Translate

poniedziałek, 30 lipca 2018

Piszą o mnie (recenzja mojej książki na blogu „Literackie zamieszanie”)



Na blogu „Literackie zamieszanie”, którego autorką jest Izabela Łęcka-Wokulska (psedonim) ukazała się recenzja mojej książki „Duchy Kresów Wschodnich”. 

Izabela Łęcka-Wokulska, którą znam z działalności na blogu od ładnych paru lat napisała tak:

To wspaniała książka, którą przeczytałam już w zeszłym tygodniu, ale nie mogę się zabrać za tę oto recenzję, przez kilka dni przekładałam jej napisanie, ociągałam się. Piszę wreszcie, ale mam nadzieję, że jak już zacznę pisać, to jakoś to pójdzie. 
Książkę czyta się lekko i bardzo mile. To zasługa stylu autorki, znanej chyba wszystkim z bloga Archiwum Mary Orzeszko, znanej w blogosferze jako Maria Orzeszkowa. Ci, którzy na Jej blog zaglądają, wiedzą, że jest ona fanką Kresów Wschodnich, miłośniczką literatury wspomnieniowej o Kresach i znawczynią dobrej literatury rosyjskiej, bo zna i porozumiewa się po rosyjsku. Pisze ciekawe recenzje, z którymi można się zgadzać, albo nie, ale nie można im odmówić pasji dziennikarskiej, stylu i tego, że czyta się je z ciekawością. Tak więc, gdy pani Orzeszkowa obwieściła światu, że pisze książkę o duchach  na Kresach, to byłam nią zaciekawiona (również z innego powodu, ale o tym za chwilę). Ucieszyłam się więc, gdy mogłam mieć możliwość recenzowania tej książki. 
Wydawcą jest Wydawnictwo von Borowiecky, znane z wydania znakomitej i niedoścignionej, monumentalnej książki o ludobójstwie Polaków na Wołyniu (chodzi o „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939 – 1945” Ewy i Władysława Siemaszków, tu była ilustracja).

„Duchy Kresów Wschodnich” ukazały się 11 maja 2018 roku, czyli jakieś 2 miesiące temu. Nie śledzę recenzji książki w czasopismach, ale autorka pisze o recenzjach w pismach branżowych, czyli kresowych i egzoterycznych. Brawo. Dodam jeszcze, że pani Orzeszko zapowiada następną książkę, tym razem wspomnienia swojej mamy. 

Wróćmy do duchów. Tak się składa, że moja rodzina pochodzi z Kresów, z Wołynia. Mój pradziadek z kolei był prawdziwym Litwinem, ale reszta była Polakami. Chociaż z tego, co opowiadano u nas, to przed II wojną światową chyba nie było pojęcia narodowościowego, że były to Kresy wielonarodowe, różne nacje żyły obok siebie i jakoś sobie 'dawały radę' - cytuję swoją babcię. Duchy i istnienie 'świata nadprzyrodzonego' było chyba tym, co łączyło cały ten ogromny region, raczej chyba zamieszkały przez większość włościańską (do których i moi przodkowie się zaliczali) niż tych nielicznych 'bogatych', którzy z kulturą ludową, kulturą magii nie mieli wiele wspólnego. Czy rzeczywiście? Książka pokazuje, że niekoniecznie. W każdym razie kilka opowieści o duchach krążyło w mojej rodzinie, a pewnie i inne takie historie z dreszczykiem były powszechne. 

Wydawać się  mogłoby, że to już „dawne mity”. Ale byłam w błędzie. Wyobraźcie sobie bowiem, że gdy czytałam tę książkę nawiedziła mnie znajoma pani. Zaintrygował ją tytuł. Poczytała spis treści i znalazła rozdział o znachorach. Zajrzała, znalazła to co ją interesowało, czyli fragmenty o owczarzach. Chciała mi kartki wyrywać, prawie pożarła mi książkę oczami i wreszcie stuknęła palcem w słowo owczarz i stwierdziła autorytarnie 'TO PRAWDA, BO MI OJCIEC OPOWIADAŁ'. Za tym poszła cała opowieść o uzdrawiaczu owczarzu, bo pani ta potrafi ciekawie opowiadać.Tak więc przekonałam się, że wiara w duchy i zjawiska nadprzyrodzone na Kresach była powszechna. 

Takich 'ludowych' opowieści troszkę mi w książce zabrakło, ale były inne, bardziej uniwersalne. Książka podzielona została na rozdziały odpowiadające terenom dawnych Kresów, a więc na rozdziały o: Lwowie, Wilnie, Wołyniu, Podolu, Ukrainie, Litwy, Białorusi, Inflant, a następnie na typy miejsc magicznych oraz konkretnych magicznych typów postaci.”

