Translate

czwartek, 25 czerwca 2020

Nr 33/2020 Zofia Mąkosa, „Wendyjska winnica. Dolina nadziei" (część trzecia trylogii „Wendyjska winnica”)



 Niedawno właśnie ukazał się długo oczekiwany trzeci i ostatni już tom trylogii „Wendyjska winnica” Zofii Mąkosy, pisarki, która za dwa pierwsze tomy otrzymała nagrodę czytelników - Lubuski Wawrzyn Literacki. 

Nagroda to w pełni zasłużona, bo książki Zofii Mąkosy to naprawdę dobra robota literacka. Jej utwory są ważne nie tylko dla lokalnej społeczności Ziemi Lubuskiej, ale mają wymiar uniwersalny. Opowieść o małej wiosce Chwalim (gmina Kargowa, powiat Zielona Góra) i jej mieszkańcach jest jednocześnie opowieścią o II wojnie światowej; o tym co ją zapowiadało i o jej skutkach. Niewielka społeczność Chwalimia przed wojną była nietypowa. Bo niby mieszkali tam Niemcy, ale to nie byli tacy klasyczni „echt dojcze”, jak to się mówi po niemiecku. Niemcy z Chwalimia nie byli Germanami, lecz mieli słowiańskie korzenie, a nazywano ich Wendami. Dawniej posługiwali się językiem zbliżonym do polskiego i byli wyznania luterańskiego. W latach 30. XX wieku trudno było jednak odróżnić słowiańskich Wendów od innych Niemców, bowiem stopniowo ulegali germanizacji. A po II wojnie światowej zupełnie się zgermanizowali i – jako Niemcy - musieli opuścić swoją dawną ojczyznę, która stała się naszymi Ziemiami Odzyskanymi. Na ich miejsce przyszli Polacy. 

Zofia Mąkosa w swojej trylogii, korzystając z bogatych źródeł historycznych, przedstawiła fikcyjne losy ostatnich Wendów z Chwalimia. W pierwszej powieści z tego cyklu („Wendyjska winnica. Cierpkie grona”) czytamy historię Marty Neumann, w drugiej („Wendyjska winnica. Winne miasto”) i w trzeciej („Wendyjska winnica. Dolina nadziei”) podglądamy dramatyczne życie jej córki Matyldy, która w 1945 roku nie uciekła na Zachód wraz ze swymi krajanami, lecz pozostała przez pewien czas w Zielonej Górze. Potem jednak, z powodu różnych życiowych okoliczności, została zmuszona do wyjazdu za Odrę. 

Niemcy, którzy uciekli z terenów, które potem przypadły Polsce, byli grupowani według miejsca wcześniejszego zamieszkiwania. Dawni mieszkańcy Chwalimia dostali nakaz osiedlenia się w Neuruppin w Brandenburgii, w radzieckiej strefie wpływów, gdzie wkrótce potem powstała Niemiecka Republika Demokratyczna (NRD). Przy tej okazji autorka przypomina jak tworzył się wschodnioniemiecki socjalizm i na czym polegał jego fenomen: dawni nazistowscy działacze w mgnieniu oka przeobrazili się w komunistów posłusznych partii.  Z zapartym tchem czytałam historię byłego SS-mana, który zaraz po wojnie umiejętnie się ustawił życiowo w nowej rzeczywistości, zostając działaczem FDJ-otu, organizacji stworzonej na wzór radzieckiego Komsomołu. Miał do tego dobre przygotowanie, bo wcześniej był działaczem Hitlerjugend. W NRD-owie raz się pracowało dla Hitlera, raz dla Stalina… Takich Niemców było wielu. W Polsce Ludowej Niemcy, którzy tu pozostali, na wyścigi zapisywali się do PZPR, byle tylko podlizać się nowej władzy! 

Muszę tu zrobić pewną dygresję!

Młodzi pewnie nie wiedzą, co to za organizacja ten FDJ! A jest to skrót od Freie Deutsche Jugend, czyli Wolna Młodzież Niemiecka. To była młodzieżówka Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec w NRD. Miałam okazję poznać osobiście ludzi z FDJ-otu. W latach 80. pracowałam jako wychowawczyni na koloniach dla dzieci wojskowych z Pomorskiego Okręgu Wojskowego zorganizowanych w Kołobrzegu. To były kolonie przyjaźni, polsko-niemieckie (polsko-enerdowskie dokładnie). Razem z naszymi wypoczywały dzieci NRD-owskich wojskowych z wyspy Uznam. Niemieccy wychowawcy wszyscy jak jeden mąż należeli do FDJ i na specjalne okazje, jak np. święto 22 lipca, ubierali się w swoje organizacyjne niebieskie koszule, czyli FDJ-bluse. Byli strasznie sztywni i na dystans.
My, Polacy, korumpowaliśmy ich wieczorami, jak dzieci poszły spać. W pokoju kolonijnej higienistki piliśmy z nimi wódkę pod truskawki (bo to był lipiec, sezon truskawkowy) i opowiadaliśmy im polskie polityczne dowcipy.

