Świat oszalał, stanął do
góry nogami, a ja próbuję opisać to szaleństwo. Przyjęłam zasadę, aby nie brać
w udziału w tym szaleństwie tak długo, jak się da! Staram się żyć normalnie.
Dopóki państwo nie zakazuje wychodzenia z domu, dopóki nie strzelają do
przechodniów na ulicy, dopóty normalnie chodzę i załatwiam to, co mam do
załatwienia. A nazbierało mi się tych spraw wiele, bo chorowałam około 6
tygodni na przełomie roku i mam ogromne zaległości w sprawach bieżących.
We wtorek 17 marca 2020
opisałam na blogu moje przeżycia z tamtego dnia i wrzuciłam to do paru grup na
FB. Dosłownie chwilę potem zostałam zablokowana za „mowę nienawiści” i mam
teraz bana na grupy do 24 marca. Nie mogę nic tam publikować ani dodawać
komentarzy. Tylko na swojej tablicy! Na razie! To już mój drugi ban w ostatnim
czasie, pierwszy był na 3 dni, teraz na 10. Normalna cenzura! I nawet nie ma
się gdzie odwołać. A co ja niby takiego nienawistnego napisałam? Ktoś na mnie
doniósł? Ten poprzedni ban był za propagowanie teorii doktora Jerzego
Jaśkowskiego – tak podejrzewam. Doktor zakazany, odebrano mu prawo wykonywania
zawodu, to i ja zakazana? Ktoś na mnie doniósł najwyraźniej.
Też we wtorek wyjęłam ze
skrzynki pocztowej ulotkę o koronawirusie, którą zostawił listonosz. Chyba
państwo rozsyła takie ulotki. W środku podstawowe informacje oraz instrukcja
obrazkowa jak myć ręce. Wychodzę na spacer. W mieście pustki! Dopiero teraz
widać, jak niewielu ludzi mieszka tu na stałe. W Malborku jest obecnie
zameldowanych około 35 tysięcy mieszkańców, z tego pewnie większość przebywa na
emigracji i tylko wpada czasem na chwilę. Mam wrażenie, że na stałe mieszka tu
tylko trochę młodych ludzi z dziećmi (jest parę szkół), reszta to emeryci na
dożyciu. Tłum w mieście robią turyści przyjeżdżający do zamku, a także ludność
wiejska z okolicy, bo na wsi nic już się nie hoduje i nie uprawia na własne
potrzeby, wszystko kupują w sklepach w mieście. Wydaje się, że ci obcy, nie
mieszkający tu na stałe, zrobili sobie wielkie zakupy na czas Apokalipsy już w
zeszłym tygodniu i teraz przestraszeni siedzą w domach, nie pokazują się wcale.
Po mieście kręci się trochę staruszków z torbami na kółkach na zakupy i ludzie
w różnym wieku z psami. Takich spacerujących bez celu jak ja jest mało. Prawie
wcale.
- Bez psa to pewnie
wyglądam jakoś podejrzenie? – zastanawiam się. A tu nawet nie ma od kogo tego
psa do spacerów pożyczyć…
Przechodzę koło kas
zamkowych – puściuteńko! Fotografuję zamek o zachodzie słońca, które rzuca
ciekawy, czerwonawy odblask na mury. Przy kościele świętego Jana (parafia
prowadzona przez zakon orionistów) parkuje jakiś samochód, wysiada jakaś para
młodych ludzi (koło 30), wyciągają butelkę z płynem dezynfekcyjnym, polewają
ręce, otrzepują, mijają świątynię i schodzą nad Nogat na spacer.
Na drzwiach świątyni
napis zniechęcający do brania udziału w mszach świętych. „W związku z
wprowadzeniem stanu zagrożenia epidemicznego w Polsce oraz stosując się do
rozporządzeń organów państwowych w kościele może być jednorazowo do 50 osób na
każdej mszy świętej i nabożeństwie. Pozostałych wiernych prosimy o korzystanie
z dyspensy i pozostanie w domu. Ks. Proboszcz Marek Majdan FDP”
W
środku jest pusto i wilgotno. Wielka, średniowieczna kropielnica przy drzwiach
przykryta folią. Nie można korzystać z wody święconej. Jak widać, Kościół
zatracił wiarę w uzdrawiającą moc tej wody. W czasie średniowiecznych ataków
zarazy działało to całkiem inaczej. Z tyłu rozstawione są rusztowania. Pali się
jasne światło, w jednej nawie trwają prace konserwatorskie.
-
Czy będzie msza święta? – pytam księdza, bo jest już około 17.30.
-
Tak, oczywiście!
Zwykle
przed bocznym ołtarzem palą się żywym ogniem małe światełka. Podchodzę, zapalam
dwa z nich i wrzucam parę groszy na ofiarę do skarbonki. W ławkach pusto. Z
tyłu siedzi jeden mężczyzna, a z przodu dwie kobiety.
Odmawiam
parę zdrowasiek i wychodzę.
Na
drzwiach centrum kultury w Szkole Łacińskiej są naklejone ogłoszenia, że
nieczynne i dlaczego. Rzucam okiem z góry na Żuławy i wracam do miasta. Przy
sklepie na Starym Mieście (po księgarni) trochę ruchu: licealiści kupują piwo,
rozmawiają. W sklepie spożywczym Lewiatan na Starym Mieście wisi ogłoszenie
Centrum Wolontariatu o tym, by seniorzy siedzieli w domach, a wolontariusze
zrobią im zakupy. Takie same ogłoszenia widziałam na drzwiach bloków na Starym
Mieście, gdzie mieszkają w większości sami emeryci. Do sklepu mogą wejść tylko
3 osoby. Kupuję mleko w butelce, 2 twarożki, 2 paczki suszonych drożdży i
pudełko gumowych rękawiczek. Pytam o dostawę mięsa, zwłaszcza wołowiny.
-
Ma być w czwartek, w dobrej cenie – mówi kasjerka. – Jest w najnowszej ulotce. Wieprzowina
i wołowina będą na pewno. Można dzień wcześniej zamówić, to zostawimy dla pani.
-
A wie pani, że coś się dzieje z pieniędzmi? – zagaduje mnie sympatyczna pani ze
spanielem, z którą znamy się z widzenia. Nie wiem, jak się nazywa, ale od paru
lat kłaniamy się sobie i wymieniamy parę zdań. Poznałyśmy się kiedyś w sklepie,
bo ona rano wychodzi z psem, a ja o ten samej porze chodzę po pieczywo do
cukierni Bagietka na Kościuszki.
-
Ale co z pieniędzmi? Nic nie wiem! Ja mam pieniądze! Cały czas płacę normalnie,
pieniędzmi, chociaż namawiają, by płacić kartą – mówię, bo jestem wielką
zwolenniczką gotówki.
-
No, właśnie, pani ma! Ale ludzie nie mają, tylko karty do bankomatu, i jak chcą
wypłacić z bankomatu, to tam nie ma pieniędzy. Jest panika! Ja mam siostrę we
Włoszech, nie ma pani pojęcia, co tam się dzieje! – relacjonuje pani ze
spanielem.
Kiwam
głową ze zrozumieniem i wracam do domu. Szkoda, że nie dopytałam, czy tych
pieniędzy w bankomatach nie ma w Polsce czy we Włoszech. W Internecie chodzą
takie słuchy, że ta cała epidemia to tylko przykrywka dla gorszych rzeczy.
Grozi nam podobno: depopulacja, likwidacja gotówki, 5 G i przymusowe
szczepienia. Wszystko gorsze niż jakaś tam choroba! Wieczór spędzam buszując w
sieci. Najciekawsze wiadomości dostaję na FB od znajomych, którzy też grzebią.
Na dobranoc oglądam filmy doktora Jaśkowskiego z Gdańska, Anny Tomali i Janusza
Zagórskiego, przeglądam strony „zmiany na ziemi”, Benjamina Fulforda, Roberta
Steele’a itp. Unikam telewizji, bo stamtąd sączą się tylko złe emocje,
zwłaszcza z TVN-u. Moja mama ogląda wszystkie serwisy informacyjne, z TVN-u się
śmieje, ma do tego dystans. Ja nie mogę, bo mi szkodzą.
Środa,
18 marca 2020
Mam
zaległe sprawy finansowe. Dzwonię do biura rachunkowego, czy mogę ich dzisiaj
odwiedzić, ale księgowa każe mi się wstrzymać ze wszystkim aż się
skończy to szaleństwo. No, niby jest jeszcze czas, by załatwiać sprawy
podatkowe do końca kwietnia, ale…
Jestem
tradycjonalistką. Wierzę tylko w to, co mam na papierze. Papier do koszulki
plastykowej, koszulkę do teczki, teczkę do segregatora, segregator do kartonu,
karton do szafki. Tak żyję i mam zamiar żyć dokąd się da w ten sposób. Dlatego
nie dla mnie żadne tam e-podpisy, cyfrowe dokumenty czy bankowość internetowa.
Świat jest pełen oszustów i złodziei, nie wiem, czy mi ktoś nie okradnie konta
w banku, czy ktoś nie przyśle mi jakiegoś wirusa do komputera, by mnie oskubać
czy oszukać. Komputera używam do pisania i przeglądania stron w internecie, a
nie do załatwiania spraw osobistych. W przeciwieństwie do ludzi młodych – ja
mam czas i chętnie odwiedzam urzędy OSOBIŚCIE!
Mieszkam
w małym miasteczku, tu wszędzie jest blisko, mogę wszędzie podejść pieszo i
wszystko załatwić. Od 16 lat chodzę z kulą, bo mam chorą nogę. Tak więc kula,
plecaczek i hajda! Dreptam sobie po urzędach, a załatwiam nie tylko moje
sprawy, ale też trochę innych osób. Opłaty, podatki, ubezpieczenia, wizyty w
bibliotekach, na poczcie i takie tam różne – wszystko załatwiam osobiście i na
papierze. Jestem emerytką, nie pracuję, więc to jest też mój kontakt z ludźmi.
To jest urocze w małym miasteczku, że wszędzie mnie znają, bo jestem
rozpoznawalna, wszędzie można z kimś pogadać i czegoś się dowiedzieć. Jestem
wolnym człowiekiem i nie dam sobie tego odebrać! Dziwię się, że ludzie w Polsce
tak szybko przestawili się na załatwianie spraw w Internecie, a potem płaczą,
że ktoś im wszedł na konto i oskubał z pieniędzy. A ja nikomu nie dowierzam!
Zwłaszcza nowoczesnej technice!
Idę zapłacić rachunek za prąd do kantoru przy ulicy Kościuszki. Pracują normalnie.
Z
kolei w banku PKO, w obliczu epidemii, wygląda to tak, że do środka wpuszczają
tylko po jednej osobie. Nawet nie ma tych osób dużo. W przedsionku ktoś tam
korzysta z bankomatu, a jakaś pani
czeka, by ją wpuszczono. Godziny pracy banku skrócono (8.00-15.00).
-
Przywiozłem tu siostrzenicę – mówi starszy mężczyzna. – Ale to nie potrwa
długo, zaraz pani wejdzie. Niewidzialny wróg panuje, taka paranoja wszędzie, a
ja się nic nie boję – śmieje się.
Rozmawiamy
o tym, że młodzi panikują, a my, po 60., już nie mamy się czego bać. Przeżyliśmy
komunę, stan wojenny, Czernobyl i Balcerowicza – co tu jeszcze może być dla nas
straszne?
Siostrzenica
znika w banku i zaraz wraca. Teraz moja kolej. Przesuwane drzwi obsługuje
pracownik banku.
-
To do którego okienka mam podejść? – upewniam się.
-
Pani weźmie sobie numerek i poczeka – słyszę. Jak widać, starają się zachować
pozory normalności.
Biorę
ten numerek i zaraz słyszę, że jestem wywoływana. Przyjmuje mnie pani schowana
za prowizoryczną ścianką z grubego plastyku. Ścianka sięga tak do połowy
stanowiska, dalej już jest powietrze. Teraz mści się nowoczesna moda urządzania
wnętrz banków i aptek w sposób „otwarty”. Dawne przepisy BHP wymagały, by
pomiędzy klientem a aptekarzem czy bankowcem była gruba szklana ściana, czasem
jeszcze jakieś zasieki w postaci krat. W ten sposób nikt na nikogo nie pluł,
nie kichał i nie dmuchał. W XXI wieku likwidowano te stare zabudowy i teraz
apteki oraz banki mają tylko szerokie lady niczym w hotelowej recepcji. To
sobie teraz plastykowe zasłonki stawiają, jakby to coś miało pomóc.
Przyjmuje
mnie pani, po której widać, że niedawno płakała. Podaję jej dowód bokiem, obok
zasłonki.
-
Proszę przyłożyć dowód do szyby i pokazać tak, by widziała PESEL – poucza mnie.
A potem wypytuje, po co w ogóle przyszłam, skoro jest bankowość internetowa.
-
Mam słaby internet, a czasem nie mam go wcale, właściwie to nie radzę sobie z
internetem – wyjaśniam. Co jej będę mówić o moim braku zaufania, i tak mi nie
uwierzy. Lepiej zagrać głupkowatą seniorkę, niż się z nią kłócić 😉)))
Pani
szybko mnie załatwia i odchodzi od stanowiska. Patrzę, czy nie płacze, ale
chyba nie, coś jednak jest smutna.
W
sklepie przy piekarni Koszykowej wykupili cały zapas mojego ulubionego chleba
żytniego na wagę. Biorę jakiś inny razowy i kawałek białego salcesonu, bo
lubimy obie z mamą. Jakiś emeryt ładuje sobie 10 kilogramów ziemniaków do torby
na kółkach.
Z
napięciem podchodzę do Kauflandu. Jak tam? Wpuszczają normalnie czy tylko po
parę osób, jak podobno w Lidlu (podobno po 10). W środku jest pustawo, sami
starsi ludzie na zakupach. Chyba to miejscowi, nareszcie mogą spokojnie zrobić
zakupy! Młodzi spoza miasta wystraszyli się i siedzą po domach. Oni zresztą
mają samochody, więc w zeszłym tygodniu wykupywali wszystko jak szaleni. Całe bagażniki żarcia i papieru! A co
może kupić taka starsza babcia, albo ja na przykład? Nie mam samochodu,
wszystko muszę przynieść do domu na własnych plecach. W plecaku jestem w stanie
przynieść na raz jakieś 4-5 kilogramów, nie więcej. Mam torbę na kółkach, ale z
kulą i z taką torbą to się ciężko chodzi. Dlatego na zakupy chodzę właściwie
codziennie. Jak na patrol. Wychodzę i
wiem, co się dzieje. Telewizja mi tego nie powie.
W
Kauflandzie ludzie nie wariują. Nikt nie chodzi w maskach, a rękawiczki nosi
tylko personel. Zaopatrzenie normalne. Są owoce, warzywa, mięso, sery i
pieczywo, a nawet papier toaletowy. Obniżono ceny na niektóre artykuły
przemysłowe, jakieś tam koce, ręczniki i piżamy. Wyprzedaż kwiatów
doniczkowych. Są naprawdę piękne kwiaty (tulipany, storczyki, kalanchoe i
inne), ale suche, niepodlewane, prawie umarłe. Można kupić za pół ceny. Kupuję
2 banany, 2 grejfruty, 1 awokado, trochę brzuszków z łososia (są akurat ładne i
staniały, ostatnio były po 36 złotych, teraz 19 zł), 2 serki wiejskie i
kawałeczek metki z Osia. Biorę też zioła z czystka, herbatę zieloną, papier do
srania i pudełko plastrów. Półka z lekami opustoszała, ludzie wykupili wszystko
co ma związek z przeziębieniem (APAP, panadol, witaminy C, lepsze tabletki do
ssania) a także spirytus salicylowy i wodę utlenioną. Prawie nie ma mydła.
Przypomniał się stan wojenny i mydło na kartki.
