy napaści Związku Radzieckiego na Polskę. To świetny utwór, w którym nie ma ani jednego zbędnego słowa. Tekst krótki i prosty, ale pozostawiający czytelnika w ogromnym zachwyceniu i oszołomieniu.

Przyznam się, że „Zapiski oficera Armii Czerwonej” Sergiusza Piaseckiego już raz czytałam. Było to chyba ze dwadzieścia parę lat temu, a ja byłam jeszcze młoda i naprawdę niewiele wiedziałam o historii polskich Kresów, okupacji Wilna przez „pierwszych” i „drugich” Sowietów, tudzież Niemców. Pamiętam, że wówczas odebrałam ten tekst jako zabawną groteskę na zachowanie żołnierzy Armii Czerwonej na naszych kresach. Nawet się wówczas śmiałam podczas lektury, bo jest to opowieść utrzymana w tonie, jaki Rosjanie określają „i smieszno, i straszno”.

Jednak w międzyczasie przeczytałam całe tomy wspomnień Polaków, dawnych mieszkańców Kresów i wiem już, że utwór Piaseckiego wcale nie jest taki do śmiechu jak mi się kiedyś zdawało, choć miejscami faktycznie ociera się o groteskę. Wiem też, że takie przeżycia i taka komunistyczna mentalność, jaką przedstawił w „Zapiskach” były często spotykane u przedstawicieli naszych „wyzwolicieli” ze Wschodu. Wiem też, że jest w tej książce czysta prawda i tylko prawda, choć ten akurat pamiętnik oficera Armii Czerwonej jest fikcyjny.

Piaseckiemu udało się przedstawić psychologiczny portret prostego Rosjanina, mieszkańca Związku Radzieckiego, który u siebie znał całkiem inny świat i po wkroczeniu we wrześniu 1939 r. do Wilna czuł się jakby wylądował na innej planecie. Cały czas dziwiła go ta kapitalistyczna, „pańska” Polska, o której uczono go na szkoleniach Komsomołu. Dziwiło go, że wszyscy jedzą codziennie chleb, że można tego chleba kupić w sklepie, ile się chce; że każdy nosi buty, a kobiety to nawet noszą kapelusze i bieliznę, że każdy może sobie kupić zegarek itd. Potem próbował korzystać z tych „kapitalistycznych” dóbr: nakupił sobie parę kilogramów chleba, kupił zegarek na rękę, zamówił sobie buty i zaczął podrywać piękną jak aktorka filmowa dziewczynę z sąsiedztwa.

Największą zaletą tej powieści jest przedstawienie zderzenia dwóch obcych cywilizacji i mentalności. Z jednej strony, „normalni” Polacy, za drugiej – całkowicie zindoktrynowany przez komunistyczny system, nie wiedzący nic o świecie człowiek, który nawet jak chce – nie potrafi czynić dobra. Mam wrażenie, że poprzez Michaiła Zubowa, autora tytułowego pamiętnika, pokazał Piasecki zło w czystej postaci. Takie dziwne, nieświadome zło, ale właśnie dlatego, że nieświadome, to bardziej niebezpieczne.

Książka składa się z szeregu notatek Zubowa, który zaczyna robić swoje zapiski we wrześniu 1939 r. w Wilnie, a kończy je w tym samym miejscu w styczniu 1945 r. Większość wpisów w tym pamiętniku jest dedykowanych Stalinowi lub Hitlerowi (sympatia narratora waha się pomiędzy jednym, a drugim), jest nawet jeden dedykowany Churchillowi, ale to naprawdę wyjątek.

Oto początek powieści:

„22 września 1939 roku. Vilnius. Towarzyszowi I. W. Stalinowi
Noc była czarna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra. Lecz nie ma na świecie siły, która by powstrzymała żołnierzy niezwyciężonej Armii Czerwonej, idących dumnie i radośnie wyzwalać z burżuazyjnego jarzma swych braci: chłopów i robotników całego świata.”

