Niedawno właśnie ukazał
się długo oczekiwany trzeci i ostatni już tom trylogii „Wendyjska winnica”
Zofii Mąkosy, pisarki, która za dwa pierwsze tomy otrzymała nagrodę czytelników
- Lubuski Wawrzyn Literacki.
Nagroda to w pełni
zasłużona, bo książki Zofii Mąkosy to naprawdę dobra robota literacka. Jej utwory są ważne nie tylko dla lokalnej społeczności Ziemi Lubuskiej, ale mają
wymiar uniwersalny. Opowieść o małej wiosce Chwalim (gmina Kargowa, powiat
Zielona Góra) i jej mieszkańcach jest jednocześnie opowieścią o II wojnie
światowej; o tym co ją zapowiadało i o jej skutkach. Niewielka społeczność
Chwalimia przed wojną była nietypowa. Bo niby mieszkali tam Niemcy, ale to nie
byli tacy klasyczni „echt dojcze”, jak to się mówi po niemiecku. Niemcy z
Chwalimia nie byli Germanami, lecz mieli słowiańskie korzenie, a nazywano ich
Wendami. Dawniej posługiwali się językiem zbliżonym do polskiego i byli
wyznania luterańskiego. W latach 30. XX wieku trudno było jednak odróżnić słowiańskich
Wendów od innych Niemców, bowiem stopniowo ulegali germanizacji. A po II wojnie
światowej zupełnie się zgermanizowali i – jako Niemcy - musieli opuścić swoją
dawną ojczyznę, która stała się naszymi Ziemiami Odzyskanymi. Na ich miejsce
przyszli Polacy.
Zofia Mąkosa w swojej
trylogii, korzystając z bogatych źródeł historycznych, przedstawiła fikcyjne
losy ostatnich Wendów z Chwalimia. W pierwszej powieści z tego cyklu
(„Wendyjska winnica. Cierpkie grona”) czytamy historię Marty Neumann, w drugiej
(„Wendyjska winnica. Winne miasto”) i w trzeciej („Wendyjska winnica. Dolina
nadziei”) podglądamy dramatyczne życie jej córki Matyldy, która w 1945 roku nie
uciekła na Zachód wraz ze swymi krajanami, lecz pozostała przez pewien czas w
Zielonej Górze. Potem jednak, z powodu różnych życiowych okoliczności, została
zmuszona do wyjazdu za Odrę.
Niemcy, którzy uciekli z
terenów, które potem przypadły Polsce, byli grupowani według miejsca
wcześniejszego zamieszkiwania. Dawni mieszkańcy Chwalimia dostali nakaz osiedlenia
się w Neuruppin w Brandenburgii, w radzieckiej strefie wpływów, gdzie wkrótce
potem powstała Niemiecka Republika Demokratyczna (NRD). Przy tej okazji autorka
przypomina jak tworzył się wschodnioniemiecki socjalizm i na czym polegał jego
fenomen: dawni nazistowscy działacze w mgnieniu oka przeobrazili się w komunistów
posłusznych partii. Z zapartym tchem
czytałam historię byłego SS-mana, który zaraz po wojnie umiejętnie się ustawił
życiowo w nowej rzeczywistości, zostając działaczem FDJ-otu, organizacji
stworzonej na wzór radzieckiego Komsomołu. Miał do tego dobre przygotowanie, bo
wcześniej był działaczem Hitlerjugend. W NRD-owie raz się pracowało dla
Hitlera, raz dla Stalina… Takich Niemców było wielu. W Polsce Ludowej Niemcy,
którzy tu pozostali, na wyścigi zapisywali się do PZPR, byle tylko podlizać się
nowej władzy!
Muszę tu zrobić pewną dygresję!
Młodzi pewnie nie wiedzą,
co to za organizacja ten FDJ! A jest to skrót od Freie Deutsche Jugend, czyli
Wolna Młodzież Niemiecka. To była młodzieżówka Socjalistycznej Partii Jedności
Niemiec w NRD. Miałam okazję poznać osobiście ludzi z FDJ-otu. W latach 80. pracowałam
jako wychowawczyni na koloniach dla dzieci wojskowych z Pomorskiego Okręgu
Wojskowego zorganizowanych w Kołobrzegu. To były kolonie przyjaźni, polsko-niemieckie
(polsko-enerdowskie dokładnie). Razem z naszymi wypoczywały dzieci NRD-owskich
wojskowych z wyspy Uznam. Niemieccy wychowawcy wszyscy jak jeden mąż należeli
do FDJ i na specjalne okazje, jak np. święto 22 lipca, ubierali się w swoje
organizacyjne niebieskie koszule, czyli FDJ-bluse. Byli strasznie sztywni i na
dystans.
My, Polacy,
korumpowaliśmy ich wieczorami, jak dzieci poszły spać. W pokoju kolonijnej higienistki
piliśmy z nimi wódkę pod truskawki (bo to był lipiec, sezon truskawkowy) i opowiadaliśmy
im polskie polityczne dowcipy.
-
Wiecie, co to jest komunizm warstwowy?
-
Nein! A co to takiego?
-
No, rozumiecie, kładzie się warstwę komunistów i warstwę piachu. Warstwa
komunistów, warstwa piachu… Jak to będzie po niemiecku? Eine Lage kommunismus,
eine Lage Sand – wyjaśnialiśmy zdumionym Niemiaszkom ideę tego dowcipu.
Był stan wojenny, niby
straszna niewola Jaruzelskiego, ale my
czuliśmy się wolni i swobodni duchem. Strasznie nas bawiły żarty tego typu,
nabijaliśmy się też ze Związku Radzieckiego, śpiewaliśmy Szwabom piosenkę
„Wpadła mi do sedesu odznaka ZMS-u”, zaśmiewając się do rozpuku, ale ich wcale
to nie bawiło. Chyba uważali, że takie dowcipy są niebezpieczne. Może wśród
nich byli kapusie? Może donosili na siebie nawzajem? My, Polacy, nie mieliśmy jednak
takiego problemu! Byliśmy wszak najweselszym barakiem w całym tym Układzie
Warszawskim!
No, ale wracając do
tematu…
Cała trylogia „Wendyjska
winnica” jest jak wielowątkowa saga rodzinna. W trzecim tomie obok Matyldy
Neumann spotykamy inne postaci i wątki fabularne poznane już wcześniej. Czytamy
m. in. o kuzynce Jance z Chwalimia (moja ulubiona postać), która pozostała na
miejscu jako autochtonka (była córką Polaka), o polskim mężu Matyldy i jego
rodzinie z Zielonej Góry, o Evie, żydowskiej bratowej ojca Matyldy, której
cudem udało się przeżyć wojnę w III Rzeszy i o innych postaciach znanych z
tomów pierwszego i drugiego. Te wątki czasem się przeplatają, czasem prowadzone
są równolegle. Wiąże się z tym również sposób narracji. Autorka bowiem większość
historii opowiada w czasie teraźniejszym, a na czas przeszły przechodzi tylko w
pewnych momentach, kiedy relacjonuje sprawy minione. Ta narracja w czasie
teraźniejszym jest bardzo zauważalna i często dyskutowana wśród czytelników
tego cyklu. Mnie to się podoba, bo ten czas teraźniejszy, który jest przecież
trudniejszy dla autora, bo wymaga niezwykłej konsekwencji w pisaniu, dodaje
dynamizmu, podnosi dramatyzm i bardziej aktywizuje czytelnika. Jednak spotkałam
się też z głosami, że dlaczego tak, dlaczego nie w czasie przeszłym? Niektórym
osobom taki sposób narracji najwyraźniej przeszkadzał w czytaniu. Ja z kolei
ledwo to zauważałam. Lubię jak jest dynamicznie.
Ale nie będę tu opowiadać
całej fabuły, przeczytajcie sobie sami! Bo warto! To nie jest zwykłe czytadło
dla kobiet (niech Was nie zmyli ta słodka okładka!), ale momentami gorzka,
momentami trudna w odbiorze powieść społeczno-polityczna, której narrator
wyjaśnia pewne mniej znane lub zapomniane już aspekty dwudziestowiecznej
historii Europy. Autorka pokazuje w niej z dużą dokładnością, co działo się w
Niemczech i w Polsce kilkadziesiąt lat temu. Uważam, że jest to utwór bardzo ważny
dla stosunków polsko-niemieckich, bo przedstawia historię II wojny światowej
także z perspektywy niemieckiej. I – na szczęście dla tego tekstu – nie jest to
modna dzisiaj perspektywa pochylania się nad „biednymi” Niemcami i współodczuwania,
jak im było ciężko po przegranej wojnie, gdyż autorka stara się być
sprawiedliwa i obiektywna w pokazywaniu niemieckich postaw i wyborów.
Myślę nad tym, czy jakiś
Niemiec napisałby taką książkę o niemieckich winach wojennych, o popełnionych przez
nich zbrodniach i o karach, jakie później musieli ponieść. Nie zawsze były to
kary do końca sprawiedliwe, nie zawsze ukarani byli dokładnie ci, którzy popełnili
zbrodnie wojenne. Zdarzało się i tak, że karę ponosili ci, którzy właściwie nie
uczynili nic złego, ale po prostu dali się oczarować Hitlerowi i jego ideom. Zapłacili
potem za to straszliwą cenę.
Zastanawiam się, jak sami Niemcy odbiorą tę
powieść? Ciekawe, czy są już na nią gotowi? Czy chcą rozmawiać o II wojnie
światowej z nami, Polakami? Bo jednak jest to tekst rozrachunkowy, prowokujący
do długich dyskusji historycznych. Wiem, że pewne zainteresowanie po stronie
niemieckiej już istnieje, przynajmniej w mieście Neuruppin, gdzie chyba
mieszkają jeszcze potomkowie dawnych mieszkańców Chwalimia. Autorka wrzuciła
niedawno na FB skan z tamtejszej lokalnej gazety na temat swojej powieści. A
więc, może teraz przyszedł czas na niemiecki przekład „Wendyjskiej winnicy”? I
może jest czas na jakąś polsko-niemiecką dyskusję o dawnych czasach? Bo ta II
wojna światowa wcale się jeszcze nie skończyła, ona gdzieś tam jeszcze trwa w
ludzkich umysłach, przynajmniej w umysłach ludzi mojego pokolenia, co to
słuchali w domach wojennych opowieści swoich dziadków i rodziców, a w telewizji
oglądali jak załoga czołgu „Rudy” z psem Szarikiem zdobywała Berlin.
