Translate

czwartek, 30 kwietnia 2020

Nr 21/2020 Dean Koontz, „Jedyna ocalona”


Po męczącym „Bibliotekarzu” Jelizarowa potrzebowałam jakiejś książki z czystą, skondensowaną, sensacyjną treścią, która wciągnie mnie bez reszty. Dlatego właśnie po tylu latach wróciłam do powieści Deana Koontza, które czytałam już w latach 1990. Na początku tego roku znalazłam je w mojej bibliotece, a teraz wyszukuję je w sieciowych antykwariatach. 

Ćwierć wieku temu byłam wielką fanką horrorów Stephena Kinga i to jego książki stawiałam na pierwszym miejscu w moim prywatnym rankingu „strasznych” opowieści. Koontza uważałam za pisarza raczej miernego, takiego co to, można przeczytać, ale niekoniecznie. Poza tym, historie zamieszczane w jego utworach miałam za czysty wymysł, tandetną fantastykę dla młodzieży.

Ale po latach czytania książek i artykułów o zjawiskach paranormalnych, o tajnych eksperymentach medycznych prowadzonych przez rządy Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego, o dziwnych rzeczach i teoriach spiskowych ukrywanych przed społeczeństwem – zrozumiałam, że to co o czym pisze Koontz, to może być dokument ukryty pod pozorem fikcji literackiej. 

„Jedyna ocalona” to dość prosta fabularnie opowieść o reporterze kryminalnym z Kalifornii, którego żona i dwie małe córeczki zginęły w straszliwej katastrofie samolotowej. Zrozpaczony wdowiec pogrąża się w samotności, depresji i pijaństwie, ale do czasu, kiedy na cmentarzu przy grobach swojej rodziny spotyka Murzynkę, która twierdzi, że jest jedyną ocaloną z tej katastrofy. Kobieta jest śledzona i ścigana przez pracowników jakieś tajemniczej, zbrodniczej korporacji. Reporter rusza jej śladem, bo budzi się w nim nadzieja, że może ktoś więcej ocalał, może jego żona i córki jeszcze żyją. 

Akcja jest naprawdę szaleńcza, podczas lektury czułam się jak na karuzeli. Przeczytałam całość jednym tchem! 

Jakie jest rozwiązanie?

Tego Wam nie zdradzę, przeczytajcie sami! To bardzo dobra i wciągająca powieść!

Powiem tylko, że wbrew temu, co piszą w recenzjach na portalu „lubimy czytać”, rozwiązanie nie ma nic wspólnego z fantastyką! Autor opisał bowiem kulisy tajnego amerykańskiego programu MK-ULTRA, który był prowadzony w połowie XX wieku przez CIA. Polegał on na badaniu ludzkich zdolności paranormalnych, hipnozy, praniu mózgu, kontroli umysłu, a nawet na próbach szpiegowania za pomocą zdolności paranormalnych. Nazwa tego programu nie pada w książce, ale jak się wie, o co chodzi, to się powiąże fakty. Sekrety tego programu zostały ujawnione przez amerykańskich dziennikarzy śledczych w latach 70. ub. wieku. 

Więcej na temat MK-ULTRA możecie poczytać w sieci. 

Acha, może też chodzić o program BLUEBIRD, o którym czytamy w Wikipedii:

"Odtajniony dokument CIA numer 140401 z 1 stycznia 1952 jasno precyzuje, co CIA chciała osiągnąć poprzez eksperymenty prowadzone przez program Bluebird. Należały do nich:
  • kontrola przyszłych działań (fizycznych i psychicznych) danej jednostki i jej woli poprzez zastosowanie technik SI (indukcji snu) i H (hipnozy);
  • stworzenie poprzez hipnozę działań jednostki sprzecznych z podstawowymi zasadami moralnymi;
  • wywołanie w ciągu godziny, dwóch, dnia itd. stanu hipnozy u niechętnej jednostki do tego stopnia, by wykonywała działania na korzyść badaczy;
  • przejęcie kontroli nad podmiotem na godzinę lub dwie tak, by doprowadził do katastrofy samolotu, wypadku pociągu itd.;
  • przejęcie za pomocą technik H i SI kontroli nad podmiotem tak, by udał się w duże odległości, popełnił określone czyny i wrócił do badaczy (np. przywiezienie dokumentów lub materiałów);
  • zagwarantowanie całkowitej amnezji;
  • zmiana ludzkiej osobowości;
  • opracowanie systemu konwersji niechętnych podmiotów na chętnych agentów;
  • odkrycie bezwonnego, bezbarwnego gazu mogącego zostać wykorzystanym do techniki SI;
  • najlepsze ukrycie sodu A, sodu P lub innego środka usypiającego w zwykłych przedmiotach codziennego użytku (jak słodycze, papierosy, likier, wino, kawa, herbata, piwo, aspiryna, zwykłe leki, cola, pasta do zębów)[1]."

Koontz Dean, „Jedyna ocalona”, tłum. Jan Kabat, Warszawa 1997


wtorek, 28 kwietnia 2020

Nr 20/2020 Michaił Jelizarow, „Bibliotekarz”


Bardzo, ale to bardzo dziwna książka. Dobrze napisana, ale strasznie męcząca w lekturze i wprawiająca w koszmarny humor. A miałam się w czas zarazy odprężać przyjemnymi książeczkami. A to przyjemne, niestety, nie jest.

Pomysł na tę powieść jest taki: stare radzieckie książki z czasów socrealizmu, opiewające trud i znój sowieckiego robotnika i chłopa, niosą ze sobą tajemnicze przesłania, pełne różnorodnych emocji. Ich lektura wywołuje pozytywne i negatywne stany u czytelników. Czy warto do nich sięgać po upadku Związku Radzieckiego? Okazuje się, że tak! Michaił Jelizarow snuje na ten temat fantasmagoryczną opowieść, której akcja dzieje się gdzieś w okolicach roku 2000. 

Jej narratorem i zarazem głównym bohaterem jest młody mężczyzna, który jedzie z Ukrainy do Rosji, na daleką Północ, by objąć spadek po stryju polarniku. Całe dziedzictwo po krewnym stanowi skromne, dwupokojowe mieszkanie z bloku, które trzeba jak najszybciej sprzedać, a z pieniędzmi wrócić do siebie na Ukrainę. Jednak to okazuje się niemożliwe, bowiem stryj pozostawił jeszcze jedno dziedzictwo – swój status „bibliotekarza”, to jest właściciela i strażnika jednej ze „świętych” ksiąg socrealizmu. Tego właśnie skarbu poszukują różne „biblioteki” i „czytelnie”, to jest grupy zafascynowanych nią osób, gotowe dla zdobycia tego skarbu zabijać innych ludzi. No i potem następuje ogólna naparzanka, która ciągnie się przez większą część powieści. 

Utwór składa się z trzech części. Pierwsza i ostatnia są napisane tak, że klękajcie narody, natomiast właściwa fabuła jest dość nudna, bowiem składa się z wielu następujących po sobie bitew o księgi, ludzie tłuką się tym, co mają pod ręką, głównie narzędziami gospodarskimi i ogrodniczymi, siekiery, młoty, łańcuchy itp.. idą w ruch, trup ściele się gęsto, tylko są kłopoty z chowaniem ciał, ale i na to znajduje się rada. Przyznam, że zmęczyło i znużyło mnie czytanie o roztrzaskanych czaszkach, czekałam, aż to się jakoś rozwinie, ale się nie rozwinęło. Książka ta to właściwie sama akcja, ale przedstawiona w jakiś taki nudny i zarazem nieprzyjemny sposób. Artystycznie jest o wiele gorsza od takiego choćby „Metra” Dymitra Głuchowskiego!

„Bibliotekarz” zdobył w 2008 roku rosyjską nagrodę literacką, tzw. Rosyjskiego Bookera. Szczerze mówiąc, nie wiem, za co? Być może zaważyły na tym liczne aluzje i odnośniki do życia codziennego w Związku Radzieckim, a potem w Rosji i Ukrainie? Nie wiem, czy dobrze je odczytałam, jest ich bowiem wiele i chyba nie wszystkie są zrozumiałe dla polskiego czytelnika. Rzadko to mówię, ale powiem: chciałabym zapomnieć to, co przeczytałam! Taka ohyda właściwie! Nie polecam!

