Translate

czwartek, 31 maja 2018

Iwona Menzel, „Po wsze czasy” (powstanie styczniowe i jego następstwa na Podlasiu)



Nareszcie w Polsce ktoś napisał przyzwoitą powieść historyczną o XIX wieku! Przeczytałam tę książkę z prawdziwą przyjemnością. Jest tak wciągająca, że wczoraj czytałam prawie bez przerwy do późnej nocy aż ją skończyłam. A nie jestem fanką powieści historycznych, zwykle wolę czytać stare pamiętniki i wspomnienia.

Rzecz dzieje się w okresie tuż po powstaniu styczniowym. W Białymstoku i okolicach niemieccy fabrykanci rozwijają przemysł włókienniczy, niektórzy dochodzą do takich fortun, że stać ich na zakup od rządu rosyjskiego posiadłości ziemskich, które carat właśnie zarekwirował Polakom za udział w powstaniu. Jedną z takich posiadłości są Zazulki położone gdzieś na Podlasiu. Ich nowym właścicielem jest 46-letni niemiecki przedsiębiorca, który za żonę bierze sobie młodszą o 30 lat Augustę pochodzącą z Darmstadt w Hesji. 

Młoda, bystra i temperamentna Niemeczka zostaje wydana za mąż pod przymusem, bowiem jej rodzicom nie podoba się, że próbuje umawiać się na randki z ubogim subiektem sklepowym. Wyszukują jej więc starszego, bogatego męża i wyprawiają z domu w daleki świat. Augusta jedzie z mężem do nieznanego kraju, do Rosji, o której wie tylko tyle, że właśnie tam mieszka pochodząca z Hesji niemiecka księżniczka Maria, która jest obecnie żoną cara Aleksandra II. 

Augusta nic nie wie o tym, że Białystok i okolice należały kiedyś do Polski, nie ma pojęcia o tym, że w domu jej męża do niedawna mieszkał stary polski ród, że niedawno ta ziemia spłynęła polską krwią podczas powstania styczniowego. Trafia do obcego domu, ma za męża obcego faceta, którego nie kocha, a pożycie małżeńskie z nim uważa za torturę i męczarnię. Źle czuje się w Zazulkach! Nienawidzi tego mężczyzny i tego kraju, w którym przyszło jej zamieszkać. Ale później zaczyna poznawać otoczenie i przekonuje się, jak bardzo skomplikowana i romantyczna jest natura i historia Polaków. 

Okazuje się, że stary dwór posiada niejedną tajemnicę, i to właśnie wyjaśnienie tych sekretów pociąga Augustę najbardziej. Z początku tylko się bawi, ale później jej zabawa w gotycyzm przemienia się w coś zupełnie poważnego i odpowiedzialnego.

W powieści bardzo ważny jest wątek gotycki. Właściwie od niego wszystko się zaczyna. Bo Zazulki to nawiedzony dwór, zaś Augusta zaczytuje się w romansach Ann Radcliffe. Zamawia sobie u niemieckich księgarzy takie powieści jak „Tajemnice zamku Udolpho” i tym podobne, a później próbuje szukać duchów w Zazulkach tak, jak szukały ich bohaterki tamtych romansów w zamkach na północy Włoch. 

Autorka tej książki zresztą rozsiewa więcej różnych tropów literackich. Augusta jest więc z urody i temperamentu podobna do Scarlett O’Hara z „Przeminęło z wiatrem” (ostra brunetka o zielonych oczach), a jej związek z o wiele starszym mężem kojarzy mi się z tym, co spotkało tytułową bohaterkę powieści Theodora Fontane „Effie Briest”. W powieści znajdziemy także silne nawiązania do „Wiernej rzeki” Stefana Żeromskiego (wątek rannego powstańca i pielęgnującej go damy). A cała powieść toczy się w pięknych okolicznościach przyrody, podobnie jak powieści Elizy Orzeszkowej, takich jak „Pamiętnik Wacławy” czy „Nad Niemnem”. Z tym, że nie są to jakieś tandentne zapożyczenia literackie, raczej jest to takie puszczanie oka przez autorkę w stronę bardziej oczytanych odbiorców. 

