Epidemia strachu wciąż trwa,
jesteśmy skazani na siedzenie w areszcie domowym, a jak chcemy wychodzić na
dwór, to musimy zakładać kagańce, czyli maskować twarz tak, że nie można
oddychać. Ciężko to wytrzymać, tym bardziej, że ta choroba chyba właściwie nie
istnieje, nikt bowiem nie zna nikogo chorego czy też zarażonego. Władza robi z
nami co chce, a ludzkość cierpi! Baliśmy się III wojny światowej, a mamy
urojoną epidemię niewidzialnej choroby! Szczerze mówiąc, wolałabym już chyba
bomby lecące na głowę niż to całe chore medialne show z pandemią!
Przez to wszystko jestem
nerwowa. Nie mogę czytać, nie mogę pisać, a moje plany pisania trzeciej książki
poszły się bujać… Nie jestem w stanie napisać nawet krótkiego tekstu, co dopiero
mówić o czymś większym. W sytuacji, kiedy nie mogę czytać, sięgam po pewniaki.
Takie, co to na pewno przeczytam, mimo wszystko. Do takich pisarzy zaliczyć
mogę Melchiora Wańkowicza, który krzepi, tak jak Henryk Sienkiewicz, czy też
cukier ze sloganu reklamowego, który wymyślił i zarobił na tym kupę kasy („cukier
krzepi”).
Nie wiem, czy już tu
gdzieś pisałam, że właściwie wychowałam się na książkach Wańkowicza. W czasach
PRL-u (lata 70.) były wydawane w wielkich nakładach. Mój ojciec przynosił je z
biblioteki i czytał namiętnie wieczorami, zaśmiewając się z różnych anegdot i
dowcipów, a potem powtarzając je nam wielokrotnie.
Szczególnie podobały mu się
dykteryjki zebrane w tomie „Tędy i owędy”, gdzie Wańkowicz opisał m. in. wiekowych
kresowych oryginałów, a także ciekawe przygody z czasów swojej młodości. Nie wiem,
ile razy mój ojciec czytał „Tędy i owędy”, ale mam wrażenie, jakby ta książka
stale gościła w naszym domu. A ponieważ często chorowałam i nie miałam co
czytać, więc sama też sięgałam po Wańkowicza, skoro był pod ręką. Swoją znajomość
z nim zaczęłam właśnie od tej humorystycznej książki i tak jakoś autor ten stał
się w mojej świadomości głównie humorystą, choć później dowiedziałam się
przecież, że pisał i poważne książki. A nawet liryczne, bo przecież taka
właśnie, liryczno-wspomnieniowa, łapiąca za serce, jest jego opowieść o własnych
córkach, żonie i domu w Warszawie, czyli „Ziele na kraterze”, to jest przepiękna
saga rodzinna, którą – w mojej ocenie - można spokojnie postawić na półce obok
wielkich powieściowych arcydzieł tego gatunku tak modnych w XX wieku („Noce i
dnie” Dąbrowskiej, „Saga rodu Forsythe’ów Galsworthy’ego czy „Buddenbrookowie”
Tomasza Manna, jako saga rodzinna na pewno lepsze jest „Ziele na kraterze” niż
nudna i przegadana „Sława i chwała” Iwaszkiewicza ).
„Ziele na kraterze”
czytałam jakoś tak w bardzo wczesnej młodości, potem jeszcze parę razy wracałam
do tej książki, ale ostatnio miałam ją w ręce jakieś 35 lat temu. Postanowiłam
ją sobie odświeżyć w tych dniach zarazy, bo uważam, że taka cudna opowieść o
rodzinie to dobra lektura na te ponure dni. Zamówiłam więc sobie tanie (17 zł) wydanie
lekturowe z mojego ulubionego wydawnictwa Greg (ulubione, bo drukują klasykę w
bardzo przyjaznych dla oka wydaniach, cóż za wspaniały druk!), które na okładce
ma napisane, że to pierwsze wydanie tego tekstu bez ingerencji cenzury. Ta opowieść
o domu rodziny Wańkowiczów na Żoliborzu w Warszawie, o dzieciach wychowywanych
nowocześnie i „bez kompleksów”, o ich zwierzętach oraz krewnych na Kresach
(siostra Regina miała majątek na Litwie) jest tak napisana, że czytelnik po
prostu zazdrości Wańkowiczom takiego życia, a ich dzieciom takich możliwości
bytowania i rozwoju.