Co jeszcze podobało w tym
tekście? Urzekł mnie niezwykły realizm w opisywaniu szczegółów życia
codziennego, tego, jak kilkadziesiąt lat ludzie mieszkali, ubierali się, jak jedli i
pracowali. Rozczulił mnie opis, że jajka od kur w gospodarstwie Janki zbierało
się do metalowej emaliowanej miseczki, lekko obtłuczonej. To wiele mówi o
tamtych czasach. Kto by tam na wsi wyrzucał taką miseczkę! Skoro była
obtłuczona, to wywędrowała z domu, nikt już nie jadł z niej przy stole, ale
mogła przecież przydać się do czegoś w gospodarstwie. Dawniej ludzie byli
bardzo oszczędni i nigdy nie wyrzucali przedmiotów, które mogły jeszcze być
pożyteczne. Bieda rządziła całą filozofią życia… Pamiętam takie miski i garnki
z wiejskich gospodarstw moich krewnych, gdzie spędzałam wakacje w latach 60. i
70. Jak jakiś garnek nie nadawał się dla ludzi, to mogły z niego korzystać
zwierzęta. U mojej ciotki na Żuławach kury piły wodę z żeliwnego saganka mojej
babci, który miał chyba ze sto lat! Mogłabym przytaczać jeszcze wiele takich
przykładów z tej powieści, które skłaniały mnie do własnych refleksji i
wycieczek w krainę moich wspomnień, ale i tak napisałam już chyba za wiele… W
każdym razie nie było tak, że tylko czytałam, bo naraz czytałam i myślałam,
czytałam i wspominałam, ta książka skłoniła mnie do refleksji…
A teraz będzie jeszcze
trochę prywaty!
Z pierwszą powieścią z
tego cyklu zetknęłam się trzy lata temu. Książka „Wendyjska winnica. Cierpkie
grona” wpadła mi w ręce w bibliotece latem 2017 roku. Przeczytałam, zachwyciłam
się jej oryginalnością i napisałam bardzo pochwalną recenzję, chcąc zachęcić
innych do lektury. Wtedy wydawało się, że ta powieść jest skończoną całością,
że ma początek, rozwinięcie i zakończenie. Nie spodziewałam się, że będzie później
jakiś ciąg dalszy. Wkrótce potem poznałam panią Zofię Mąkosę na FB, trochę
dyskutowałyśmy na piśmie, a nawet w pewien sposób zaprzyjaźniłyśmy się
wirtualnie. Cieszyłam się, że Ją poznałam. Wydała mi się uroczą i mądrą osobą,
bardzo taktowną i sympatyczną. Kibicowałam Jej, gdy pisała tom drugi i trzeci.
A teraz dostałam od Niej w prezencie książkę z taką piękną dedykacją:
No, a teraz będę czekać
na kolejne książki mojej ulubionej autorki z Ziemi Lubuskiej!
Mąkosa Zofia, „Wendyjska
winnica. Dolina nadziei”, wyd. Książnica, Poznań 2020
Dziękuję, Pani Alicjo. Świetnie napisane. Takie recenzje mogłabym czytać każdego dnia.
OdpowiedzUsuńJak książka dobra, to czytanie jest samą przyjemnością! Pisanie o takiej książce, jaką napisała Pani - także było dla mnie wielką przyjemnością!
UsuńCzuję się bardzo zachęcona do przeczytania tej trylogii. Dziękuję za wspaniałą recenzję.
OdpowiedzUsuńPs. Ja również jeździłam na kolonie z dziećmi/młodzieżą w ramach praktyki pedagog, związanej ze studiami filologicznymi. Raz byłam na kolonii polsko-niemieckiej w Łańcucie i to co mi utkwiło w pamięci to ogromna swoboda młodych Niemców, brak jakichkolwiek zahamowań, wstydu, ograniczeń w zachowaniu. Nasze dzieci patrzyły z otwartą buzią i zażenowaniem gdy Niemki bez skrepowania biegały topless po całym budynku kolonijnym.
Ta swoboda Niemców (starych i młodych) w pokazywaniu własnej golizny to chyba pozostałość po wychowaniu w duchu III Rzeszy i Adolfa Hitlera. Kult ciała i tak dalej, oni to wyssali z mlekiem matki z Hitlerjugend ;) Na tych koloniach, na których byłam, to też, oni latali na golasa w sytuacjach, kiedy normalny Polak czy Polka by się zawstydził, np. podmywali się przy ludziach. Dla nas wtedy (lata 80.) coś takiego było nie do pomyślenia, choć w tle leciała piosenka Wodeckiego o nudystach w Chałupach. To były tamte czasy, barwne na swój sposób!
Usuń