Ciekawą próbką komunistycznego stylu są listy, które Zubow wysyła do swej ukochanej Duni (taki styl za komuny nazywało się „mowa-trawa”, a on tę mowę-trawę funduje swojej dziewczynie, by dodać sobie powagi):

„23 września 1939 roku. Miasto Vilnius.
Najukochańsza Duniaszka!
Piszę do Ciebie ten list z samego centrum polskiej, burżuazyjnej jaskini. Potężnym ciosem naszej żelaznej, czerwonej pięści zmiażdżyliśmy polskich, faszystowsko-kapitalistcznych generałów i wyzwoliliśmy z ucisku burżuazyjnego jęczący w szponach tyranów polski, robotniczo-włościański naród i wszystkie inne narodowości, nielitościwie gnębione i eksploatowane przez krwiożerczych panów.
Ja poszedłem na czele całej Armii Czerwonej i biłem faszystów i ich pachołków, dopóki nie uciekli w popłochu. Mieszkam ja w pięknym domu, którego właściciel-kapitalista uciekł. Tutejsze burżujki naznosiły mi kwiatów i zasłały cały pokój dywanami. A to wszystko ze strachu. Codziennie pływam w wannie. Wanna to są duże niecki zrobione z żelaza, do których nalewa się wody i cały człowiek, nawet z nogami, może się w nich zmieścić.
Możesz być dumna ze swojego Miszki, który, hardo krocząc pod sztandarem Lenina-Stalina, zmiótł na wieki zwierzęcy opór polskich zaborców i wyzwolił wszystkie, jęczące w kajdanach, narody.
Pisać do mnie możesz na Vilnius, bo pewnie przez jakiś czas tu jeszcze będziemy. Dokładny adres jest na kopercie.
Ściskam mocno twoją dłoń i łączę komsomolskie pozdrowienie.
Lejtnant bohaterskiej Armii Czerwonej,
Michaił Zubow”.

Więcej nie zdradzę, trzeba to po prostu przeczytać!
 





Sergiusz Piasecki (na zdjęciu), autor „Zapisków oficera Armii Czerwonej” i wielu innych utworów, sam był postacią jak z powieści. Sensacyjnej powieści. Nieślubny syn Białorusinki i polskiego szlachcica, w dzieciństwie posługiwał się gwarą z pogranicza. Był wyznania prawosławnego, na katolicyzm przeszedł, kiedy się żenił. Podobno dopiero w wieku 20 lat nauczył się poprawnie mówić po polsku. W czasie II Rzeczpospolitej był trochę szpiegiem, a trochę przemytnikiem przez granicę Polski i Związku Radzieckiego.

Piasecki to człowiek, jakiego często określa się mianem „pistolet”. Odważny. Kochał przygody i kobiety. Zażywał narkotyki i handlował pornograficznymi zdjęciami. W latach 20. pracował dla II Oddziału Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, potem został zwolniony i pozostawiony na lodzie. Ostatecznie, skręcił w stronę bandytyzmu. Za napad z bronią w ręku został aresztowany i skazany na karę śmierci, którą zamieniono mu na 15 lat odsiadki. Siedział m. in. w najcięższym więzieniu II RP – na Świętym Krzyżu. Tam właśnie zaczął pisać. Jego trzecia z kolei książki „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”, gdzie przedstawił swoje przygody, stała się hitem czytelniczym. Zaczęto się starać o jego uwolnienie, w końcu pod koniec lat 30. ułaskawił go prezydent Ignacy Mościcki.

W czasie II wojny światowej Piasecki przebywał na Wileńszczyźnie, gdzie współpracował z AK, brał udział w brawurowych akcjach, pracował też jako egzekutor podziemia. Podobno odmówił wykonania wyroku na Józefie Mackiewiczu skazanym przez AK za zdradę.

Po wojnie uciekł z konwojem UNRRA za granicę. Żył w Anglii w bardzo skromnych warunkach. Dużo pisał, ale wszystkie jego teksty były objęte w PRL-u zapisem cenzury, były więc zakazane. Dopiero po 1989 r. zaczęto go oficjalnie drukować.

Znany był ze swej niechęci do Czesława Miłosza. Pisał o nim per „były paputczik Miłosz”.  Powód był nie tylko literacki, ale także życiowy i wiele mówi o nobliście jako o człowieku. Bowiem Miłosz uwiódł przed wojną Jadwigę Waszkiewiczównę, córkę wileńskiego lekarza, dziewczynę z bardzo dobrego domu, studentkę prawa, która zaszła z nim w ciążę. Kiedy się o tym dowiedział, przysłał jej obraźliwy list, że prócz niego zadawała się także z innymi mężczyznami. W końcu, zmusił ją do aborcji i porzucił. Po paru latach Waszkiewiczówna została żoną Piaseckiego i opowiedziała mu, jakim człowiekiem naprawdę był Miłosz. Piasecki opisał go w jednej powieści jako Narcyza.     