Rzutem na taśmę
przeczytałam sobie po raz już nie wiem który „Na tropach Smętka”, czyli znakomity
reportaż Wańkowicza o Prusach Wschodnich, które zwiedzał w latach 30. w towarzystwie
młodszej córki Marty (moja częstotliwość czytania tej książki wiąże się z tym,
że mieszkam w Malborku, a reportaż Wańkowicza jest chyba jedynym znanym mi
tekstem o moim mieście i jego okolicach widzianych polskim okiem w przeddzień II
wojny światowej).
Tak sobie czytałam pomalutku,
rozkoszując się stylem i kresowym słownictwem Wańkowicza, myśląc przy tym, że
fajnie by było, gdyby ktoś nakręcił serial telewizyjny o rodzinie Wańkowiczów. Materiały
przecież są, wystarczyłoby połączyć te trzy książki, dołożyć do tego jeszcze „Szczenięce
lata”, w których autor opisał swoje kresowe dzieciństwo spędzane na przemian w
dwóch dworach szlacheckich na Litwie i Białorusi, dołożyć garść szczegółów
wybranych z innych książek, w których znajdzie się mnóstwo autobiograficznych szczegółów
(np. swoją ucieczkę z Polski we wrześniu 1939 roku opisał aż dwa razy, w książkach
„Od Stołpców po Kair” i w „Drodze do Urzędowa”). Myślałam, że serial byłby jak
ta lala, tym bardziej, że autor sam przedstawił swoje życie jak na dłoni, barwnie
i szczerze jak na dłoni, nie zostawiając żadnych niedopowiedzeń.
Ale coś mnie podkusiło,
by trochę poguglować na temat Wańkowicza. Szukałam, szukałam i co znalazłam?
Otóż, napatoczył mi się artykuł na stronie „Rzeczpospolitej”, który odarł mnie
ze złudzeń co do obrazu idealnej rodziny wykreowanego w „Zielu na kraterze”. Nosi
on tytuł „Wańkowicz o trudnym związku z żoną – kartki z diariusza”, a jego
autorką jest pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm, ostatnia sekretarka pisarza. Krótko
mówiąc, wyszło na to, że to tylko tak pięknie wygląda w książce! Prawda jest
taka, że żona Wańkowicza chyba z nim nie wytrzymywała i porzuciła go w połowie
lat dwudziestych. Odeszła na pewien czas z jego przyjacielem Tadeuszem Lechnickim
(ma gość hasło w Wikipedii, można sobie poczytać, że był wojskowym i politykiem,
a nawet przez jakiś czas wiceministrem skarbu). W czasie nieobecności matki
córki Wańkowiczów chowały się w majątku jego siostry Reginy na Litwie. Potem jak
widać, żona wróciła do męża, bo dalej mamy już historię jak to Wańkowicz budował
dla swej rodziny wypasioną rezydencję na Żoliborzu.
No, niby w „Zielu na
kraterze” znajdziemy to opisane, że dziewczynki przez jakiś czas przebywały na
Litwie, ale autor nie tłumaczy dlaczego musiały mieszkać u ciotki przez pewien
czas. Postać Tadeusza Lechnickiego, który był ojcem chrzestnym Marty Wańkowiczówny
także przewija się na kartach tej opowieści, ale autor pisze o nim jako o
zwykłym znajomym, czy też może przyjacielu rodziny, a nie jak o kochanku
własnej żony. Taka sensacja, taka tajemnica rodzinna skrywa się między
stronnicami książki uważanej za „poczciwą” lekturę szkolną! W niczym to nie
zmienia, oczywiście, mojego odbioru tej książki, myślę jednak sobie, jak to
trzeba umieć pisać, by napisać coś, a jednak nie napisać 😊)))
Nie zamierzam się
porównywać z Wańkowiczem, ale znam temat z autopsji, bo spisując wspomnienia mojej
mamy, które wyszły w 2019 roku pod tytułem „Córka organisty”, natrafiłam na ten
sam problem. Czy pisać wszystko o wszystkim, czy też pewne sprawy przemilczeć,
pominąć, zasłonić słowami, napisać „na okrągło”, jak to się mówi… Dlatego nie
mam pretensji do autora, że ukrył zdradę żony i rozstanie z nią, nie czuję się
też jakoś tam oszukana, bo wyidealizowany świat rodziny Wańkowiczów okazał się
tylko iluzją, ale mimo wszystko, dziwne to jakoś…
Pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm
pisze w tym artykule, że zna tylko wersję jednej ze stron, to jest samego Melchiora
Wańkowicza, nie zna jednak wersji jego żony. Być może ona też mogłaby przekazać
jakieś tajemnice?