Michaił Jelizarow pochodzi z Iwano Frankowska, czyli dawnego polskiego Stanisławowa, jak wynioskowałam nie uważa się jednak za Ukraińca, lecz za Rosjanina. Poza tym, ma dość ciekawy życiorys, jest człowiekiem niezwykle kreatywnym, prócz pisania zajmuje się także innymi dziedzinami sztuki, jak np. śpiewaniem. Jest na YT, można sobie wyguglać.

Jelizarow Michaił, „Bibliotekarz”, tłum. Izabela Korybut-Daszkiewicz, wyd. Muza, Warszawa 2012





wtorek, 21 kwietnia 2020

Nr 17,18,19 Melchior Wańkowicz, „Ziele na kraterze”, „Tędy i owędy”, „Na tropach Smętka”



Epidemia strachu wciąż trwa, jesteśmy skazani na siedzenie w areszcie domowym, a jak chcemy wychodzić na dwór, to musimy zakładać kagańce, czyli maskować twarz tak, że nie można oddychać. Ciężko to wytrzymać, tym bardziej, że ta choroba chyba właściwie nie istnieje, nikt bowiem nie zna nikogo chorego czy też zarażonego. Władza robi z nami co chce, a ludzkość cierpi! Baliśmy się III wojny światowej, a mamy urojoną epidemię niewidzialnej choroby! Szczerze mówiąc, wolałabym już chyba bomby lecące na głowę niż to całe chore medialne show z pandemią! 

Przez to wszystko jestem nerwowa. Nie mogę czytać, nie mogę pisać, a moje plany pisania trzeciej książki poszły się bujać… Nie jestem w stanie napisać nawet krótkiego tekstu, co dopiero mówić o czymś większym. W sytuacji, kiedy nie mogę czytać, sięgam po pewniaki. Takie, co to na pewno przeczytam, mimo wszystko. Do takich pisarzy zaliczyć mogę Melchiora Wańkowicza, który krzepi, tak jak Henryk Sienkiewicz, czy też cukier ze sloganu reklamowego, który wymyślił i zarobił na tym kupę kasy („cukier krzepi”). 

Nie wiem, czy już tu gdzieś pisałam, że właściwie wychowałam się na książkach Wańkowicza. W czasach PRL-u (lata 70.) były wydawane w wielkich nakładach. Mój ojciec przynosił je z biblioteki i czytał namiętnie wieczorami, zaśmiewając się z różnych anegdot i dowcipów, a potem powtarzając je nam wielokrotnie. 



Szczególnie podobały mu się dykteryjki zebrane w tomie „Tędy i owędy”, gdzie Wańkowicz opisał m. in. wiekowych kresowych oryginałów, a także ciekawe przygody z czasów swojej młodości. Nie wiem, ile razy mój ojciec czytał „Tędy i owędy”, ale mam wrażenie, jakby ta książka stale gościła w naszym domu. A ponieważ często chorowałam i nie miałam co czytać, więc sama też sięgałam po Wańkowicza, skoro był pod ręką. Swoją znajomość z nim zaczęłam właśnie od tej humorystycznej książki i tak jakoś autor ten stał się w mojej świadomości głównie humorystą, choć później dowiedziałam się przecież, że pisał i poważne książki. A nawet liryczne, bo przecież taka właśnie, liryczno-wspomnieniowa, łapiąca za serce, jest jego opowieść o własnych córkach, żonie i domu w Warszawie, czyli „Ziele na kraterze”, to jest przepiękna saga rodzinna, którą – w mojej ocenie - można spokojnie postawić na półce obok wielkich powieściowych arcydzieł tego gatunku tak modnych w XX wieku („Noce i dnie” Dąbrowskiej, „Saga rodu Forsythe’ów Galsworthy’ego czy „Buddenbrookowie” Tomasza Manna, jako saga rodzinna na pewno lepsze jest „Ziele na kraterze” niż nudna i przegadana „Sława i chwała” Iwaszkiewicza ). 