Sergiusz Piasecki, „Zapiski oficera Armii Czerwonej”, Oficyna Wydawnicza „Gryf”, Gdańsk 1990

Źródło ilustracji: Wikipedia, Plik:Piasecki.jpg


czwartek, 28 września 2017

Władysław Hermaszewski, „Masakra w Lipnikach. Wołyń 1943”



Władysław Hermaszewski to najstarszy brat Mirosława Hermaszewskiego, pierwszego polskiego kosmonauty. Rodzina Hermaszewskich cudem ocalała z masakry wsi Lipniki na Wołyniu, w czasie której Ukraińcy zamordowali 186 osób (jednej nocy!).

Hermaszewscy herbu Zaremba to była polska szlachta zagrodowa, która od pokoleń mieszkała na Wołyniu. Jako pierwszy osiedlił się tam pradziad autora, Wincenty Hermaszewski, kiedy wrócił ze zesłania na Syberię po powstaniu listopadowym. Zamieszkał wtedy w Małańsku koło Sarn i był pracownikiem w dobrach hrabiego Michała Małańskiego. 

Dziadek autora, Sylwester Hermaszewski „dorastał, wychowywał się i zdobywał edukację na dworze w Małańsku razem ze swoim rówieśnikiem, najmłodszym hrabią Emanuelem Małańskim. Tam się poznali i zaprzyjaźnili do tego stopnia, że po odziedziczeniu dóbr i przeniesieniu się do majątku w Zurnem koło Berezna dziedzic hrabia Emanuel Małański zaangażował na stałe u siebie mojego dziadka Sylwestra jako swojego najbliższego przyjaciela i powiernika oraz współtowarzysza swoich hulanek i podróży po świecie.”

Hrabia Małański z Zurna to był wielki oryginał i ekscentryk. Tracił pieniądze na liczne przyjemności. Lubił wino, kobiety i śpiew, wybrał się w podróż dookoła świata (w towarzystwie Sylwestra Hermaszewskiego), a po powrocie kupił sobie aeroplan, którym latał nad swoimi dobrami, aż się samolot nie rozbił. Miał jeden z pierwszych samochodów z okolicy. Był tak zabawowym człowiekiem, że nie miał czasu, czy też ochoty, by się żenić. 

W przeciwieństwie do niego Sylwester Hermaszewski pragnął założyć rodzinę i osiąść gdzieś na roli. Jak sobie wymarzył, tak też i uczynił. Porzucił służbę u hrabiego, a za zaoszczędzone pieniądze kupił sobie w 1910 roku kilkadziesiąt hektarów zalesionych gruntów w przyległych do Lipnik Policach (dawny powiat kostopolski). Ziemia ta pochodziła z parcelacji dóbr hrabiego, który popadł w tak poważne tarapaty finansowe, że w końcu był niewypłacalny i ziemię sprzedawali jego wierzyciele. Będący już w dojrzałym wieku Sylwester Hermaszewski ożenił się z siedemnastoletnią panną Marią z Hutnickich, która urodziła mu później kilkanaścioro dzieci, w tym ojca autora, Romana Hermaszewskiego. 

Roman Hermaszewski, ojciec Władysława, odbył służbę wojskową i ożenił z Kamilą z Bielawskich. Mieli razem siedmioro dzieci, z których najstarszy był Władysław, a najmłodszy Mirosław, przyszły kosmonauta. W 1934 roku rodzina zamieszkała w pięknym, dużym domu w Policach. Wszystko tam było nowe: dom, obora i stodoła. Całość zbudowana z drewna, jak to w większości budowało się na Wołyniu. Przed wybuchem wojny Władysław rozpoczął naukę w Bereźnie, gdzie siostry zakonne prowadziły szkołę podstawową z internatem dla dzieci z okolicy. Rodzina żyła dość dobrze, jak na tamtejsze warunki, nie znała biedy i głodu. W ich domu mówiło się tylko po polsku, bo byli Polakami-katolikami, ale wszyscy dobrze znali również język ukraiński, gdyż z Ukraińcami obcowali na co dzień. Języka ukraińskiego polskie dzieci musiały się uczyć w szkole. Ukraińcy mieszkali w sąsiednich wsiach, byli przeważnie trochę biedniejsi od Polaków, często pracowali u nich na polach w sezonie letnim. Jowialny dziadek Sylwester lubił ładne, młode Ukrainki, które pracowały u niego na polu, klepał je po tyłkach i szczypał w piersi, a one się o to  nie obrażały, tylko chichotały zalotnie. Dziadek częstował je jabłkami z sadu i śpiewał z nimi ukraińskie dumki.

