Translate

sobota, 2 czerwca 2018

Trzecia część wspomnień mojej mamy w kwartalniku „Prowincja” („Prowincja” 2018 nr 1)



W najnowszym numerze kwartalnika społeczno-kulturalnego „Prowincja” ukazał się właśnie trzeci odcinek wspomnień mojej mamy Haliny Łukawskiej spisany i zredagowany przeze mnie. Tekst nosi tytuł „Dom na Żuławach” i opowiada o trudnych latach powojennych, kiedy to bieda i nędza wygnała moich przodków z rodzinnego Osieka nad Wisłą na poniemieckie Ziemie Odzyskane. 



Moja mama wspomina tam, jak wiosną 1947 roku wraz z całą rodziną (sparaliżowana matka chora na SM, siostra Genia, szwagier Stefan i ciężko chory brat Stasiek) przyjechali na Żuławy Elbląskie. Wynajęli od kolei cały wagon towarowy. Wsiedli do pociągu w Czernikowie. Jechali z całym swoim ubogim dobytkiem. Wieźli dwie krowy, psa, kota, trochę mebli, skromne węzełki z ubraniami i pościelą. Wysiedli na stacji Gronowo pomiędzy Malborkiem a Elblągiem, a potem mama i jej jeszcze inny brat, Andrzej (pomagał im w przeprowadzce) wzięli dwie krowy i prowadząc je na postronkach poszli drogą przez zalane jeszcze Żuławy, kierując się w stronę Markus, gdzie wcześniej Genia ze Stefanem wyszukali dom dla całej rodziny. Wszędzie stała jeszcze woda, wyglądało to niczym jedno wielkie jezioro. Tylko drogi wystawały ponad taflę wody, bo były budowane na takich jakby skarpach. 

Zbliżała się noc. Mama z bratem i z tymi krowami przenocowali w Różanach, w jakimś opuszczonym domu koło kamiennego mostu. Gdzieś tutaj to było, na fotografii widać jak mama w fioletowej bluzce stoi na tym moście - Różany 2012 rok, zdjęcie mojego autorstwa:



A potem poszli dalej z tymi krowami do Markus. Zajęli dom stojący na skrzyżowaniu dróg. Jedna z nich to była trasa Różany – Jezioro, a druga wiodła do centrum wsi Markusy. To jest olbrzymia wieś, rozciągnięta na odległość może z siedem kilometrów. Wokół wszystkie domy były jeszcze puste.

W tym pierwszym okresie najtrudniej było zdobyć coś do jedzenia. Nie można było jeszcze nic siać na polach, bo tam stała jeszcze woda. Zasiali więc tylko nieco warzyw w przylegającym do ich budynku ogródku. Dom i ogródek także znajdowały się tak jakby na górce, a właściwie na sztucznie usypanym pagórku, bo taką właśnie metodą były budowane poniemieckie domy na nizinnych Żuławach (chodziło o ochronę przed powodzią). 

Oddaję głos mojej mamie:

 "Na początku, jak zamieszkaliśmy w Markusach, to nie mogliśmy jeszcze niczego siać na polach, bo wszystko wokół było zalane. Potem, jak woda schodziła, to ziemię porastała zaraz trawa, która rosła jak głupia. Na początku musiało nam wtedy wystarczyć do jedzenia to, co sami wyhodowaliśmy w ogródku, złapaliśmy albo złowiliśmy.
W połowie czerwca 1947 roku posialiśmy w ogrodzie trochę ogórków i posadziliśmy kartofle. Sadziliśmy je tylko bliżej domu, tam, gdzie nie było zalane, bo niżej to jeszcze wtedy stała woda. A dom był na takim niewielkim, sztucznie usypanym pagórku, jakby na małej wyspie. Ponieważ wszędzie było pełno wody, więc dzikie kaczki, które bardzo się tam rozmnożyły, porobiły sobie gniazda na wierzbach, które masowo rosły przy rowach. Burek ze Staśkiem wchodzili na te wierzby i podbierali kaczkom jajka z gniazd. Potem robiliśmy z nich jajecznicę, albo gotowaliśmy je na twardo. Kacze jajka są w smaku podobne do kurzych. Pamiętam, że jedliśmy te jajka z czarną, amerykańską fasolą, którą dostaliśmy od kogoś w Markusach.  A ten ktoś dostał ją z UNRRY, czyli takiej międzynarodowej organizacji pomocowej, która wtedy przysyłała do Polski różne dary z Ameryki.
(…)
Stasiek miał dryg do łowienia ryb i do polowania. Porobił żaki, czyli sieci, i łapał w nie ryby, których wtedy na  Żuławach nie brakowało. Niestety, większość z nich to były liny, których mięso śmierdziało błotem i nie smakowało nam. Ale co było robić? Jedliśmy te ryby na okrągło, także te śmierdzące liny, których naprawdę nie lubiłam. Mieliśmy także nasze dwie krowy, które dawały mleko, mieliśmy parę kur, które dawały jajka. I to było właściwie wszystko.  Poza tym, Stasiek robił i zakładał pułapki na szczury piżmowe, których tam wtedy było pełno. Łapał te zwierzątka, obdzierał ze skóry i suszył ich skórki na takim drewnianym prawidle. Sprzedawał je potem na kołnierze, bo wtedy modne były zimowe płaszcze z kołnierzami futrzanymi. Kołnierze z piżmaków wyglądały naprawdę elegancko.
Na początku mieszkaliśmy w Markusach z matką, Staśkiem i Burkami. Potem, jak Andrzej odsłużył dwa lata wojska w milicji, to też na krótko przyjechał do nas. Trochę był w domu, ale właściwie nie miał tam co robić, więc zaczął więc rozglądać się za pracą. Kręcił się tu i tam. Jakiś czas był u Józefa w Lasowicach, gdzie pracował w jego gospodarstwie jako parobek, ale nie podobało mu się tam. Andrzej nigdy nie lubił słuchać, jak ktoś mu rozkazuje, co ma robić. Szybko uciekł z tych Lasowic. Przez jakiś czas pracował w PGR-ze w miejscowości Cyganek na Żuławach, gdzie znalazł sobie żonę z rodziny kaszubskiej, która tam osiadła chyba jeszcze przed wojną. W końcu zamieszkał na stałe w Nowym Dworze Gdańskim. Przez resztę życia, aż do emerytury, pracował w punkcie skupu wełny i pierza, gdzie nie miał nad sobą żadnego kierownika. Był zupełnie samodzielny i dobrze sobie tam radził. Z czasem stał się znany w mieście i okolicy. Ludzie nawet mówili, że idą po wełnę „do Kowalskiego”.
Jak zamieszkaliśmy na Żuławach, zaczęliśmy zwiedzać okolicę. Markusy to była duża wieś, rozwleczona na długość chyba z siedem kilometrów. Właściwie nie było tam jakiegoś centrum. Domy nie stały w kupie, jeden koło drugiego, tylko były luźno rozrzucone i mocno oddalone od siebie. Przez to nie było widać ani słychać, co dzieje się u sąsiadów. Najgorsze było to, że wszędzie było daleko. W tym pierwszym, trudnym okresie, nie było jeszcze nawet żadnego sklepu na miejscu. Jakieś sklepy były dopiero w Zwierznie i w Gronowie. Ludzie jeździli tam przede wszystkim po wódkę, bo to był wtedy towar pierwszej potrzeby. Butelką alkoholu można było wówczas załatwić różne sprawy. Potem zrobiono sklep Gminnej Spółdzielni w Markusach w budynku dawnego dworca kolejowego. Tamtędy kiedyś przebiegała linia kolejowa Elbląg-Zalewo, ale została szyny zostały zdjęte przez Rosjan i wywiezione na wschód zaraz po wojnie.
