Translate

poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Nr 40/2020 Katherine Scholes, „Żona myśliwego”, a także o moim pisaniu i o moich lekturach lekkomyślnej emerytki



Mój Boże, co ja czytam? Co ja czytam? W tym roku obracam się w kręgu absolutnej rozrywki, co wezmę do ręki - to tylko jakieś horrory, przygodówki i romanse! Ostatnio zażyczyłam sobie w bibliotece książek „z krajów egzotycznych” i przyniosłam do domu pozycje, do których nie dotarłabym w normalny sposób. Jako zwariowana, acz nieco podstarzała Pippi Langstrumpf, czyli zarazem młoda i szczęśliwa emerytka (od roku!), mogę sobie chyba na to pozwolić? Jako emerytce chyba mi już wszystko wolno? 😉)))

To ja jako Pippi - do Afryki też bym chyba mogła w tym stroju, prawda?

 
 
 
Piszę tak o tym, bo mam chyba jednak pewne wyrzuty sumienia. Bo tak beztrosko jak teraz, to ja czytałam dawno temu, we wczesnej młodości. Potem to jednak lektura nie miała być przyjemna, ale raczej pożyteczna i użyteczna. Parę lat temu, prowadząc tego bloga, pisałam jednocześnie swoją pierwszą książkę „Duchy Kresów Wschodnich”, no i pojawiały się tutaj różne ambitne pozycje wspomnieniowe czy pamiętnikarskie. Obecnie chwilowo odeszłam od tematyki kresowej i chyba do niej już nie wrócę, dlatego wiele książek kresowych rozdaję znajomym, bo nie sądzę, aby były mi jeszcze potrzebne, dzieci nie mam, żeby dla nich trzymać, a komuś może jeszcze sprawią radość te lektury. 

Potem pisałam książkę wspominkową razem z mamą („Córka organisty. Wspomnienia mieszkanki Pomorza”), ona z założenia miała być z solidnym zapleczem historycznym i z przypisami, więc czytałam wtedy tony literatury historycznej na temat okresu międzywojennego, II wojny światowej i Ziem Odzyskanych, a także niezliczone ilości przedwojennych gazet z terenu całego Pomorza, jakie wyszukiwałam w sieci. Tego wszystkiego nie wykorzystałam w naszej książce, bo mój wydawca miał inną koncepcję niż ja i chciał tylko konkretnej opowieści mojej mamy, zaś moje przyczynkarskie, historyczne zapędy nie były mu już potrzebne. W czasie redakcji i korekty książki z bólem wycinałam moje przydługie przypisy i komentarze tak długo, aż zostało tylko samo mięso. Część z tych przeczytanych wówczas książek historycznych trafiała też tutaj, na bloga, ale niewiele w sumie.

No, a teraz zbieram materiały do takiej mojej bardzo osobistej, reportażowej książki o Żuławach, którą chciałam napisać zawsze, a przynajmniej od jakiś dwudziestu czy trzydziestu lat. Głównie grzebię we własnej pamięci i w pamięci innych osób, potomków osadników żuławskich, szwendam się tu i tam po okolicy. A literatura? Cóż, na szczęście, czy też na nieszczęście, zależy jak na to spojrzeć, jest bardzo skromna. Książki o osadnikach na Żuławach można policzyć na palcach jednej ręki! To jest właściwie tylko jedna jedyna książka pt. „Żuławiacy”, zbiór wspomnień ludzi, którzy przyszli na Żuławy zaraz po wojnie, wydana prawie pół wieku temu. Wypożyczyłam ją z biblioteki i praktycznie przepisuję do swojego laptopa, bo nie mogę jej nigdzie kupić, jest absolutnie nie do dostania. Więcej nic prawie nie ma. W ostatnich latach ukazały się jeszcze jakieś tam opracowania na temat tych osadników, ale pisane nie w sposób literacki tylko dość suchy i etnograficzny, znalazłam je prawie wszystkie w sieci. Pewnie skorzystam, jak już będę pisać, ale jest tego tak niewiele, że szkoda gadać. Może to i dobrze, bo to nie zakłóca mi własnej koncepcji twórczej. No i poza tym zbieraniem materiału od żywych ludzi (jeszcze będę zbierać materiał w Archiwum Państwowym, co mnie przeraża, dostaję sraczki ze strachu na samą myśl o tym archiwum) to już nie muszę nic doczytywać, uzupełniać, dokształcać się. Tak więc, mam czas na czytanie li tylko dla przyjemności!  

Mogę sobie też spokojnie pozwolić na wirtualne podróże w różne strony świata. Ostatnio zawędrowałam do Afryki, a moją przewodniczką była Katherine Scholes, autorka „Żony myśliwego”. I powiem szczerze: jest to prawdziwy melodramat, ale podobało mi się! Nawet się popłakałam na końcu, bo jak to wszystkie zodiakalne Raczki jestem okropnie sentymentalna i lubię się czasem powzruszać przy literaturze albo w kinie. Ta historia bardzo przypomina niezapomniane „Pożegnanie z Afryką” Karen Blixen, ale nie jest żadnym plagiatem tylko wariacją na temat „Afryka – polowanie - trudny romans”. Lata temu uwielbiałam książkę Karen Blixen, a jeszcze bardziej nakręcony według niej film. A najbardziej to podobał mi się przecudny Robert Redford, słynny „złoty chłopak” Hollywood; całe moje pokolenie się w nim kochało! Nie ma już dzisiaj takich aktorów! Scena z filmu, kiedy Robert Redford na safari myje włosy Meryl Streep przeszła już dawno do historii kina. No! I tutaj jest podobnie. 

Znaczy, jest pięknie, bo tak… 

Powieść Katherine Scholes dzieje się w Afryce w końcówce lat 60. I też mamy tu lwy, słonie, Murzynów, safari, farmę myśliwego na sawannie i miłość od pierwszego wejrzenia przyprawiającą o zawrót głowy. Autorce udała się sprawa trudna, bo opisała z niezwykłą subtelnością uczucie dwojga ludzi niemożliwe do zrealizowania, a do tego całkowicie czyste, bo nieskonsumowane, co w obecnym świecie, pełnym nachalnego seksu, jest prawdziwą rzadkością i wspaniałym wyjątkiem. Czytałam, czytałam i lałam prawdziwe łzy nad losem nieszczęśliwych kochanków, mówię Wam! Prawie jak kiedyś w kinie na „Pożegnaniu z Afryką”! 

Jeśli ktoś lubi się powzruszać w egzotycznych okolicznościach przyrody, to może spokojnie czytać. Poziom literacki jest całkiem przyzwoity, a historia nie jest naiwnym harlekinem. Autorka popełniła jeszcze kilka innych książek, a jej największym bestsellerem jest „Królowa deszczu”, którą sobie też zamówiłam w bibliotece. 

I powiem Wam, że jak skończę pisać i wydam książkę o Żuławach, to chyba pomyślę nad pisaniem romansu. Wtedy to już w ogóle nie musiałabym czytać literatury dodatkowej! 😊
 
Scholes Katherine, „Żona myśliwego”, tłum. Anna Zielińska, Warszawa 2010

wtorek, 25 sierpnia 2020

Nr 39/2020 Dinah Jefferies, „Żona plantatora herbaty”



Podróżować gdzieś dalej to ja już właściwie wcale nie mogę z powodów zdrowotnych, ale ostatnio i tak obracam się w kręgach egzotycznych. Zawędrowałam wirtualnie aż na Cejlon! Obecnie – Sri Lanka!

Jak to się stało? Tu potrzebna jest dygresja. Otóż, czytam ja sobie pomalutku (bo po angielsku) powieść M. M. Kaye „The Far Pavillions”, którą parę lat temu czytałam polsku i opisałam zresztą na tym blogu. Możecie poszukać w etykietach. No i na okładce tego wydania w oryginale jest rekomendacja pisarki, która nazywa się Dinah Jefferies. Sprawdziłam, kto zacz. Okazało się, że kobieta urodziła się i wyrosła w rodzinie angielskich kolonizatorów na Cejlonie i jest autorką szeregu powieści, które dzieją się w egzotycznych okolicznościach przyrody, gdzieś w dalekich, ciepłych krajach. Czemu nie – powiedziałam sobie i powędrowałam do biblioteki ze spisem powieści tej pani w ręku. Okazało się, że nawet poczytna, wypożyczyłam jedną („Rozłąka”), która była dostępna, ale taka raczej badziewiasta mi się wydała, tylko ją przekartkowałam i odniosłam z powrotem. 

Natomiast tę powieść, pod tytułem „Żona plantatora herbaty” przeczytałam uczciwie, od deski do deski. Podobno bestseller to jest, sprzedano ją w milionach egzemplarzy na całym świecie… Cóż, orgazmu czytelniczego nie było, ale dla zabicia czasu, czemu by nie?

Lata dwudzieste XX wieku, młoda (19 lat!), piękna Angielka płynie statkiem na Cejlon do swego świeżo poślubionego męża. Poznała go w ojczyźnie, była big love, szybki ślub, potem on wyjechał do siebie, bo wezwały go interesy (jest plantatorem herbaty). A on pozbierała swoje kufry z wyprawą ślubną i za jakiś czas ruszyła jego śladem. On jest o wiele od niej starszy, ma już 37 lat i jedno małżeństwo za sobą. Początek powieści wydał mi się niezwykle podobny do „Rebeki” Daphne du Maurier, autorka poleciała tym samym schematem fabularnym. Są nawet pewne przebłyski pełnego tajemnic gotyckiego melodramatu , jak w „Rebece”. Później jednak autorka skręciła nie w stronę kryminału, jak Daphne du Maurier, ale tragedii rodzinnej. Otóż, nasza młoda bohaterka zachodzi w ciążę i rodzi dziecko. Co tam dziecko, od razu dwoje dzieci. Bliźnięta! Chłopca i dziewczynkę. Z tym, że jedno jest białe, a drugie czarne. I tu zaczyna się problem! 

Nie chcę więcej pisać, aby nie psuć Wam zabawy z czytania i dochodzenia do prawdy wraz z bohaterką. Skąd wzięło się czarne dziecko w białej rodzinie? Matka biała, ojciec biały, a dziecko kolorowe! Skandal na miarę końca świata! Cała dalsza akcja to właściwie wyjaśnianie tego zjawiska. A wszystko to w pięknych okolicznościach cejlońskiej przyrody, której opisy są jedną z najmocniejszych stron tej powieści. Autorka zahacza także o problem kolonializmu (Anglicy chyba wciąż się z tym nie rozliczyli w swoich sumieniach), rasizmu, wybijania się Cejlończyków na niepodległość i konfliktów pomiędzy rdzenną ludnością syngaleską, a przybyłymi z Indii Tamilami. Momentami czułam się jak na egzotycznej wycieczce!

Zamówiłam sobie jeszcze w bibliotece inne powieści tej autorki, m. in. „Córkę handlarza jedwabiem”. Też może być pięknie!

A teraz – przerwa na reklamę! 😊)))




Bo wszystko to czytałam, popijając z wielkiego kubka rzeczywiście znakomitą cejlońską czarną herbatę, której spore zapasy zakupiłam jesienią zeszłego roku w zwyczajnym polskim supermarkecie. To jest nie polskim, chyba francuskim! Jestem herbaciarą (kawa? Nieeeee, dziękuję!) i zawsze jak kupuję paczkę herbaty to sprawdzam, gdzie była pakowana. Jak u nas, to odkładam na półkę. Jak w egzotycznym kraju, to biorę. Ta herbata była wyjątkowo tania, oryginalnie pakowana w Sri Lance, a do tego mocna i pyszna. No i to była właśnie moja ostatnia paczka tej herbaty, a następnych nie mogę dostać. Mam nadzieję, że przed Bożym Narodzeniem się pojawi. Zawsze uzupełniam swoje zapasy herbaty w okolicach tych świąt, bo wtedy markety sprowadzają i sprzedają różne dobre rzeczy, które kiedyś zwano „delikatesami”. 
 
 
Nazywa się ta herbata AKBAR PREMIUM QUOLITY TEA. Pure Ceylon Tea. Naprawdę polecam!

Jefferies Dinah, „Żona plantatora herbaty”, tłum. Hanna Hessenmueller, Warszawa 2016