Ta idylla polsko-ukraińska na Wołyniu skończyła w 1939 roku, wraz z pierwszym wejściem Sowietów.  Wtedy zaczęły się pierwsze napaści na Polaków, deportacje na Sybir i rozruchy ukraińskie. W czasie wywózek Polaków opuszczone przez nich domy najpierw grabili enkawudziści, a po nich plądrowali je miejscowi Ukraińcy. Jeszcze gorzej zrobiło się, kiedy weszli Niemcy i pozwolili Ukraińcom rozwijać swój nacjonalizm. W Bereźnie odbywały się ukraińskie demonstracje, marsze i pochody – na wzór hitlerowskich. Ukraińcy z tryzubami na czapkach chodzili po mieście i wołali „smert’ Lacham” i „smert’ Żydam”. A potem zaczęły się krwawe masakry.

Na pierwszy rzut poszli Żydzi, których latem 1942 roku zamknięto do getta w Bereźnie. Zaraz potem zaczęło się pacyfikowanie polskich wsi w okolicy. Polacy nie czuli się bezpiecznie w małych przysiółkach, więc zaczęli ściągać do większych miejscowości, by tam tworzyć lokalne oddziały samoobrony. Tak właśnie postąpili Hermaszewscy, którzy opuścili swój dom w Policach i poszli mieszkać do oddalonych o dwa kilometry Lipnik, gdzie mieszkali wtedy dziadkowie Hermaszewscy. Wieś Lipniki także utworzyła oddział samoobrony. Był jednak problem z bronią palną, której po prostu nie było (jakieś nieliczne sztuki broni i amunicji wykradł Władysław z piwnicy niemieckiego rusznikarza w Bereźnie, ale to była kropla w morzu potrzeb), był także problem z dowództwem, bo nie było komu prawidłowo pokierować obroną wsi. 

Niewiele dały nocne straże i dyżury. Wieś Lipniki została napadnięta przez Ukraińców nocą z 26 na 27 marca 1943 roku. Zrobił się wielki chaos i bałagan, wszyscy uciekali przed siebie w panice. W trakcie ucieczki matka autora, która biegła z małym, półtorarocznym najmłodszym Mirkiem uwiązanym na plecach, została postrzelona w głowę. Ukrainiec myślał, że ją zabił i poszedł dalej, ona jednak dostała tylko postrzał w ucho, upadła i straciła przytomność. Kiedy się ocknęła, wstała zakrwawiona i znowu zaczęła biec. Po jakimś czasie zorientowała się, że nie ma plecach swojego dziecka. W panice biegała wokół, w końcu spotkała męża i najstarszego syna Władysława. Oni kazali jej uciekać, a sami szukali dziecka. Władysław znalazł leżącego na ziemi Mirka, owiniętego w kurtkę ich ojca. Z początku niemowlę wydawało się martwe, jednak chyba było tylko przemarznięte i wkrótce doszło do siebie. 

Masakra w Lipnikach była straszliwa. Ukraińcy zabili wtedy 186 osób, w tym również oboje dziadków Hermaszewskich. Przeżyli tylko ci z mieszkańców wsi, którym udało się uciec do pobliskiej miejscowości Zurne. Wszystkich pozostałych, a zwłaszcza starców, kobiety i dzieci, banderowcy zabili, a całą wieś spalili. Hermaszewscy, to jest dwoje rodziców i siedmioro i dzieci, szczęśliwie przeżyli tę masakrę. Uciekli potem do Bereźna, gdzie wegetowali, głodując i marznąc. Nie mieli jedzenia, nie mieli w co się ubrać, ani gdzie mieszkać. Głód był tak straszny, że mimo tego, że bali się banderowców, zdecydowali się latem wybrać do Polic, by zebrać zboże ze swoich pól. 

W sierpniu 1943 roku ruszyła do opuszczonych Polic grupa mężczyzn wozem konnym na żniwa. Był z nimi autor tych wspomnień oraz jego matka. Udało im się skosić zboże, powiązać je w snopy i wrzucić na wóz. Ruszyli już w drogę powrotną, kiedy nagle z wysokiego zboża po drugiej stronie drogi padły strzały. Roman Hermaszewski, ojciec autora, dostał postrzał w samą pierś. Dowieziono go jeszcze do szpitala w Bereźnie, ale wykrwawił się i umarł tego samego dnia. W ten sposób Kamila Hermaszewska została sama z siódemką dzieci do wyżywienia. 

W tej sytuacji Władysław Hermaszewski wybrał się jeszcze raz sam, nocą, do ich domu w Policach, by odkopać ukrytą tam w ogrodzie skrzynkę z biżuterią i złotymi monetami. To był jedyny sposób na zdobycie środków, aby kupić rodzinie jakieś jedzenie. Miał szczęście, bo nikogo tamtej nocy nie spotkał. 

Później Niemcy chcieli ich wywieźć z Berezna na roboty przymusowe, ale po drodze spotkali życzliwego niemieckiego konwojenta, który okazał się volkdojczem, Polakiem z pochodzenia. On umożliwił im ucieczkę z tego niemieckiego transportu. W końcu doczekali drugiego wejścia Sowietów na Wołyń. Walka z Ukraińcami jeszcze się jednak nie skończyła. Banderowcy nadal szaleli w okolicy, rodzina nie mogła wrócić do swojego domu. Szesnastoletni wówczas Władysław Hermaszewski został członkiem tzw. istriebitelnych batalionów, to jest sowieckich formacji wojskowych, które walczyły z ukraińskimi bandami na kresach wschodnich. W ich szeregach było wielu bardzo młodych Polaków. Na szczęście nie był skoszarowany, dzięki czemu mógł jeździć po okolicy i zajmować się handlem. Dzięki temu rodzina jakoś przeżyła. Matka z kolei zarabiała szyciem dla sąsiadów i znajomych. 

Później, jak wielu innych Polaków, musieli wyjechać z Wołynia. Jako repatrianci znaleźli się na Ziemiach Odzyskanych. Pojechali do Wrocławia. Część rodziny osiadła także w Kwidzynie na Powiślu. A cudem uratowany z tej masakry mały Mirek dorósł, wstąpił do wojska, został pilotem i w 1978 roku poleciał w kosmos wraz z Piotrem Klimiukiem na statku Sojuz 30. Pilotem wojskowym był także nieżyjący już autor tej książki, Władysław Hermaszewski. 

Autor tej książki trzy razy wracał na Wołyń, do swojej małej ojczyzny. Okazało się, że tam już nie ma śladu po Polakach. Nie ma wioski Lipniki, nie ma Polic, nie ma już nic. W miejscu wielkiej, ludnej wsi polskiej rozciągały się kołchozowe pola. 




Warto pamiętać, że masakra w Lipnikach to robota  oddziału UPA, którym dowodził Iwan Łytwynczuk (powyżej - na zdjęciu z Wikipedii), pseudonim Dubowyj, pochodzący z Dermania na Wołyniu, syn prawosławnego duchownego, student prawosławnego seminarium duchownego w Krzemieńcu. Łytwynczuk był organizatorem oddziałów UPA na terenie północno-wschodniego Wołynia i jednym z ludzi odpowiedzialnych za całe ludobójstwo Polaków na Wołyniu. Dowodził także eksterminacją Janowej Doliny na Wołyniu, gdzie jego ludzie zamordowali około 600 Polaków. Obecnie jest czczony na Ukrainie jako bohater narodowy. Zginął w 1951 roku, w potyczce z siłami NKWD w rejonie horochowskim, wysadzając bunkier, w którym go oblegano. W miejscu, gdzie zginął, Ukraińcy postawili pamiątkowy krzyż. 

A to jest jego robota. Oto zdjęcia ofiar Łytwynczuka pomordowanych w Lipnikach, gdzie zginęło 186 Polaków:



Źródło zdjęć:
1.Wikipedia, Файл:Литвинчук-Дубовий.gif
2. File:Lipikach.jpg




Hermaszewski Władysław, „Masakra w Lipnikach. Wołyń 1943”, wyd. Bellona, Warszawa 2015