Zwiedzaliśmy także puste domy stojące w sąsiedztwie. Wtedy niewiele z nich było zamieszkałych. Właściwie wszystkie domy położone przy gruntowej drodze w pobliżu nas nie były jeszcze zamieszkałe. Niestety, tam już przed nami byli szabrownicy, więc w tych domach w środku nic już nie było do zabrania. Wszystko zostało wyczyszczone do gołego!
My tam wylądowaliśmy w czasie, kiedy przez Ziemie Odzyskane przewaliła się już ta największa fala szabru. Złote czasy dla szabrowników to była wiosna i lato 1945 roku, kiedy było tam jeszcze zupełnie pusto. Niemcy już prawie zupełnie wyszli, a Polacy jeszcze nie przyszli. Władzę sprawowało wtedy wojsko radzieckie, tworzyły się też polskie komitety obywatelskie. Szaber niby był wtedy zakazany prawnie. Groziły za to surowe kary, ale kto by tam o tym myślał! Wtedy wszystko było wolno. Nie było żadnej władzy. Wtedy rację miał ten, kto miał broń palną i umiał się nią posługiwać. A broni wszelakiej było wtedy wszędzie pełno. Leżała tu i tam porzucona przez Niemców, którzy zostawiali ją kiedy poddawali się Rosjanom. Najwyżej był kłopot z amunicją, ale i tę można było znaleźć, jak ktoś potrzebował. Kto chciał, to brał tę broń dla siebie.
Poszłam raz sobie do takiego jednego pustego domu stojącego przy drodze gruntowej koło nas. W środku tam już nic nie znalazłam, tylko jakieś kwiatki wiosenne rosły w ogrodzie. Wzięłam kij i nakłuwałam ziemię przed domem. Szukałam, czy czegoś tam nie zakopano. W pewnym momencie poczułam, że mój kij natrafił na coś twardego! Zaczęłam tam grzebać rękoma i znalazłam zakopane w ziemi trzy metalowe konwie od mleka. W jednej z nich była schowana pierzyna z gęsiego puchu i jakieś ręczniki, a w drugiej był ozdobny, dwustronny obrus, ładnie haftowany  i chyba coś jeszcze. W trzeciej kanie była cebula, smalec i inne produkty żywnościowe. To musieli zakopać Niemcy, którzy tam mieszkali i potem uciekli. Część z tego wzięłam ze sobą, resztę zostawiłam. Potem poszliśmy tam ze Staśkiem czy z Genią  i przynieśliśmy resztę tych rzeczy.
Później Burek ze Staśkiem zaczęli szukać koło innych domów. Chcieli też coś znaleźć. Kopali szpadlem w ogrodzie. Przy innym domu, przy tej samej polnej drodze, znaleźli zakopaną skrzynię, a w niej było pełno stołowych naczyń porcelanowych. Ucieszyliśmy się z tego znaleziska, bo nie mieliśmy dużo swoich naczyń stołowych i to mogło nam się przydać. Jednak długo ich nie używaliśmy. W domu nie było pieniędzy, więc Genia brała po kolei te naczynia i zawoziła pociągiem do Malborka na rynek, by je sprzedać. Ludzie w mieście kupowali i dawali jej za to prawdziwe pieniądze. To był nasz jedyny zarobek w tamtym początkowym, trudnym czasie.
Burek ze Staśkiem dalej szukali i potem, jak już trochę woda opadła, to w tym samym ogrodzie wykopali jeszcze jedną dużą skrzynię. Zobaczyli ją i ucieszyli się!
- Co to będzie za skarb! – mówili sobie.  
Odrywają deski z wierzchu, zaglądają do środka, a tam leży trup! To był jakiś niemiecki nieboszczyk pochowany w ogrodzie! Wyciągnęli stamtąd ludzką czaszkę, obejrzeli i odłożyli z powrotem. Nie rozpoznali nawet, czy to był mężczyzna czy kobieta. Po tym upiornym odkryciu jakoś im się odechciało dalszego kopania w ziemi i szukania skarbów.
Ale to nie koniec! W jeszcze innym domu znaleźliśmy na strychu nową, nieużywaną trumnę z drewna.  Gdzie indziej w środku były krowie szkielety. Nie mam pojęcia, jak te krowy tam weszły. Ale, jak widać, jakoś wlazły, nie mogły już wyjść i tam zostały.”