„Ziele na kraterze” czytałam jakoś tak w bardzo wczesnej młodości, potem jeszcze parę razy wracałam do tej książki, ale ostatnio miałam ją w ręce jakieś 35 lat temu. Postanowiłam ją sobie odświeżyć w tych dniach zarazy, bo uważam, że taka cudna opowieść o rodzinie to dobra lektura na te ponure dni. Zamówiłam więc sobie tanie (17 zł) wydanie lekturowe z mojego ulubionego wydawnictwa Greg (ulubione, bo drukują klasykę w bardzo przyjaznych dla oka wydaniach, cóż za wspaniały druk!), które na okładce ma napisane, że to pierwsze wydanie tego tekstu bez ingerencji cenzury. Ta opowieść o domu rodziny Wańkowiczów na Żoliborzu w Warszawie, o dzieciach wychowywanych nowocześnie i „bez kompleksów”, o ich zwierzętach oraz krewnych na Kresach (siostra Regina miała majątek na Litwie) jest tak napisana, że czytelnik po prostu zazdrości Wańkowiczom takiego życia, a ich dzieciom takich możliwości bytowania i rozwoju. 



Rzutem na taśmę przeczytałam sobie po raz już nie wiem który „Na tropach Smętka”, czyli znakomity reportaż Wańkowicza o Prusach Wschodnich, które zwiedzał w latach 30. w towarzystwie młodszej córki Marty (moja częstotliwość czytania tej książki wiąże się z tym, że mieszkam w Malborku, a reportaż Wańkowicza jest chyba jedynym znanym mi tekstem o moim mieście i jego okolicach widzianych polskim okiem w przeddzień II wojny światowej).  

Tak sobie czytałam pomalutku, rozkoszując się stylem i kresowym słownictwem Wańkowicza, myśląc przy tym, że fajnie by było, gdyby ktoś nakręcił serial telewizyjny o rodzinie Wańkowiczów. Materiały przecież są, wystarczyłoby połączyć te trzy książki, dołożyć do tego jeszcze „Szczenięce lata”, w których autor opisał swoje kresowe dzieciństwo spędzane na przemian w dwóch dworach szlacheckich na Litwie i Białorusi, dołożyć garść szczegółów wybranych z innych książek, w których znajdzie się mnóstwo autobiograficznych szczegółów (np. swoją ucieczkę z Polski we wrześniu 1939 roku opisał aż dwa razy, w książkach „Od Stołpców po Kair” i w „Drodze do Urzędowa”). Myślałam, że serial byłby jak ta lala, tym bardziej, że autor sam przedstawił swoje życie jak na dłoni, barwnie i szczerze jak na dłoni, nie zostawiając żadnych niedopowiedzeń. 

Ale coś mnie podkusiło, by trochę poguglować na temat Wańkowicza. Szukałam, szukałam i co znalazłam? Otóż, napatoczył mi się artykuł na stronie „Rzeczpospolitej”, który odarł mnie ze złudzeń co do obrazu idealnej rodziny wykreowanego w „Zielu na kraterze”. Nosi on tytuł „Wańkowicz o trudnym związku z żoną – kartki z diariusza”, a jego autorką jest pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm, ostatnia sekretarka pisarza. Krótko mówiąc, wyszło na to, że to tylko tak pięknie wygląda w książce! Prawda jest taka, że żona Wańkowicza chyba z nim nie wytrzymywała i porzuciła go w połowie lat dwudziestych. Odeszła na pewien czas z jego przyjacielem Tadeuszem Lechnickim (ma gość hasło w Wikipedii, można sobie poczytać, że był wojskowym i politykiem, a nawet przez jakiś czas wiceministrem skarbu). W czasie nieobecności matki córki Wańkowiczów chowały się w majątku jego siostry Reginy na Litwie. Potem jak widać, żona wróciła do męża, bo dalej mamy już historię jak to Wańkowicz budował dla swej rodziny wypasioną rezydencję na Żoliborzu.

No, niby w „Zielu na kraterze” znajdziemy to opisane, że dziewczynki przez jakiś czas przebywały na Litwie, ale autor nie tłumaczy dlaczego musiały mieszkać u ciotki przez pewien czas. Postać Tadeusza Lechnickiego, który był ojcem chrzestnym Marty Wańkowiczówny także przewija się na kartach tej opowieści, ale autor pisze o nim jako o zwykłym znajomym, czy też może przyjacielu rodziny, a nie jak o kochanku własnej żony. Taka sensacja, taka tajemnica rodzinna skrywa się między stronnicami książki uważanej za „poczciwą” lekturę szkolną! W niczym to nie zmienia, oczywiście, mojego odbioru tej książki, myślę jednak sobie, jak to trzeba umieć pisać, by napisać coś, a jednak nie napisać 😊))) 

Nie zamierzam się porównywać z Wańkowiczem, ale znam temat z autopsji, bo spisując wspomnienia mojej mamy, które wyszły w 2019 roku pod tytułem „Córka organisty”, natrafiłam na ten sam problem. Czy pisać wszystko o wszystkim, czy też pewne sprawy przemilczeć, pominąć, zasłonić słowami, napisać „na okrągło”, jak to się mówi… Dlatego nie mam pretensji do autora, że ukrył zdradę żony i rozstanie z nią, nie czuję się też jakoś tam oszukana, bo wyidealizowany świat rodziny Wańkowiczów okazał się tylko iluzją, ale mimo wszystko, dziwne to jakoś… 

Pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm pisze w tym artykule, że zna tylko wersję jednej ze stron, to jest samego Melchiora Wańkowicza, nie zna jednak wersji jego żony. Być może ona też mogłaby przekazać jakieś tajemnice? 

Patrząc tak osobiście, z babskiego punktu widzenia, jednak się wypowiem. Wańkowicz to wspaniały pisarz, jednak z artystami przeważnie bywa tak, że w zaciszu domowym są egoistyczni, skupieni na sobie i trudni do wytrzymania. Może kobietę pogrążoną w depresji po śmierci członków rodziny (jej matka popełniła samobójstwo, a dwóch młodszych braci zginęło w czasie I wojny światowej) zwyczajnie męczył taki mąż i potrzebowała spokoju i wytchnienia u boku kogoś, kto by ją uwielbiał? Była piękną kobietą, być może ten kochanek do stóp jej padał i miłość wyznawał od rana do wieczora, a Melchior jej tego nie zapewniał? Do tego to wieczne dowcipkowanie i robienie z niej słodkiej idiotki (no, tak to przynajmniej wynika z lektury „Ziela na kraterze” i innych teksów) naprawdę jej dojadło? Może miała tego dość i rzuciła się w ramiona kogoś innego? Tak sobie tylko gdybam… 

Z lektury kresowych pamiętników kojarzę, że Melchior nie był chyba tak hurra sympatycznym gościem, jak sam lubił się przedstawiać swoim czytelnikom. Nie lubiło go kresowe ziemiaństwo (bo się z nich naśmiewał?), a nawet własna rodzina. Mieczysław Jałowiecki, autor znakomitych wspomnień „Na skraju imperium”, spowinowacony z Melchiorem poprzez swoją żonę Julię z Wańkowiczów, nie ukrywa, że nie znosił Melchiora i patrzył na niego z góry. Jełowiecki tak pisał o ich nieoczekiwanym spotkaniu w Petersburgu podczas I wojny: „Ktoś pociągnął mnie za rękaw. Ujrzałem twarz Melchiora Wańkowicza. - Co ty tu robisz, „ziemgusarze”? – zadowcipkował Mel.- Spójrz na moje epolety, bałwanie – odpaliłem ostro. – Nie cierpię, jak tacy durnie mnie zaczepiają. (…) Nie znosiłem również Mela. Był on zaprzeczeniem Wańkowiczów. Studiował na uniwersytecie, oczywiście nic nie robiąc, a zbijając bąki.”. 

Ale sprawa rodziny Wańkowiczów dzięki temu wyznaniu o skomplikowanych losach rodziny pisarza zrobiła się naprawdę ciekawa i wieloznaczna. Może ktoś, kiedyś, napisze jakąś rozbudowaną biografię autora „Ziela na kraterze” i dogłębnie zanalizuje tę kwestię, tym bardziej, że zostały wydane listy członków tej rodziny i pewnie można wiele z nich wyczytać. 

W każdym razie – Wańkowicz krzepi i bawi, nadal dobrze się czyta, a nawet – jego życiorys kryje w sobie pewne tajemnice. Czego się nie spodziewałam…

Wańkowicz Melchior, „Ziele na kraterze”, Kraków 2018
Wańkowicz Melchior, „Tędy i owędy”, Warszawa 1982
Wańkowicz Melchior, „Na tropach Smętka”, Kraków 1980
Ziółkowska-Boehm Aleksandra, „Wańkowicz o trudnym związku z żoną – kartki z diariusza”,