No i to się czyta! To się naprawdę bardzo dobrze czyta, wcale nie gorzej niż wymienione wyżej tytuły książek dziewiętnastowiecznych. Pani Iwonie Menzel udało się napisać naprawdę bardzo przyzwoitą powieść pokazującą naszą historię z takiej strony, jaką naprawdę trudno byłoby sobie wyobrazić. Wielkie brawa za wybór oryginalnego i interesującego tematu oraz bohaterki, poprzez którą poznajemy skomplikowaną, pełną zawirowań polską historię! Jeszcze większe brawa za znakomity koloryt lokalny! Widać, że autorka starannie odrobiła zadanie polegające na pokazaniu tych różnych drobiazgów opisujących życie codzienne w polskim dworze w drugiej połowie XIX wieku. 

No i jeszcze ten uroczy wątek zwierzęcy… W powieści są opisane dwa psy, owczarek podhalański i mały kundelek, które odgrywają ważną rolę w rozwoju akcji i jej zakończeniu. Trudno jest pisać o zwierzętach tak, aby to nie było śmieszne i nie przypominało książeczki dla dzieci. Autorce tej książki to są udało. Naprawdę z przyjemnością czytałam o przygodach i przyjaźni dwóch czworonogów! Na skrzydełku okładki jest zdjęcie pani Menzel w towarzystwie wielkiego owczarka podhalańskiego, domniemywam więc, że to jest jej prywatny pies i że to właśnie być może on był inspiracją dla powieściowego Balto? 

Muszę nawet pochwalić wydawnictwo MG, że tym razem wypuściło książkę, którą mogę przeczytać. Miałam od paru lat wielki żal do tego wydawnictwa o to, że ich książki są drukowane z tak małymi odstępami pomiędzy linijkami, że tego się nie da czytać. Przynajmniej ja nie mogłam, z moimi wadami wzroku. I bardzo cierpiałam, bo przez tę wąską interlinię niedostępne były dla mnie powieści mojego ulubionego autora Wilkie Collinsa. A tu masz! Jaka miła niespodzianka! Interlinie w tej książce są jak należy, druk też przyjazny dla oka. Nie mam zastrzeżeń do MG!  

To jest druga powieść tej autorki, którą opisuje na tym blogu. Wcześniej czytałam jej „Szeptuchę” poświęconą podlaskim uzdrowicielkom ludowym i też bardzo mi się podobała. Ale "Po wsze czasy” jest lepszym tekstem w sensie literackim; widać, że autorka pracuje nad sobą i rozwija się. A ja już czekam na jej kolejną książkę!  

Menzel Iwona, „Po wsze czasy”, wyd. MG, Warszawa 2018

środa, 30 maja 2018

Dorota Kowalska, Wojciech Rogacin, „Korespondenci. Pl. Wstrząsające historie polskich reporterów wojennych”




Kupiłam tę książkę na wyprzedaży w księgarni za jakieś 10 złotych i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Przeczytałam ją jednym tchem! A raczej pochłonęłam!

Korespondent wojenny to taki ekskluzywny i pełen przygód zawód, o którym młodzi ludzie marzą po nocach. Tak jak archeolog-egiptolog, kowboj, strażak, policjant, cyrkowiec, podróżnik i inne takie zawody, które zwykle wykonuje kto inny, a my, zwykli ludzie. możemy sobie tylko wyobrażać, jakby to było. Ja przynajmniej w młodości marzyłam o wykonywaniu takich profesji. W ogóle to pierwszym zawodem, który mnie pociągał, to była zakonnica, bo miałam fantastyczną siostrę Katarzynę (z zakonu elżbietanek) z parafii pw. Świętej Trójcy w Bydgoszczy, która uczyła mnie religii w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Chciałam być taka jak siostra Katarzyna i koniec. – No, co ty? Chcesz być pingwinem? Zobacz, jak one wyglądają! – szydził mój starszy kuzyn, wyśmiewając te moje religijne zapędy. Bo siostry nosiły czarne habity, białe kornety i coś tam jeszcze białego pod szyją. Pingwinem nie chciałam zostać. To było oczywiste :)))

O korespondentach wojennych po raz pierwszy przeczytałam chyba coś w związku z Ernestem Hemingway’em, który obserwował wojnę domową w Hiszpanii, a potem napisał powieść „Komu bije dzwon”. Słyszałam oczywiście o Melchiorze Wańkowiczu, który odpytywał żołnierzy polskich biorących udział w bitwie o Monte Cassino i też napisał książkę. No, a potem to już były filmy, jak „Zawód reporter” Antonioniego z rewelacyjnym Jackiem Nicholsonem w roli głównej i jakieś inne, których tytułów już nie pamiętam. Kojarzę oczywiście przepiękną Christiane Amanpour, korespondentkę wojenną z CNN, i Hiszpana Arturo Perez-Reverte, który był na wojnie w Jugosławii i potem napisał powieść „Terytorium Komanczów”, na podstawie której nakręcono film fabularny.

Ale nie znałam polskich współczesnych korespondentów wojennych. Wiąże się to zapewne z tym, że nie mam telewizora, a jak go miałam, to prawie nie oglądałam żadnych wiadomości. Sama przez ładnych parę lat pracowałam w mediach, i to w dziale wiadomości terenowych, jeździłam stale gdzieś tam, rozmawiałam z różnymi ludźmi, przygotowywałam njusy i różne krótkie reportaże, a jak wracałam zmęczona wieczorem do domu, to chciałam mieć już tylko ciszę i spokój. Potrzebowałam się zresetować. Nie miałam ochoty zaśmiecać sobie mózgu cudzymi rewelacjami i zbędnymi informacjami. Zanim nastał internet, o tym, co się wydarzyło w Polsce i na świecie, dowiadywałam się zwykle od innych ludzi. Jak było to coś ważnego i przydatnego w mojej pracy, to sobie to później doczytałam w gazetach. A jak już był internet, to po co miałam oglądać wiadomości, skoro mogłam sobie wszystko sprawdzić jednym kliknięciem? Poza tym, niewiele rzeczy mnie tak denerwuje jak włączony telewizor w domu! Jak widzę coś takiego, to zaraz wyłączam!  Inaczej nie mogę się skupić.

Tak więc, bohaterowie tej książki to dla mnie w większości zupełnie obce osoby, których nigdy nie widziałam na ekranie telewizora. Kojarzyłam Marię Wiernikowską z jej reportaży wojennych publikowanych w „Gazecie Wyborczej” w latach 1990. (wtedy jeszcze czytałam „Wyborczą” jak cała Polska zresztą), Wiktora Batera, bo był korespodentem w Rosji, która mnie zawsze interesowała i Miładę Jędrasik, bo pracowała w „Polityce”, którą kiedyś, wieki temu, jeszcze czytałam. 

Dlatego też, nie znając tych ludzi i nie mając żadnego zdania na ich temat – odebrałam te ich historie bardzo świeżo. Książka składa się z wywiadów i reportaży na temat poszczególnych polskich korespondentów wojennych. A są to korespondenci radiowi, telewizyjni i prasowi: Jacek Czarnecki, Maria Wiernikowska, Krzysztof Miller, Artur Łukaszewicz, Wiktor Bater, Radosław Kietliński, Wojciech Rogacin, Miłada Jędrysik, Waldemar Milewicz, Piotr Górecki i Wojciech Jagielski. 

Opowieści tych ludzi są niezwykłe, jest to mieszanina wielkiej polityki i relacji o wojnach prowadzonych w różnych stronach świata (głównie była Jugosławia i Bliski Wschód), ale najlepsze z tego wszystkiego są historie poszczególnych ludzi i porady, jak przeżyć w trudnych warunkach wojennych i co znaczy wcześniejsze harcerskie przygotowanie lub wojskowe. Te relacje naprawdę są niesamowite i niepowtarzalne, do tego napisane z biglem, czyta się to bardzo szybko i na jednym oddechu. To bardzo dobra, wnikliwa książka pokazująca to, czego nawet nie podejrzewają widzowie oglądający reporteza brylującego na ekrainie ich telewizora. A do tego skłaniająca do refleksji na temat wojen w ogólności i zawodu reportera wojennego w szczególności. Dla mnie, jako poszukiwaczki zdarzeń związanych ze zjawiskami paranormalnymi, bardzo interesujące były również świadectwa dawane przez poszczególnych korespondentów związane z tym, co się nazywa intuicją czy też postrzeganiem pozazmysłowym, te wszystkie historie o tym, że „żyję, bo tamtego dnia nie poszedłem tam i tam”, albo „poszedłem, pojechałem tamtędy i dlatego żyję”.