Później zaczęli w okolicy pojawiać się sąsiedzi. Była to zbieranina biedaków i nieszczęśników z różnych stron Polski, a także zza Buga. Prócz Polaków do Markus przyjechali także Ukraińcy przywiezieni tutaj w ramach Akcji Wisła. Wszyscy znaleźli nowy dom na Żuławach, jednak nie wszyscy pozostali tam na stałe. Ukraińcy nie mieli wyjścia, musieli zostać, bo władza ludowa ich tam osadziła i dobrze pilnowała. Jednak Polacy przyjeżdżali, pomieszkali trochę i często ruszali dalej. Życie i praca na Żuławach były bowiem bardzo ciężkie, ponad ludzkie siły! Nie było maszyn rolniczych, nie było koni (te pojawiły się dopiero później w ramach pomocy amerykańskiej dla powojennej Europy), ludzie nie znali metod uprawy ciężkiej żuławskiej gleby. Wokół było przygnębiająco: tylko woda, rowy i błoto. Wszędzie było daleko. Nie było elektryczności,  nie było wody pitnej, nie było komunikacji, nie było sklepów. Ludzie głodowali, nie mieli w co się ubrać...

Później moją rodzinę spotkało jeszcze jedno nieszczęście. Był pożar. Ten ich nowy dom na Żuławach spalił się. Ledwo uszli z życiem! I znowu byli bezdomni. Na szczęście władze gminy Zwierzno zadbały o nich. Przydzielono im nowe domy: siostra mojej mamy, czyli moja ciotka Genia, wraz z wujkiem Stefanem poszli mieszkać do domu z rodziną Boreckich w Markusach. Natomiast moja mama, jej sparaliżowana matka (moja babcia Marta) oraz brat Stasiek zamieszkali w starej drewnianej chałupie przy błotnistej polnej drodze we wsi Wiśniewo w tej samej gminie. Tam było jeszcze gorzej niż w Markusach. Wieś dosłownie zabita dechami, bardzo nisko, gleba gorsza niż w Markusach, straszliwe błoto, wszędzie tylko szuwary rosły i było trochę łąk.

No i właśnie tam, podczas akcji zbierania stonki ziemniaczanej, którą organiazowały ówczesne władze, moja matka poznała mojego przyszłego ojca, za którego wyszła parę lat później. Stonki wcale tam jeszcze nie było, ale gmina kazała, by z każdego domu przyszła na akcję jedna osoba z butelką z naftą i kijem, które to narzędzia miały posłużyć do unicestwienia stonki. I tak sobie chodzili młodzi ludzie od domu do domu, od jednego pola do drugiego, podglądali krzaczki ziemniaczane i w ogóle… Tym właśnie sposobem przyszłam na świat – dzięki stonce ziemniaczanej! Nieistniejącej wtedy. Bo ona się w końcu pojawiła, ta stonka, ale dopiero później. Wtedy już był amerykański proszek DDT do jej zwalczania, nikt nie musiał jej zbierać w butelkę z naftą.

A moja matka po śmierci swojej sparaliżowanej matki (opiekowała się nią do samego końca), wyjechała do swojego brata Wacka do Bydgoszczy. Za nic w świecie nie chciała pozostać na wsi, bo już poznała ciężką dolę wiejskiej kobiety. Jakby chciała zostać na Żuławach, to by została, bo miała paru konkurentów, z gospodarstwami, a co! Ale nie chciała pracować na roli. Dokładnie 5 marca 1953 roku, czyli w dniu śmierci Stalina wyjechała z Elbląga pociągiem do Bydgoszczy i tam osiadła na dłużej. A potem los znowu ją zagnał na Żuławy i obecnie mieszka w Malborku.

Los w ogóle płata różne dziwne niespodzianki. Moja mama mieszka teraz dokładnie w tym samym mieszkaniu, w którym było robione to zdjęcie, które jest na początku tego artykułu. Na tym zdjęciu jest moja mama, jej brat Andrzej (w czapce) i jakiś jego kolega w kapeluszu. Zimą 1947/1948 byli razem w Malborku, wracali z pogrzebu w Lasowicach Wielkich. Przechodząc przez miasto, zauważyli szyld fotografa. Postanowili zrobić sobie wspólne zdjęcie. Weszli do starej kamienicy, gdzie w wielkim pokoju był zakład fotograficzny. To był jeden z pierwszych takich zakładów w powojennym Malborku. A teraz ja tu siedzę i piszę te słowa… Życie zatoczyło koło? 

A to moja mama nad grobami naszych krewnych na cmentarzu w Zwierznie w gminie Markusy:




„Prowincja. Kwartalnik Społeczno-Kulturalny Dolnego Powiśla i Żuław” 2018/1



2 komentarze:

  1. Ciężkie to były czasy. My nie zawsze doceniamy, że żyje nam się dużo łatwiej niż naszym rodzicom czy dziadkom...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tej przedwojennej, wojennej i powojennej biedzie słyszałam od dziecka. Ale nie mogłam sobie tego wyobrazić. Dopiero jak nagrywałam opowiesci mojej mamy i spisywałam je z taśmy, zrozumiałam o co chodziło. Jak wielki był zakres tej biedy! Teraz nam się żyje O WIELE LEPIEJ! BOGU DZIĘKI! I niech tak zostanie! :)))

      Usuń