Patrząc tak osobiście, z
babskiego punktu widzenia, jednak się wypowiem. Wańkowicz to wspaniały pisarz,
jednak z artystami przeważnie bywa tak, że w zaciszu domowym są egoistyczni,
skupieni na sobie i trudni do wytrzymania. Może kobietę pogrążoną w depresji po
śmierci członków rodziny (jej matka popełniła samobójstwo, a dwóch młodszych
braci zginęło w czasie I wojny światowej) zwyczajnie męczył taki mąż i potrzebowała
spokoju i wytchnienia u boku kogoś, kto by ją uwielbiał? Była piękną kobietą, być
może ten kochanek do stóp jej padał i miłość wyznawał od rana do wieczora, a
Melchior jej tego nie zapewniał? Do tego to wieczne dowcipkowanie i robienie z
niej słodkiej idiotki (no, tak to przynajmniej wynika z lektury „Ziela na
kraterze” i innych teksów) naprawdę jej dojadło? Może miała tego dość i rzuciła
się w ramiona kogoś innego? Tak sobie tylko gdybam…
Z lektury kresowych
pamiętników kojarzę, że Melchior nie był chyba tak hurra sympatycznym gościem, jak
sam lubił się przedstawiać swoim czytelnikom. Nie lubiło go kresowe ziemiaństwo
(bo się z nich naśmiewał?), a nawet własna rodzina. Mieczysław Jałowiecki,
autor znakomitych wspomnień „Na skraju imperium”, spowinowacony z Melchiorem
poprzez swoją żonę Julię z Wańkowiczów, nie ukrywa, że nie znosił Melchiora i
patrzył na niego z góry. Jełowiecki tak pisał o ich nieoczekiwanym spotkaniu w Petersburgu podczas I wojny: „Ktoś pociągnął mnie za rękaw. Ujrzałem
twarz Melchiora Wańkowicza. - Co ty tu robisz, „ziemgusarze”? –
zadowcipkował Mel.- Spójrz na moje epolety, bałwanie – odpaliłem ostro. – Nie
cierpię, jak tacy durnie mnie zaczepiają. (…) Nie znosiłem również Mela. Był on
zaprzeczeniem Wańkowiczów. Studiował na uniwersytecie, oczywiście nic nie
robiąc, a zbijając bąki.”.
Ale sprawa rodziny
Wańkowiczów dzięki temu wyznaniu o skomplikowanych losach rodziny pisarza
zrobiła się naprawdę ciekawa i wieloznaczna. Może ktoś, kiedyś, napisze jakąś
rozbudowaną biografię autora „Ziela na kraterze” i dogłębnie zanalizuje tę
kwestię, tym bardziej, że zostały wydane listy członków tej rodziny i pewnie
można wiele z nich wyczytać.
W każdym razie – Wańkowicz
krzepi i bawi, nadal dobrze się czyta, a nawet – jego życiorys kryje w sobie pewne
tajemnice. Czego się nie spodziewałam…
Wańkowicz Melchior, „Ziele
na kraterze”, Kraków 2018
Wańkowicz Melchior, „Tędy
i owędy”, Warszawa 1982
Wańkowicz Melchior, „Na tropach
Smętka”, Kraków 1980
Ziółkowska-Boehm Aleksandra,
„Wańkowicz o trudnym związku z żoną – kartki z diariusza”,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz