Razem z moją mamą Haliną
Łukawską zostałyśmy zaproszone na spotkanie autorskie do Markus na Żuławach Elbląskich.
Pojechałyśmy tam 12 lutego 2020 roku jako autorki naszej wspólnej książki
„Córka organisty. Wspomnienia mieszkanki Pomorza”. W książce sporo miejsca
poświęciłyśmy gminie Markusy, gdzie nasza rodzina przyszła mieszkać jako
osadnicy po II wojnie światowej.
Moja mama zamieszkała w
Markusach wiosną 1947 roku, kiedy Żuławy były jeszcze częściowo zalane. W
początkach lat 50. spalił się pierwszy dom naszej rodziny na Ziemiach
Odzyskanych. Wtedy mama, jej brat Stasiek i babcia Marta Kowalska poszli
mieszkać do Wiśniewa w tej samej gminie. W 1952 roku zmarła babcia Marta i
została pochowana na cmentarzu w Zwierznie. To był pierwszy grób kogoś z naszej
rodziny na Żuławach. W następnym roku mama wyjechała za pracą do Bydgoszczy,
jednak stale wracała na Żuławy, odwiedzając rodzinę. Wyszła za mąż za sąsiada z
Wiśniewa, czyli Stefana Łukawskiego, mojego ojca.
Rodzina Łukawskich
przyszła na Żuławy jako powodzianie z Radziwiłki na Mazowszu (tam u żony
Katarzyny zamieszkał dziadek Józef Łukawski, rodem z Witkowic w gminie
Młodzieszyn na Mazowszu). Moi rodzice poznali się w czasie akcji zbierania
stonki na polach ziemniaczanych, jaką organizowano w początkach PRL-u. Była to
akcja masowa, musieli w niej brać udział prawie wszyscy mieszkańcy wsi, którzy
chodzili po polach z butelkami z naftą i zbierali stonkę do tych butelek. Walczono
w ten sposób ze szkodnikiem, który jakoby zrzucali z samolotów Amerykanie, by
niszczył nasze ziemniaki.
Rodzice wzięli ślub w
Bydgoszczy w 1957 roku, a ja urodziłam się w 1959 roku. Miałam przyjść na świat
w izbie porodowej w Markusach, ale mama miała ciężki poród, więc położna
wezwała karetkę pogotowia, która przewiozła ją do szpitala w Elblągu. Tam się właśnie
urodziłam. Pierwsze miesiące życia spędziłam w domu dziadków Łukawskich w
Wiśniewie. Tam stawiałam swoje pierwsze kroki. W 1961 roku razem z rodzicami
zamieszkałam w Bydgoszczy na Okolu, ale do Wiśniewa i Markus wracałam co roku.
Spędzaliśmy tam wakacje letnie u dziadków, u ciotki Geni Burkowej lub u wujka
Staśka Kowalskiego. Ostatni raz byłam w Markusach u krewnych w połowie lat
1980.
Tak więc jechałyśmy teraz
z mamą do tych Markus tak, jakbyśmy jechały do swojej małej ojczyzny, bo obie
jesteśmy mocno związane emocjonalnie z tą gminą. I przeżyłyśmy tam na miejscu
prawdziwy szok! Spotkanie zostało wspaniale zorganizowane przez panią Barbarę
Turzyńską, dyrektorkę Biblioteki Gminnej w Markusach. Dziwnym zbiegiem
okoliczności, pani Barbara mieszka w Markusach w tym samym domu, gdzie
przebywał na robotach przymusowych u Niemca Johanna Froesego mój wujek Stefan
Burek. Rodzina jej męża, państwo Turzyńscy, zamieszkała tam jako osadnicy zaraz
po wojnie. Kierowca z gminy Markusy przyjechał po nas do Malborka i zawiózł nas
z powrotem do domu! Na miejscu okazało się, że w sali dawnego Klubu Rolnika (w latach
70. moja kuzynka Jadzia Burkówna biegała tam na zabawy taneczne przy
orkiestrze, bo kochała tańczyć, a jej młodsza siostra Andzia chodziła tam na
zebrania Związku Młodzieży Wiejskiej) są po prostu tłumy! Byłyśmy z mamą wprost
oszołomione, ile ludzi się tam zjawiło! Na około było tam chyba z 50 osób, a
może więcej? A wyobrażałyśmy sobie, że przyjdzie może z dziesięć osób! Bo kogo
może obchodzić jakaś tam książka? I źle sobie wyobrażałyśmy! Bo
zainteresowanie naszą opowieścią było zaskakująco duże.
– Tyle osób na spotkaniu
autorskim to nie ma nawet w dużych miastach – powiedział Leszek Sarnowski, nasz
wydawca, redaktor naczelny Kwartalnika „Prowincja”, który promował także swoje
pismo. Nasza książka jest z nim związana, bo wyszła w zeszłym roku jako piąty
numer tejże „Prowincji”. W tymże kwartalniku opublikowałam też kilka tekstów z mojego cyklu "Żuławskie opowieści", w których pisałam o naszej rodzinie na Żuławach, a ostatnio o żuławskich duchach i miejscach, gdzie straszy.
A to byli ludzie z całej
gminy, nie tylko z Markus, ale też ze Zwierzna, Różan, Jeziora, Rachowa,
Wiśniewa i innych wiosek. Przeważnie członkowie miejscowego Klubu Seniora, ale
nie tylko. Przyszli tutaj, aby posłuchać historii o swojej gminie, bo chyba
jeszcze dotąd nikt o niej nie pisał w ten sposób. To jest gmina położona daleko
od głównych dróg, praktycznie odcięta od świata. Latem jeszcze jeżdżą tam nieliczne
autobusy PKS, by zawieźć do Elbląga młodzież szkolną, ale w wakacje podobno już
nic nie jeździ. Jeśli chodzi o komunikację, to jest o wiele gorzej niż w
czasach PRL-u, kiedy to do Markus i do Wiśniewa można było swobodnie dojechać z
Elbląga, Malborka czy Sztumu. Było wtedy kilkanaście kursów autobusowych dziennie.
Dzisiaj się to podobno nie opłaca, trudno znaleźć przewoźnika, który chciałby
zainwestować w jeżdżenie po Żuławach Elbląskich. Jak ktoś nie ma własnego auta
to jest wykluczony komunikacyjnie. Nie dojedzie do Elbląga do szpitala czy do
większego sklepu. Czy Żuławy umierają? –
Za sto lat tutaj wszystko będzie zalane, tak jak kiedyś było – mówił nam w czasie
drogi kierowca z gminy. – Nic się tutaj nie robi, nie ma prowadzonej
melioracji, Żuławy się zapadają, nasiąkają wodą, zamieniają się pomału w bagno…
No, ale na razie jeszcze
Żuławy są i mają się dobrze! Ileż wspomnień, ileż wzruszeń było na tym spotkaniu!
Razem z mamą opowiadałyśmy o jej wojennych i powojennych przeżyciach, kładąc
nacisk na te powojenne, kiedy to zamieszkała w Markusach. Tak nam wyszło, że ja
mówiłam nieco więcej, bo mama dość marnie się czuła; od paru dni wiały silne
wiatry z zachodu, miała więc kołatanie serca, dzień wcześniej dały o sobie znać
także arytmia i migotanie przedsionków. Dlatego najadła się na zapas sporo
tabletek na serce i ciśnienie. Dzięki temu trochę się serce uspokoiło, ale
przez to była trochę przymulona od tych leków.
Ale
i tak była bardzo wzruszona i pełna emocji! Najlepsze było to, że jak
opowiadałyśmy o wydarzeniach, które miały miejsce 70 czy 60 lat temu, to do
naszej opowieści włączali się ludzie z sali i potwierdzali nam, przytakiwali
lub dopowiadali coś ciekawego. Na spotkaniu pojawiły się osoby, które pamiętały
z dawnych lat moją mamę, jej siostrę Genię, szwagra Stefana, brata Staśka i
bratową Jasię, a nawet małego pieska Maćka należącego do Jasi. Niektórzy znali
mamę wtedy, ale nie rozpoznawali jej teraz.
– A pani to jest naprawdę Halinka Kowalska? –
pytała pani z pierwszego rzędu, która jak się okazało, była mamy znajomą sprzed
lat. Ostatni raz widziały się kilka lat temu na cmentarzu w Zwierznie, ale teraz
ledwo mogły się poznać.
–
A pani to jest chyba Sławka, tak? – upewniała się moja mama.
Wyglądało
to tak jak na spotkaniu szkolnym „naszej klasy” po wielu, wielu latach. Inne osoby
kojarzyły z kolei rodzinę Łukawskich z Wiśniewa.
–
Czy pani rodzina to Łukawscy z Witkowic? – usłyszałam od jednej pani.
–
A jak tam pani ciotki, Henia i Marta Łukawskie? Czy jeszcze żyją? Co z nimi? –
pytała mnie jakaś o siostry mojego ojca, z którymi w latach 50. chodziła do
szkoły podstawowej w Wiśniewie.
–
Ciociu Halino, Alu, to jesteśmy! Poznajecie nas? – wołała z tyłu jakaś pani w
czapce, machając do nas ręką. Okazało się, że to żona mojego kuzyna Janka z
Wiśniewa. Obok niej siedziała najstarsza córka tegoż kuzyna, Małgosia, która
mieszka teraz z rodziną w Zwierzyńskim Polu. Przekazały nam pozdrowienia od
kuzynki Urszulki z Elbląga, której nie widziałam chyba 40 lat! Zresztą tej
Małgosi też nigdy wcześniej nie widziałam, miałam okazję ją poznać dopiero na
tym spotkaniu!
Dodatkowym plusem tego
spotkania było to, że przywiozłam z Markus wiele nowych kontaktów, wiele
ciekawych opowieści o losach ludzi mieszkających na Żuławach. Ot, takie
historie: kierowca, który nas wiózł, opowiadał o swojej babci, która urodziła
się w Stanach Zjednoczonych, w rodzinie polskich emigrantów, latem 1939 roku
przyjechała do Polski, aby tutaj wyjść za mąż, potem wybuchła II wojna
światowa, babcia już do Ameryki nie wróciła, jakoś znalazła się na kresach
wschodnich, potem w Związku Radzieckim, skąd wydostała się z armią generała
Andersa, później w Afryce, w Rodezji, skąd z powrotem dotarła do Polski.
Rozmawiałam na tym
spotkaniu z potomkami polskich osadników, którzy przyszli na Ziemie Odzyskane
po II wojnie światowej, Ukraińców z Akcji Wisła, a nawet Niemców mieszkających
w gminie Markusy przed II wojną światową. Dzisiaj to się już wszystko
przemieszało, obecnie wszyscy są tak samo dobrymi Polakami, ale taki właśnie
konglomerat, taka mieszkanka narodowościowa była na Żuławach jeszcze w
początkach PRL-u. Odezwał się też pan, który jest w posiadaniu znalezionego tu
po wojnie pamiętnika jakiejś niemieckiej dziewczyny, która pracowała w różnych
gospodarstwach na Żuławach. Trudność w odczytaniu tego tekstu jest taka, że
pamiętnik jest nie tylko pisany ręcznie po niemiecku, ale także gotykiem.
- Wspaniałe i wzruszające
spotkanie w Markusach. Promocja książki Alicji Łukawskiej i Haliny Łukawskiej
"Córka organisty" oraz kwartalnika "Prowincja". Dobra
energia, piękne wspomnienia. Alicja ze swoją mamą napisały wspaniałą książkę o
swojej rodzinie i życiu, między innymi na Żuławach. To najwspanialsza chwilą
dla wydawcy (Kwartalnik "Prowincja") kiedy czytelnicy żywo reagują na
tekst, odpowiadają, potwierdzają, z uśmiechem i akceptacją na twarzy. Wielkie
dzięki dla Pani Barbary Turzyńskiej z Biblioteki Gminnej w Markusach za
zorganizowanie spotkania i Pani Haliny Łukawskiej za dzielenie się
wspomnieniami i wytrwałość – napisał na Fejsbuku
nasz wydawca Leszek Sarnowski ze Sztumu.
Chyba najfajniejsze w
pisaniu książek są spotkania z Czytelnikami!
Łukawska Alicja, Łukawska
Halina, „Córka organisty. Wspomnienia mieszkanki Pomorza”, Sztum 2019
Miło było przeczytać Twoje autorskie przeżycia. To prawda, spotkania z czytelnikami mają swoją moc! Jak to motywuje!
OdpowiedzUsuńCieszę się że, Ci się spodobało! Do tej pory chyba nie zdawałam sobie sprawy z tej motywującej roli spotkań z czytelnikami. A piszę już przecież tyle lat! Ale co innego teksty prasowe, co innego książka, i to taka osobista i rodzinna na dodatek! Mam teraz poczucie, że nie piszę w próżnię! :)))
Usuń