Translate

wtorek, 14 września 2021

Nr 25/2021 Janet Fitch, „Biały oleander”


 

„Biały oleander”, debiutancka powieść Janet Fitch, to jedna z najlepszych współczesnych amerykańskich powieści, jakie kiedykolwiek czytałam. Aż trudno uwierzyć, że to debiut!

Główną bohaterką, a jednocześnie narratorką tej powieści jest nastoletnia Astrid z Los Angeles, której matka (poetka z upodobania i redaktorka w piśmie filmowym z zawodu) otruła swego kochanka wywarem z oleandra i została skazana na dożywocie. Ponieważ była samotną matką, więc jej córka trafiła do pogotowia opiekuńczego, a potem do kolejnych rodzin zastępczych. I o te zastępcze rodziny właśnie chodzi! Pięć domów opisanych w tym utworze to wielka metafora współczesnej Ameryki. Astrid odwiedza je kolejno niczym potępieniec kręgi piekieł. Bogaci i biedni Amerykanie, dobrzy i źli ludzie, a do tego te matki. Matki zastępcze, a jedna lepsza od drugiej. 

Boże, jak dziwni i poprani psychicznie ludzie biorą się za zarabianie na dzieciach (praca w charakterze matki zastępczej) – taka myśl towarzyszyła mi przy tej lekturze. Zaś Astrid, dziewczynka delikatna i wrażliwa, obdarzona malarskim talentem po swym nieznanym ojcu, doświadcza w tych rodzinach zastępczych rozmaitych odcieni zła, deprawacji, a nawet przestępczości. Broniąc się przed tym, ucieka w sztukę, w rysowanie wszystkiego co ją otacza. I w końcu dorasta, ale jakie jest to dorastanie?

Ta książka to w pewnym sensie Bildungsroman (powieść o dojrzewaniu i kształtowaniu młodego człowieka), trochę powieść drogi (bohaterka wciąż jest w ruchu, wędruje od domu do domu, w jej życiu nie ma nic stałego), w pewnym sensie manifest feminizmu, a trochę także traktat o matriarchacie i patriarchacie. Kim jest matka w życiu dziecka? Jakie relacje są (bywają) pomiędzy matkami i córkami? Czy dojrzewanie dziewczyny polega na odcięciu się od matki czy też raczej na staniu się jej kopią. Tak wiele pytań, tak wiele kwestii do dyskusji i właściwie żadnych jednoznacznych odpowiedzi… Taka książka do czytania i do rozmowy w głowie z samym sobą…

Autorka pisze pięknym, poetyckim, a jednocześnie obrazowym językiem, pełnym wyszukanych metafor i przenośni. Nie sądziłam, że we współczesnej Ameryce ktoś jest w stanie tak pisać. Przez ten język czyta się to wolno, ale z dużą przyjemnością. Czytałam tę powieść po raz drugi w życiu, ale teraz spodobała mi się jeszcze bardziej niż 20 lat temu, kiedy miałam ją w rękach po raz pierwszy. Może sama w międzyczasie jakoś tam dorosłam? Naprawdę – jest to książka z klasą! Polecam bardzo!

Na kanwie tej powieści powstał w 2002 roku amerykański film „Biały oleander” w reżyserii Petera Kosminsky’ego. Rolę matki-poetki zagrała w nim Michelle Pfeifer, ówczesna gwiazda Hollywood, zaś rolę córki Alison Lohman. Film jest taki sobie, nie bardzo mi się podobał, gdyż fabuła książkowa została w nim potraktowana zbyt skrótowo jak na mój gust.

Pamiętajcie!

Piękny oleander jest rośliną trującą!

Jednak tutaj jest on także pewnym symbolem.

Czego?

Przeczytajcie sami, to się dowiecie!

 

Fitch Janet, „Biały oleander”, tłum. Tomasz Bieroń, Poznań 1999

 

sobota, 4 września 2021

Nr 24/2021 Barbara Wysoczańska, „Narzeczona nazisty”, czyli opowieść o tym, jak Stefcia Rudecka zmienia się w Krystynę Skarbek

 


Och, jakie świetne czytadło! Mistrzostwo świata w swoim gatunku (melodramat historyczny)! Tak mogłabym powiedzieć po lekturze tej powieści. Ale nie powiem, bo mam co do niej poważne zastrzeżenia i uwagi. Jestem bowiem bardzo czepialska. Aczkolwiek dobrnęłam do końca, nie porzuciłam, akcja mnie jakoś przytrzymała, więc nie jest tak jeszcze całkiem źle.

Ale od początku!

Tytułem wstępu Wam wyjaśnię…

Nie wiem, czy to taka teraz moda, że autorzy romansów historycznych w ostatnich latach zaczynają łamać tabu dotyczące miłości pomiędzy przedstawicielami wrogich narodów. Pojawiają się więc jakieś dziwne pary aliancko-niemieckie, a nawet żydowsko-niemieckie (esesman i Żydówka na przykład). Zauważyłam to niedawno zarówno w polskiej literaturze popularnej, jak i światowej (sensacyjne „Łzy wojny” Wilbura Smitha).

Ciekawe też, że przez autorów romansów jest tak chętnie łamane tabu dotyczące narodu niemieckiego, a więc Polka z hitlerowcem to dobrana para (wg autorów tych romansów), ale nie dotyczy to „narodu” radzieckiego. Chyba na romans w stylu okrutny Żyd-czekista i dzielna Polka-katoliczka dziejący się w malowniczych realiach syberyjskiego łagru przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać? Ale to na pewno nastąpi niedługo, bo przecież – jak mówią łamacze tabu – „historia nie jest czarno-biała, a ludzie kochali się w każdych warunkach”. Tja… 😊)))

No i teraz dochodzimy do „Narzeczonej nazisty”, nad którą się trochę poznęcam.

Zawiązanie akcji jest takie, że młoda, piękna i naiwna studentka germanistyki Hania Wolińska z Warszawy latem 1938 roku dorabia sobie w czasie wakacji jako dama do towarzystwa bogatej, starszej damy z Monachium, która spędza wakacje w sopockim Grand Hotelu. Pod koniec lata zostaje aresztowana przez Gestapo podczas spaceru w porcie w Gdańsku i osadzona w areszcie, z którego uwalnia ją wnuk jej pracodawczyni, piękny i seksowny Johann von Richter. A dalej to już sami wiecie…

Młodzi zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia! Z początku ich uczucie łamie wszelkie przeszkody i konwenanse. Johann rzuca swoją niemiecką narzeczoną, Hania również rozstaje się ze swoim polskim narzeczonym. Od tej chwili oboje kochają się, aż wióry lecą, mimo niechęci arystokratycznej rodziny Johanna, a także knowań i zawiści jego byłej narzeczonej.

W pierwszej części „Narzeczonej nazisty” sytuacja narracyjna jest podobna jak w „Trędowatej” Heleny Mniszkówny. Hania pełni tu rolę Stefci Rudeckiej, Johann – ordynata Waldemara Michorowskiego. Tak samo jak u Mniszkówny wszyscy są przeciwko kochankom i tylko jedna osoba w rodzinie jest po stronie. W „Trędowatej” był to stary dziadek Waldemara, tutaj zaś jest to stara, ale wyrozumiała babcia Irenka. Mimo sprzeciwu rodziny młodzi zbliżają się do siebie na tyle, że planują swój ślub, ale na przeszkodzie staje wybuch II wojny światowej, kiedy to naiwna Hania nieoczekiwanie zmienia się w sprytną i wyrafinowaną agentkę wywiadu polskiego podziemia, taką Krystynę Skarbek czy Elżebietę Zawacką bis. Druga część powieści to zupełnie inna bajka. Tu już nie ma mowy o „Trędowatej”, bo jesteśmy przecież w krainie szpiegów i cichociemnych. Hania bez problemu kursuje pomiędzy okupowaną przez Niemców Polską, a Londynem i próbuje wyświetlić tajemnice Katynia, aż w końcu znowu wpada w sidła miłości. Czy uczucie jej i Johanna przetrwa próbę wojny? O tym przekonajcie się sami! Ja już wiem, jak to się skończyło, bo przeczytałam tę książkę do końca.

Powiem tak: na etapie „trędowatopodobnym” nużyła mnie i miałam ochotę rzucić ją w kąt. Ale moja sympatia do melodramatu przeważyła i dzielnie brnęłam dalej, mimo początkowego stylu powieści, który w wielu wypadkach przypominał sposób pisania modny w dwudziestoleciu międzywojennym, a może jeszcze wcześniej, może nawet w końcówce XVIII wieku: „Johann coraz bardziej zauroczony dostrzegł, że skromność dziewczyny często oddawała pole figlarności, co podpowiadało mu, że panna Wolińska miała niespożyty apetyt na życie. Pod płaszczykiem manier kryła się gorąca krew – czuł to i miał ogromną ochotę sprawdzić, czy się nie myli.”  

Trochę lepiej się czytało drugą część powieści, kiedy bohaterka zanurzyła się w podziemnej konspiracji. Mam wrażenie, jakby ta pierwsza część (czysto romansowa) była napisana wcześniej, potem trochę się odleżała i dopiero wtedy powstał dalszy ciąg. Ale to tylko takie moje domniemania – jako osoby też przecież piszącej 😉)))

Co mnie jeszcze wkurzało w tej powieści?

Z jednej strony składam hołd autorce, bo udało się jej całkiem udatnie przedstawić tło historyczne, zrobiła znakomity research przygotowując się do pisania. Dobrze przedstawiła okoliczności życia codziennego w III Rzeszy i w wojennej Warszawie. Jednak chyba nie do końca, skoro wyłapałam tam pewne niewielkie błędy merytoryczne, których nie wychwyciła redakcja w wydawnictwie. 

Moim zdaniem, w powieści jest źle (niejasno?) opisana topografia Gdańska i Sopotu, na przykład - nigdy nie było i nadal nie ma tramwaju z Gdańska do Sopotu. Nie wiem, czy autorka sama kiedykolwiek pokonała na pieszo trasę spaceru Hani z Grand Hotelu do wielkiego żurawia w Gdańsku, ale podejrzewam, że nie, skoro opisała ją tak, jak opisała. A powinno się jednak pisać o czymś, co się zna!

Dziwi mnie też fakt, że autorka pisze, że 1 września 1939 roku (w dniu napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę) Hania wsiadła sobie spokojnie do pociągu w Berlinie i jakby nigdy nic bez przeszkód dotarła do Warszawy. Dawno nic mnie tak nie rozbawiło! Pani Autorko, mieliśmy podobno dobrą kolej państwową w tamtych czasach, ale nie aż tak, aby jeździło się pociągami z Niemiec do Polski pod bombami. Z tego, co wiem, pod koniec sierpnia 1939 roku ruch pociągów był już mocno ograniczony, piszą o tym ludzie w pamiętnikach, można było przecież poczytać i sprawdzić. Jakby ta Hania jechała do domu pod koniec sierpnia, to jeszcze bym uwierzyła. Ale 1 września? Niemożliwe! Może pani Autorka podać jakiś konkretny przykład, jak kursowały pociągi na tej trasie w dniu wybuchu wojny? Bo historia podróży Hani wydaje mi się nieprawdopodobna. A to przecież realistyczna powieść, a nie jakieś science-fiction (wtedy można by napisać, że Hania pokonała trasę Berlin-Warszawa w rakiecie i bym się nie czepiała, konwencja zobowiązuje!).

Kolejny taki zabawny błąd, to opis, jak to w momencie wybuchu powstania warszawskiego Johann poszedł na front wschodni. Jaki „front wschodni”, droga pani, na Boga! O froncie wschodnim mówiono w czasie II wojny w kontekście Rosji. A w sierpniu 1944 roku front stał na linii Wisły, co wie chyba każde dziecko. Nie było wtedy żadnego „wschodniego frontu”! No, wstyd po prostu pisać takie bzdury! Jak coś takiego mogło pojawić się w tekście? Kto to puścił?

A na plus jest to, że w ogóle wytrwałam do końca! 

 No i okładka intrygująca!

Mimo wszystko uważam, że jest to niezły tekst. Fajny film by z tego wyszedł, jakby to zrobił Jerzy Hoffamnn, ten sam, który w 1976 roku nakręcił „Trędowatą”.

Wysoczańska Barbara, „Narzeczona nazisty”, Poznań 2021