- Wiecie, co to jest komunizm warstwowy?
- Nein! A co to takiego?
- No, rozumiecie, kładzie się warstwę komunistów i warstwę piachu. Warstwa komunistów, warstwa piachu… Jak to będzie po niemiecku? Eine Lage kommunismus, eine Lage Sand – wyjaśnialiśmy zdumionym Niemiaszkom ideę tego dowcipu.

Był stan wojenny, niby straszna niewola Jaruzelskiego, ale  my czuliśmy się wolni i swobodni duchem. Strasznie nas bawiły żarty tego typu, nabijaliśmy się też ze Związku Radzieckiego, śpiewaliśmy Szwabom piosenkę „Wpadła mi do sedesu odznaka ZMS-u”, zaśmiewając się do rozpuku, ale ich wcale to nie bawiło. Chyba uważali, że takie dowcipy są niebezpieczne. Może wśród nich byli kapusie? Może donosili na siebie nawzajem? My, Polacy, nie mieliśmy jednak takiego problemu! Byliśmy wszak najweselszym barakiem w całym tym Układzie Warszawskim! 

No, ale wracając do tematu…

Cała trylogia „Wendyjska winnica” jest jak wielowątkowa saga rodzinna. W trzecim tomie obok Matyldy Neumann spotykamy inne postaci i wątki fabularne poznane już wcześniej. Czytamy m. in. o kuzynce Jance z Chwalimia (moja ulubiona postać), która pozostała na miejscu jako autochtonka (była córką Polaka), o polskim mężu Matyldy i jego rodzinie z Zielonej Góry, o Evie, żydowskiej bratowej ojca Matyldy, której cudem udało się przeżyć wojnę w III Rzeszy i o innych postaciach znanych z tomów pierwszego i drugiego. Te wątki czasem się przeplatają, czasem prowadzone są równolegle. Wiąże się z tym również sposób narracji. Autorka bowiem większość historii opowiada w czasie teraźniejszym, a na czas przeszły przechodzi tylko w pewnych momentach, kiedy relacjonuje sprawy minione. Ta narracja w czasie teraźniejszym jest bardzo zauważalna i często dyskutowana wśród czytelników tego cyklu. Mnie to się podoba, bo ten czas teraźniejszy, który jest przecież trudniejszy dla autora, bo wymaga niezwykłej konsekwencji w pisaniu, dodaje dynamizmu, podnosi dramatyzm i bardziej aktywizuje czytelnika. Jednak spotkałam się też z głosami, że dlaczego tak, dlaczego nie w czasie przeszłym? Niektórym osobom taki sposób narracji najwyraźniej przeszkadzał w czytaniu. Ja z kolei ledwo to zauważałam. Lubię jak jest dynamicznie. 

Ale nie będę tu opowiadać całej fabuły, przeczytajcie sobie sami! Bo warto! To nie jest zwykłe czytadło dla kobiet (niech Was nie zmyli ta słodka okładka!), ale momentami gorzka, momentami trudna w odbiorze powieść społeczno-polityczna, której narrator wyjaśnia pewne mniej znane lub zapomniane już aspekty dwudziestowiecznej historii Europy. Autorka pokazuje w niej z dużą dokładnością, co działo się w Niemczech i w Polsce kilkadziesiąt lat temu. Uważam, że jest to utwór bardzo ważny dla stosunków polsko-niemieckich, bo przedstawia historię II wojny światowej także z perspektywy niemieckiej. I – na szczęście dla tego tekstu – nie jest to modna dzisiaj perspektywa pochylania się nad „biednymi” Niemcami i współodczuwania, jak im było ciężko po przegranej wojnie, gdyż autorka stara się być sprawiedliwa i obiektywna w pokazywaniu niemieckich postaw i wyborów. 

Myślę nad tym, czy jakiś Niemiec napisałby taką książkę o niemieckich winach wojennych, o popełnionych przez nich zbrodniach i o karach, jakie później musieli ponieść. Nie zawsze były to kary do końca sprawiedliwe, nie zawsze ukarani byli dokładnie ci, którzy popełnili zbrodnie wojenne. Zdarzało się i tak, że karę ponosili ci, którzy właściwie nie uczynili nic złego, ale po prostu dali się oczarować Hitlerowi i jego ideom. Zapłacili potem za to straszliwą cenę. 

 Zastanawiam się, jak sami Niemcy odbiorą tę powieść? Ciekawe, czy są już na nią gotowi? Czy chcą rozmawiać o II wojnie światowej z nami, Polakami? Bo jednak jest to tekst rozrachunkowy, prowokujący do długich dyskusji historycznych. Wiem, że pewne zainteresowanie po stronie niemieckiej już istnieje, przynajmniej w mieście Neuruppin, gdzie chyba mieszkają jeszcze potomkowie dawnych mieszkańców Chwalimia. Autorka wrzuciła niedawno na FB skan z tamtejszej lokalnej gazety na temat swojej powieści. A więc, może teraz przyszedł czas na niemiecki przekład „Wendyjskiej winnicy”? I może jest czas na jakąś polsko-niemiecką dyskusję o dawnych czasach? Bo ta II wojna światowa wcale się jeszcze nie skończyła, ona gdzieś tam jeszcze trwa w ludzkich umysłach, przynajmniej w umysłach ludzi mojego pokolenia, co to słuchali w domach wojennych opowieści swoich dziadków i rodziców, a w telewizji oglądali jak załoga czołgu „Rudy” z psem Szarikiem zdobywała Berlin. 

Co jeszcze podobało w tym tekście? Urzekł mnie niezwykły realizm w opisywaniu szczegółów życia codziennego, tego, jak kilkadziesiąt lat ludzie mieszkali, ubierali się, jak jedli i pracowali. Rozczulił mnie opis, że jajka od kur w gospodarstwie Janki zbierało się do metalowej emaliowanej miseczki, lekko obtłuczonej. To wiele mówi o tamtych czasach. Kto by tam na wsi wyrzucał taką miseczkę! Skoro była obtłuczona, to wywędrowała z domu, nikt już nie jadł z niej przy stole, ale mogła przecież przydać się do czegoś w gospodarstwie. Dawniej ludzie byli bardzo oszczędni i nigdy nie wyrzucali przedmiotów, które mogły jeszcze być pożyteczne. Bieda rządziła całą filozofią życia… Pamiętam takie miski i garnki z wiejskich gospodarstw moich krewnych, gdzie spędzałam wakacje w latach 60. i 70. Jak jakiś garnek nie nadawał się dla ludzi, to mogły z niego korzystać zwierzęta. U mojej ciotki na Żuławach kury piły wodę z żeliwnego saganka mojej babci, który miał chyba ze sto lat! Mogłabym przytaczać jeszcze wiele takich przykładów z tej powieści, które skłaniały mnie do własnych refleksji i wycieczek w krainę moich wspomnień, ale i tak napisałam już chyba za wiele… W każdym razie nie było tak, że tylko czytałam, bo naraz czytałam i myślałam, czytałam i wspominałam, ta książka skłoniła mnie do refleksji… 

A teraz będzie jeszcze trochę prywaty!

Z pierwszą powieścią z tego cyklu zetknęłam się trzy lata temu. Książka „Wendyjska winnica. Cierpkie grona” wpadła mi w ręce w bibliotece latem 2017 roku. Przeczytałam, zachwyciłam się jej oryginalnością i napisałam bardzo pochwalną recenzję, chcąc zachęcić innych do lektury. Wtedy wydawało się, że ta powieść jest skończoną całością, że ma początek, rozwinięcie i zakończenie. Nie spodziewałam się, że będzie później jakiś ciąg dalszy. Wkrótce potem poznałam panią Zofię Mąkosę na FB, trochę dyskutowałyśmy na piśmie, a nawet w pewien sposób zaprzyjaźniłyśmy się wirtualnie. Cieszyłam się, że Ją poznałam. Wydała mi się uroczą i mądrą osobą, bardzo taktowną i sympatyczną. Kibicowałam Jej, gdy pisała tom drugi i trzeci. A teraz dostałam od Niej w prezencie książkę z taką piękną dedykacją: 

 
No, a teraz będę czekać na kolejne książki mojej ulubionej autorki z Ziemi Lubuskiej! 

Mąkosa Zofia, „Wendyjska winnica. Dolina nadziei”, wyd. Książnica, Poznań 2020


4 komentarze:

  1. Dziękuję, Pani Alicjo. Świetnie napisane. Takie recenzje mogłabym czytać każdego dnia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak książka dobra, to czytanie jest samą przyjemnością! Pisanie o takiej książce, jaką napisała Pani - także było dla mnie wielką przyjemnością!

      Usuń
  2. Czuję się bardzo zachęcona do przeczytania tej trylogii. Dziękuję za wspaniałą recenzję.
    Ps. Ja również jeździłam na kolonie z dziećmi/młodzieżą w ramach praktyki pedagog, związanej ze studiami filologicznymi. Raz byłam na kolonii polsko-niemieckiej w Łańcucie i to co mi utkwiło w pamięci to ogromna swoboda młodych Niemców, brak jakichkolwiek zahamowań, wstydu, ograniczeń w zachowaniu. Nasze dzieci patrzyły z otwartą buzią i zażenowaniem gdy Niemki bez skrepowania biegały topless po całym budynku kolonijnym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta swoboda Niemców (starych i młodych) w pokazywaniu własnej golizny to chyba pozostałość po wychowaniu w duchu III Rzeszy i Adolfa Hitlera. Kult ciała i tak dalej, oni to wyssali z mlekiem matki z Hitlerjugend ;) Na tych koloniach, na których byłam, to też, oni latali na golasa w sytuacjach, kiedy normalny Polak czy Polka by się zawstydził, np. podmywali się przy ludziach. Dla nas wtedy (lata 80.) coś takiego było nie do pomyślenia, choć w tle leciała piosenka Wodeckiego o nudystach w Chałupach. To były tamte czasy, barwne na swój sposób!

      Usuń