W
sklepie lecą zachęty do płacenia kartą (likwidacja gotówki?) i pouczenia, aby
ludzie nie przyjeżdżali na zakupy z całymi rodzinami, a zwłaszcza z dziećmi. To
akurat jest dobre, bo do tej pory wizyta w sklepie to była wielka atrakcja dla
ludzi ze wsi. Ładowali do samochodu wszystkich w domu: ojciec, matka, dziadek,
babka i całe potomstwo i jazda, do marketów, do galerii. Snuli się tam całymi
godzinami, robiąc sztuczny tłok, a my, ludzie miejscowi, wstawaliśmy o 6.00
rano, aby zrobić zakupy spokojnie i bez tłoku. Przynajmniej ja tak robiłam od
lat. Ciężko mi się chodzi z tą kulą, nie chcę się przepychać do ważenia warzyw
i do kasy, więc co ja mogę? Albo rano, albo późnym wieczorem mogę iść do sklepu.
Wieczorem to trochę strach, bo pełno u nas meneli młodych i starych oraz
bezdomnych. Są niebezpieczni, mogą okraść. Tak więc, pozostają zakupy bladym
świtem.
Nie
ma długiej kolejki do kasy. Koło kas na podłodze są naklejone taśmy, jak stawać
(miejsca na 3 osoby). Taśmy są też naklejone wzdłuż stoiska mięsnego, jakieś
pół metra od niego. Płacę i idę do domu.
Po
obiedzie dzwonię do kuzynki Basi ze wsi na Żuławach, zapytać, jak żyją.
-
My siedzimy wszyscy w domu, żeby się nie zarazić. Trochę tylko koło domu się
kręcimy. Nawet na drogę nie wychodzimy. We wsi jest tak pusto, jakby była
wymarła. Wszyscy siedzą po chałupach i nosa nie wychylają. Marcin (syn) z
Natalią też są w domu, nie pracują. Marcin podcina drzewka w ogrodzie, a
wieczorem jeździ do Biedronki do Kałdowa po zakupy dla nas – mówi Basia.
Wyczuwam, że jest naprawdę przerażona.
-
To wy nie robiliście takich dużych zakupów?
-
Nie, tylko tak na trochę, coś tam też mamy własnego w domu.
Po
obiedzie – spacerek nad Nogatem. Jest trochę ludzi, biegają, jeżdżą na
rowerach, emerytki i menele siedzą na ławkach, bo już ciepło, 12-13 stopni.
Przekomarzam się wesoło z dwoma pijaczkami pod Szkołą Łacińską, żartujemy z końca
świata i całej tej epidemii. To wolni ludzie, tak jak ja, i mają wszystko w
dupie! Wracając, szukam wiosny i fotografuję kwiatki:
Wieczorem
w sieci czytam, że cała ta pandemia to operacja PSYCHOLOGICZNA amerykańskich
służb specjalnych. Znaczy, specjalne służby specjalnie ogłupiają i straszą
ludzi, by zrobić nam kuku. Połączyli prawdziwego wirusa z niewidzialnym wrogiem
potęgując zagrożenie. Wniosek: mniej telewizji, będziesz zdrowszy psychicznie!
Obserwuję,
że na FB narasta hejt młodych wobec starszych ludzi, którzy się nie
boją wirusa i nie dają dobrowolnie zamknąć się w domach. Najbardziej boi
się pokolenie 30-40-latków, niektórzy popadają w paranoję, boją się drugiego
człowieka i boją się dotykać WSZYSTKO! Niedługo dostaną egzemy na rękach od tej
dezynfekcji i będą potrzebować pomocy psychiatry. Wścieka ich, że starsi
odpowiadają: „przeżyłam wojnę” i „na coś trzeba umrzeć” 😊)))
A młodzi właśnie
odkryli, że i oni też mogą być śmiertelni! No, no, brawo dla amerykańskich
speców od wojny psychologicznej. Udało się wam przestraszyć ludzkość! Dobra
robota!
Furorę
w sieci robi filmik z babcią około 90 lat:
-
Czy boi się pani wirusa?
-
Ja już jednego wirusa Stalina przeżyłam, wirusa Hitlera przeżyłam, to i tego
wirusa też przeżyję!
Obyśmy
zdrowi byli!
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo! Też pozdrawiam!
Usuń