Kowalska Dorota, Rogacin Wojciech, „Korespondenci. Pl. Wstrząsające historie polskich reporterów wojennych”, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2014

poniedziałek, 28 maja 2018

Kate Brown, „Kresy. Biografia krainy, której nie ma. Jak zniszczono wielokulturowe pogranicze”




Kate Brown, profesor historii z Uniwersytetu stanu Maryland, napisała książkę o kresach wschodnich, jakiej nie napisał jeszcze żaden Polak. Prezentuje w niej zupełnie inne spojrzenie niż nasze na historię dawnych naszych ziem. 

Autorka tej książki studiowała w latach 1980., jeszcze w okresie zimnej wojny pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Jak sama pisze we wstępie, w 1987 roku dostała stypendium rządu amerykańskiego na studia rusycystyczne i historii sowieckiej w ramach zimnowojennego programu „poznać wroga”. Jakoś dziwnie to brzmi, mam wrażenie, że Amerykanie to szpiegów tak kształcili… Przez jakiś czas przebywała w Lenigradzie, potem jeździła do ZSRR w ramach wymiany studentów. W każdym razie, nauczyła się na tyle języka rosyjskiego, że mogła potem samodzielnie prowadzić badania naukowe w terenie.  Nie wiem, być może także była szpiegiem? Takie jakieś mam wrażenie. 

Kiedy wybierałam  w antykwariacie książkę „Kresy. Biografia krainy, której nie ma. Jak zniszczono wielokulturowe pogranicze” to spodziewałam się czegoś innego niż dostałam. Spodziewałam się jakiejś opasłej historii naszych dawnych kresów wschodnich, gdzie będzie opisany okres panowania na tych terenów władców ruskich, a potem polskich. Myślałam, że będę czytać o ziemi usianej zamkami i pałacami zbudowanymi przez sławne polskie rody, o ich bohaterskich dokonaniach, o walkach z Turkami, Tatarami i Kozakami, a potem o zagarnięciu tych ziem przez dwa wrogie nam państwa: Rosję i Austrię, a jeszcze później o całkowitym zniszczeniu tego polskiego dziedzictwa przez rewolucję październikową. Takie my, Polacy, mamy przecież widzenie historii Kresów. 

Jednak amerykańska autorka widzi to inaczej. Kate Brown zrezygnowała z patrzenia na kresy wschodnie z punktu widzenia polskiego, poprzez pryzmat „melancholijnych” (jak je nazywa) wspomnień Polaków mieszkających na kresach do końca I wojny światowej. Ją interesuje tylko okres „sowiecki”. Opisuje czas 1920-1945 (zakończenie I wojny światowej – zakończenie II wojny światowej). Nie opisuje też całych kresów wschodnich, które obejmują przecież bardzo rozległy obszar rozciągający się na terenie obecnej Łotwy, Litwy, Białorusi i Ukrainy.  W książce Kate Brown „kresy” oznaczają tylko to, co w polskiej historiografii nazywa się „dalekimi kresami”, czyli ziemie utracone przez Polskę po I wojnie światowej, te, które pozostały za Zbruczem. I z tych ziem jeszcze wybiera sobie jako temat swojej szczegółowej analizy tereny w okolicach Żytomierza, na których Sowieci utworzyli specyficzne jednostki administracyjne, to jest Marchlewski Polski Rejon Autonomiczny (Marchlewszczyzna) oraz Puliński Niemiecki Rejon Autonomiczny. W sposób dość zwięzły, posługując się głównie aktami z różnych archiwów oraz tym, co zobaczyła podczas wycieczek w tamte strony, opisuje to, co działo się w tych dwóch rejonach w czasach, kiedy panowali tam Sowieci, a potem Niemcy. Jest to spojrzenie trochę zaskakujące dla Polaka, przypominające to, w jaki sposób opisał kresy wschodnie Timothy Snyder w książce „Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem.”

Na początku Kate Brown przedstawia dawne kresy dalsze jako krainę pełną mistyki i cudowności, poświęca temu rozdział pod tytułem „Widma w łaźni”. Była to ziemia, którą zamieszkiwali pospołu Polacy, Rusini, Niemcy (niemieccy osadnicy z czasów carskich) i Żydzi, tworzący razem tygiel narodów, w którym tożsamości nie były jasno określone i odznaczone. Kiedy zaczęli tam panować Sowieci, to zrobili przede wszystkim spis obywateli, dzieląc ich według narodowości, a potem tworząc dwa narodowe okręgi autonomiczne. Autorka poświęca najwięcej miejsca funkcjonowaniu polskiego okręgu autonomicznego ze stolicą w miejscowości Dowbysz, bo na ten temat znalazła chyba najwięcej materiałów archiwalnych. Opisuje więc narodziny, rozkwit i upadek Marchlewszyzny, której mieszkańców wysiedlono do Kazachstanu w drugiej połowie lat 1930. W innym rozdziale opisuje funkcjonowanie pobliskiego niemieckiego okręgu autonomicznego, którego mieszkańcy także pojechali przymusowo do Kazachstanu, tak jak ich polscy sąsiedzi. 

Niestety, w końcowej części książki autorka przypuszcza zmasowany atak na ideę narodowości w ogóle. Na jednym oddechu krytykuje niemiecki nazizm, nacjonalizm ukrański i polski patriotyzm. Pisze: „Coraz bardziej narodowościowa w swym charakterze polityka państwa sowieckiego wskazywała na niezaprzeczalny związek między narodem, kulturą i geografią. Edukacja nazistowska, OUN-owska, a także polska zawierały podobne przesłanie.” (s. 249) Takie stawianie w jednym rzędzie Polaków, banderowców i niemieckich faszystów jest obraźliwe dla naszego państwa i naszego narodu. Dziwię się bardzo, że wydawnictwo PAŃSTWOWEGO Uniwersytetu  Jagiellońskiego przepuściło to zdanie, nie dając tam żadnego przypisu wyjaśniającego. Przecież to szkaluje dobre imię Polski! Takie pisanie o polskiej historii i polskim patriotyzmie to prosta droga do pisania o "polskich obozach koncentracyjnych".

Dziwnym trafem, autorka tej książki nie widzi nic złego w rozwijaniu tradycji żydowskich na dawnych kresach wschodnich, ani też w typowym żydowskim izolowaniu się od otoczenia w sensie kulturowym. Ciekawe, prawda? Czyli - żydowski patriotyzm jest cacy, a inne są be? Taki wniosek można wysnuć z tego, co pisze ta pani!

A dalej to już jest coraz gorzej! Kate Brown, Amerykanka (czyli osoba właściwie bez narodowości) przypuszcza zmasowany atak na narody w Europie. Nie używa nawet słowa „patriotyzm”, tylko wali w mordę słowem „nacjonalizm”. Nie wiem, czy takie złe działanie wynika z jej niewiedzy? Czy może raczej jest ona agentką Nowego Wspaniałego Porządku Świata (NWO), który za pieniądze George’a Sorosa chce zniszczyć stare europejskie państwa narodowe? Takie myśli bowiem snuły mi się po głowie, gdy kończyłam czytać tę książkę. Według autorki – dobrze jest, gdy panuje „multi-kulti”, a źle jest, gdy ludzie są podzieleni na narodowości i mają je wpisane w dowodzie (tak było w ZSRR). Zapomina jednak, że to dawne kresowe „multi-kulti” kwitło tak wspaniale najpierw pod polskim (narodowym!) panowaniem, a potem pod berłem rosyjskiego cara (też narodowca!). 

I tak sobie myślę, że z jednej strony książka Kate Brown to pozycja bardzo wartościowa w sensie historycznym i w ciekawy sposób opisująca koniec polskich kresów wschodnich. Jednak z drugiej strony jest to pozycja niebezpieczna dla Polski, bo jej głównym przesłaniem jest udowodnienie, że pojęcia „naród” i „narodowość” są czymś złym i zbędnym we współczesnym, globalizującym się świecie. Odkładam tę pozycję mocno rozczarowana. 

Przy okazji dodam jeszcze, że temat Marchlewszczyzny został znakomicie opisany przez polskiego reportera i podróżnika Marka Koprowskiego, który jeździł do Dowbysza i poświęcił mu kilka swoich książek. 

A to profesor Kate Brown we własnej osobie:


Brown Kate, „Kresy. Biografia krainy, której nie ma. Jak zniszczono wielokulturowe pogranicze”, tłum. Aleksandra Czwojdrak, Wydawnictwo Uniwersystetu Jagiellońskiego, Kraków 2013