Całość tej naprawdę przemiłej dla mnie recenzji znajduje się tutaj:


Ta sama recenzja została także umieszczona na zbiorczym blogu poświęconym książkom o tematyce kresowej „Kresy zaklęte w książkach”, tutaj:

 Kresy zaklęte w książkach: Alicja Łukawska 'Duchy Kresów ...


środa, 25 lipca 2018

Stanisław Bohdanowicz, „Ochotnik”, czyli dzieje żołnierza polskiej V Dywizji Syberyjskiej




Co za książka! Z gatunku tych, co to potrafią przeorać mózg czytelnikowi. Tych obrazów, jakie zobaczyłam (wyobraziłam sobie?) w trakcie lektury tych wspomnień, to nie da się „odzobaczyć”! Na zawsze pozostaną w mojej pamięci! O losach polskiej V Dywizji Syberyjskiej wiemy naprawdę mało, a były to losy niezwykłe.

Autor tej książki, Stanisław Bohdanowicz, urodził się w 1900 roku w Łunińcu (dzisiaj – miasto w Obwodzie Brzeskim na Białorusi) na Polesiu. Jego ojciec pracował na kolei jako maszynista, a w czasie rewolucji 1905 roku angażował się też w działalność rewolucyjną, za co został skazany na półtora roku więzienia. Siedział za kratami w Brześciu i w Pińsku, po odbyciu kary zwolniono go z pracy i zesłano z rodziną na osiedlenie w głąb Rosji. Cała rodzina pojechała z nim razem. Osiedli w Troicku w Obwodzie Czelabińskim (Rosja, miasto na Uralu), gdzie ojciec dostał pracę przy budowie kolei żelaznej w guberni orenburskiej. Stanisław chodził tam do gimnazjum, którego jednak nie skończył, bo tuż przed maturą, w 1918 roku, zgłosił się na ochotnika do polskiego wojska, które właśnie formowało się w Rosji. 

W 1918 roku w Omsku na Syberii powstał Polski Komitet Wojenny zajmujący się werbunkiem ochotników z Polaków mieszkających wtedy na Syberii. A było ich wielu, należeli do nich Polacy zesłani przez cara na osiedlenie w tamtych stronach, ale także tacy, którzy wyjechali na Sybir za chlebem, w poszukiwaniu pracy lub miejsca do życia (także dobrowolni polscy osadnicy). Wśród Polaków na Syberii znaleźli się też jeńcy z armii austriackiej lub niemieckiej. Polski Komitet Wojenny zorganizowal szkołę oficerską i podoficerską. Miał swoje delegatury w Omsku, Nowonikołajewsku (Nowosybirsk dzisiaj), Tomsku i Irkucku. Całością kierował major Walerian Czuma z II Brygady Legionów Polskich. W końcu utworzono z tych Polaków V Dywizję Strzelców Polskich, na czele której stanął pułkownik Kazimierz Rumsza. Liczyła ona około 12 tysięcy żołnierzy. 

Tak wyglądali ci wojacy w 1919 roku:



Ich zadaniem była walka z bolszewikami, a także wspieranie „białej” armii admirała Aleksandra Kołczaka i Korpusu Czechosłowackiego. Polscy żołnierze mieli ochraniać trasę Kolei Transsyberyjskiej na odcinku od Nowonikołajewska poprzez Aczyńsk, Krasnojarsk do stacji Klukwiennaja (około 1000 kilometrów). Dywizja dysponowała czterema pociągami pancernymi, które nosiły nazwy „Kraków”, „Warszawa”, „Poznań”, „Poznań II” i jeszcze kilkoma uzbrojonymi statkami, które pływały po rzece Ob. Niestety, wraz z przegraną wojsk admirała Kołczaka, przegrali także polscy żołnierze z Syberii, którzy w większości dostali się do bolszewickiej niewoli. Tylko część z nich przedostała się na wschód, aż do Harbinu w Chinach. Dalszy los żołnierzy wziętych do niewoli przez bolszewików był marny: obozy koncentracyjne, głód, chłód, choroby, masowe wymieranie. Nie wszyscy dotrwali do szczęśliwego końca, jakim była wymiana jeńców między Polską a Związkiem Radzieckim w 1921 roku.  

Stanisław Bohdanowicz trafił do wojska jako młody, niewinny chłopiec. Odprowadzał go tam ojciec, przestrzegając po drodze przed pijaństwem, hulankmi i towarzystwem upadłych kobiet. Jednak zaraz na początku koledzy uświadomili go jak wygląda prawdziwe życie w armii, gdzie były hulanki, swawole i roiło się od chętnych dziewczyn, chcących umilić życie żołnierzom. Służył w oddziale łączności. Był dobrze ubrany i wyekwipowany. Najlepszy okres służby wojskowej przeżył w Nowonikołajewsku. W tamtym okresie nasi żołnierze ogarnięci patriotycznymi uczuciami, starali się akcentować na mundurach elementy świadczące o polskości:

„Umundurowanie i uzbrojenie było rozmaite, żołnierze zresztą mało się różnili od kołczakowskich, chyba byli lepiej odżywieni, czyściejsi, no i mieli orzełki na wysokich papachach z koźlej skóry. Lecz nie bardzo było je widać, bo ginęły wśród kudłów. Za to amarantu było tak dużo, że zabrakło go już w sklepach. Każdy naszywał według własnego gustu naszywki, wypustki, patki i lampasy. Widziałem takich elegantów, co nawet guziki u płaszcza mieli obszyte amarantem. Wciąż śmiał się z tego Michajłowski, eksdowborczyk i ekskomisarz bolszewicki: „Naszywajcie, naszywajcie – powiadał – tak było i u Dowbora, będziecie potem zrywać, też miałem dużo naszytego amarantu, lecz go zdzierałem zębami i pazurami. Będzie i wy to robić.” (s 35)

Później rozpoczęła się ewakuacja polskiej dywizji na wschód, a jeszcze później, na stacji Klukwiennaja – poddanie się bolszewikom. Wtedy rozpoczęła się niewola. Relacja Bohdanowicza jest chyba jedną z pierwszych polskich opowieści o tym jak wyglądały bolszewickie łagry, które wtedy właśnie się tworzyły. On sam zajmował się tam głównie chowaniem zmarłych na tyfus (to są naprawdę przerażające sceny, chciałabym o nich zapomnieć, a nie mogę), potem pracował w syberyjskiej tajdze przy ścinaniu drzewa, wykonywał w ogóle wiele różnych prac, a najdziwniejszą z nich było uczenie czytania i pisania serbskich jeńców, w ramach radzieckiej walki z analfabetyzmem. Dręczyły go głód, chłód, choroby, robactwo i wszystkie inne nieszczęścia, jakie tylko mogą dopaść więźnia. Szczęśliwie udało mu się opuścić Związek Radziecki i wrócić do Polski w 1921 roku, a nawet połączyć z rodziną, która także w międzyczasie wyjechała z Syberii. 

Jest to bardzo dobrze i obrazowo napisana relacja. Czyta się to znakomicie! Jak na mój gust trochę w niej za wiele naturalistycznych, okropnych scen, ale takie tam było właśnie życie i warunki bytowania. Autor spisywał swą opowieść po latach, wykazując się niesamowitą pamięcią i dbałością o szczegóły. Może zrobił sobie jakieś notatki zaraz po przyjeździe do Polski? Z ciekawostek: przez pewien czas w okresie międzywojennym Stanisław Bohadanowicz pracował w Banku Spółek Zarobkowych w mojej rodzinnej Bydgoszczy.  

Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą poznać i zrozumieć zawiłą historię stosunków polsko-rosyjskich i trudną polską drogę do wolności.  



Bohdanowicz Stanisław, „Ochotnik”, PWN „Karta”, Warszawa 2014

Źródło zdjęcia: Wikipedia, File:5th Siberian Polish Division 1919.jpg

piątek, 20 lipca 2018

Piszą o mnie! (recenzja mojej książki w miesięczniku „Czwarty Wymiar” 2018/8)








Z ogromną przyjemnością przeczytałam recenzję mojej książki „Duchy Kresów Wschodnich” w najnowszym numerze miesięcznika „Czwarty Wymiar”, z którym współpracuję od roku 2000.



Ukazała się ona w dziale literackim, a jej autorem jest znany krytyk literacki Leszek Bugajski.

Oto co napisał o mnie w „Czwartym Wymiarze”:
„Alicja Łukawska. „Duchy Kresów Wschodnich”. Wydawnictwo von Borowiecky, Radzymin 2018
Dla miłośników niesamowitych opowieści i historii z duchami to wymarzona lektura. Jest świetnym kompendium wiedzy o duchach z terenów na wschód od Bugu dawniej należących do Polski. Alicja Łukawska, nasza współpracowniczka, wydobyła wiedzę o nich z literatury, bo badając polskie opowieści o duchach spostrzegła, że te „pochodzące” z tamtych terenów nie są opisane. I odkryła, że są to opowieści interesujące i godne poznania. Przypomina te, które są przetworzonym w narrację strachem przed nieznanym, przed złem, które czai się w każdej rzeczywistości  (i dawnej, i dzisiejszej). Sama, jak zastrzega, interesuje się duchami w sposób czysto teoretyczny, i przywołuje zabawny bon mot jakiejś francuskiej markizy: „Nie wierzę w duchy, ale się ich bardzo boję”, bo „czuje respekt przed zjawiskami, których nie można pojąć rozumem”. No właśnie, strach jest zawsze trudny do pojęcia!”



Zapraszam do lektury zarówno miesięcznika „Czwarty Wymiar” jak i mojej książki!

„Czwarty Wymiar” 2018/8