Mój Boże, co ja czytam?
Co ja czytam? W tym roku obracam się w kręgu absolutnej rozrywki, co wezmę do ręki
- to tylko jakieś horrory, przygodówki i romanse! Ostatnio zażyczyłam sobie w
bibliotece książek „z krajów egzotycznych” i przyniosłam do domu pozycje, do
których nie dotarłabym w normalny sposób. Jako zwariowana, acz nieco
podstarzała Pippi Langstrumpf, czyli zarazem młoda i szczęśliwa emerytka (od
roku!), mogę sobie chyba na to pozwolić? Jako emerytce chyba mi już wszystko
wolno? 😉)))
To ja jako Pippi - do Afryki też bym chyba mogła w tym stroju, prawda?
Piszę tak o tym, bo mam
chyba jednak pewne wyrzuty sumienia. Bo tak beztrosko jak teraz, to ja czytałam
dawno temu, we wczesnej młodości. Potem to jednak lektura nie miała być
przyjemna, ale raczej pożyteczna i użyteczna. Parę lat temu, prowadząc tego
bloga, pisałam jednocześnie swoją pierwszą książkę „Duchy Kresów Wschodnich”, no
i pojawiały się tutaj różne ambitne pozycje wspomnieniowe czy pamiętnikarskie. Obecnie
chwilowo odeszłam od tematyki kresowej i chyba do niej już nie wrócę, dlatego wiele
książek kresowych rozdaję znajomym, bo nie sądzę, aby były mi jeszcze
potrzebne, dzieci nie mam, żeby dla nich trzymać, a komuś może jeszcze sprawią
radość te lektury.
Potem pisałam książkę wspominkową
razem z mamą („Córka organisty. Wspomnienia mieszkanki Pomorza”), ona z
założenia miała być z solidnym zapleczem historycznym i z przypisami, więc
czytałam wtedy tony literatury historycznej na temat okresu międzywojennego, II
wojny światowej i Ziem Odzyskanych, a także niezliczone ilości przedwojennych
gazet z terenu całego Pomorza, jakie wyszukiwałam w sieci. Tego wszystkiego nie
wykorzystałam w naszej książce, bo mój wydawca miał inną koncepcję niż ja i
chciał tylko konkretnej opowieści mojej mamy, zaś moje przyczynkarskie,
historyczne zapędy nie były mu już potrzebne. W czasie redakcji i korekty książki
z bólem wycinałam moje przydługie przypisy i komentarze tak długo, aż zostało tylko
samo mięso. Część z tych przeczytanych wówczas książek historycznych trafiała
też tutaj, na bloga, ale niewiele w sumie.
No, a teraz zbieram
materiały do takiej mojej bardzo osobistej, reportażowej książki o Żuławach,
którą chciałam napisać zawsze, a przynajmniej od jakiś dwudziestu czy
trzydziestu lat. Głównie grzebię we własnej pamięci i w pamięci innych osób,
potomków osadników żuławskich, szwendam się tu i tam po okolicy. A literatura? Cóż,
na szczęście, czy też na nieszczęście, zależy jak na to spojrzeć, jest bardzo
skromna. Książki o osadnikach na Żuławach można policzyć na palcach jednej
ręki! To jest właściwie tylko jedna jedyna książka pt. „Żuławiacy”, zbiór wspomnień
ludzi, którzy przyszli na Żuławy zaraz po wojnie, wydana prawie pół wieku temu.
Wypożyczyłam ją z biblioteki i praktycznie przepisuję do swojego laptopa, bo
nie mogę jej nigdzie kupić, jest absolutnie nie do dostania. Więcej nic prawie
nie ma. W ostatnich latach ukazały się jeszcze jakieś tam opracowania na temat
tych osadników, ale pisane nie w sposób literacki tylko dość suchy i etnograficzny,
znalazłam je prawie wszystkie w sieci. Pewnie skorzystam, jak już będę pisać,
ale jest tego tak niewiele, że szkoda gadać. Może to i dobrze, bo to nie zakłóca
mi własnej koncepcji twórczej. No i poza tym zbieraniem materiału od żywych
ludzi (jeszcze będę zbierać materiał w Archiwum Państwowym, co mnie przeraża,
dostaję sraczki ze strachu na samą myśl o tym archiwum) to już nie muszę nic
doczytywać, uzupełniać, dokształcać się. Tak więc, mam czas na czytanie li
tylko dla przyjemności!
Mogę sobie też spokojnie
pozwolić na wirtualne podróże w różne strony świata. Ostatnio zawędrowałam do Afryki,
a moją przewodniczką była Katherine Scholes, autorka „Żony myśliwego”. I powiem
szczerze: jest to prawdziwy melodramat, ale podobało mi się! Nawet się popłakałam
na końcu, bo jak to wszystkie zodiakalne Raczki jestem okropnie sentymentalna i
lubię się czasem powzruszać przy literaturze albo w kinie. Ta historia bardzo
przypomina niezapomniane „Pożegnanie z Afryką” Karen Blixen, ale nie jest żadnym
plagiatem tylko wariacją na temat „Afryka – polowanie - trudny romans”. Lata
temu uwielbiałam książkę Karen Blixen, a jeszcze bardziej nakręcony według niej
film. A najbardziej to podobał mi się przecudny Robert Redford, słynny „złoty
chłopak” Hollywood; całe moje pokolenie się w nim kochało! Nie ma już dzisiaj
takich aktorów! Scena z filmu, kiedy Robert Redford na safari myje włosy Meryl
Streep przeszła już dawno do historii kina. No! I tutaj jest podobnie.
Znaczy, jest pięknie, bo
tak…
Powieść Katherine Scholes
dzieje się w Afryce w końcówce lat 60. I też mamy tu lwy, słonie, Murzynów, safari,
farmę myśliwego na sawannie i miłość od pierwszego wejrzenia przyprawiającą o
zawrót głowy. Autorce udała się sprawa trudna, bo opisała z niezwykłą
subtelnością uczucie dwojga ludzi niemożliwe do zrealizowania, a do tego całkowicie
czyste, bo nieskonsumowane, co w obecnym świecie, pełnym nachalnego seksu, jest
prawdziwą rzadkością i wspaniałym wyjątkiem. Czytałam, czytałam i lałam
prawdziwe łzy nad losem nieszczęśliwych kochanków, mówię Wam! Prawie jak kiedyś
w kinie na „Pożegnaniu z Afryką”!
Jeśli ktoś lubi się powzruszać
w egzotycznych okolicznościach przyrody, to może spokojnie czytać. Poziom
literacki jest całkiem przyzwoity, a historia nie jest naiwnym harlekinem.
Autorka popełniła jeszcze kilka innych książek, a jej największym bestsellerem
jest „Królowa deszczu”, którą sobie też zamówiłam w bibliotece.
I powiem Wam, że jak skończę
pisać i wydam książkę o Żuławach, to chyba pomyślę nad pisaniem romansu. Wtedy to
już w ogóle nie musiałabym czytać literatury dodatkowej! 😊
Scholes Katherine, „Żona
myśliwego”, tłum. Anna Zielińska, Warszawa 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz