Translate

niedziela, 3 października 2021

Nr 26/2021 Justyna Białowąs, „Wołyńska gra”, czyli głos w dyskusji o ludobójstwie na Kresach

 

„Wołyńska gra” Justyny Białowąs to jedna z ważniejszych powieści, jakie przeczytałam w tym roku. Jej lekturę polecam wszystkim Kresowiakom i ich rodzinom, a zwłaszcza osobom, których przodkowie uciekli spod ukraińskiej siekiery w czasie ludobójstwa na Kresach. Bo to jest bardzo ważny głos w dyskusji o naszej historii, choć ukryty pod płaszczykiem powieści kryminalno-sensacyjnej.

Tytułem wstępu wyjaśnię, że osobiście nie jestem Kresowianką, ani nie mam nic wspólnego z Kresami w sensie rodzinnym. Ani jednego genealogicznego korzonka kresowego nie posiadam, przynajmniej takiego, o którym bym wiedziała. A jednak odkąd jako nieletnie dziecię przeczytałam „Trylogię” Henryka Sienkiewicza, tematyka kresowa w literaturze niezwykle mnie pociąga. Jej efektem są setki przeczytanych książek o Kresach (historycznych i beletrystyki), a także moja własna książka o zjawiskach paranormalnych na Kresach („Duchy Kresów Wschodnich”) wydana w 2018 roku przez wydawnictwo von Borowiecky.  

O tym, jak banderowcy i inni ukraińscy bandyci w czasie II wojny światowej zabijali Polaków na Ukrainie (piszę ogólnie „na Ukrainie”, bo to działo się nie tylko na Wołyniu jak myśli wielu Polaków) dowiedziałam się dość późno, bo dopiero po 2000 roku, kiedy przeprowadziłam się z Bydgoszczy do Malborka. Wcześniej nie miałam do czynienia z Wołyniakami, a tutaj, nad Nogatem, wpadłam od razu w towarzystwo (sąsiedztwo!) ludzi pochodzących właśnie stamtąd. To właśnie do Malborka już w maju 1945 roku przyjechał pierwszy kolejowe transport Wołyniaków, którzy się cudem uratowali przed śmiercią z rąk Ukraińców w wiosce Przebraże koło Łucka. To Wołyniacy po wojnie zasiedlili moje miasto i okoliczne wioski. Nie wiem, czy ktoś to kiedykolwiek obliczył, ale szacunki „na oko” podają, że około 70 procent współczesnych Malborżan ma swoje korzenie na Wołyniu.

No, więc, jak tu zamieszkałam te dwadzieścia jeden lat temu, to zdarzało mi się często-gęsto usłyszeć piękną wymowę kresową, a zwłaszcza dźwięczne „h” i wspaniałe, tylnojęzykowe „ł”, które znałam tylko z przedwojennych polskich filmów. Dzisiaj już nikt tak nie mówi na co dzień, a szkoda. Bo tak właściwie powinno się mówić prawidłowo, bez pójścia na łatwiznę. Tak mówią inni Słowianie, np. Rosjanie czy Ukraińcy. Tak mówiono wszędzie w Polsce przedrozbiorowej. Później do polszczyzny zaczęło wkradać się tzw. „wałczenie”, czyli wymawianie „ł” jak „u”, robienie ze spółgłoski „ł” takie jakby półsamogłoski. Najpierw mówili tak tylko prości chłopi, później ta maniera wkradła się do wymowy klas wyższych i tam już została. A na oddalonych Kresach, niczym w muzeum, zachowała się dawna, staropolska wymowa „ł”. To samo dotyczy dźwięcznego „h”, które w kresowej wymowie odróżnia się od „ch”. Ja się tym zachwycam, tą starą wymową, bo ja polonistka jestem, wyczulona na takie rzeczy. No i właśnie po tym „h” i „ł” rozpoznawałam w Malborku Wołyniaków. Mówili tak nie tylko ludzie z pierwszego pokolenia, ale także drugiego, czasem nawet ci, którzy już się urodzili tutaj, na Ziemiach Odzyskanych. Ta cecha wymowy zatraca się, moim zdaniem, dopiero w trzecim pokoleniu.

Może uogólniam, ale mam wrażenie, że ludzie z Wołynia w ogóle dużo mówią, dużo opowiadają, są bardziej kontaktowi niż przeciętny Polak. Rozmawiałam z nimi czasem na przystankach, w autobusach, w kolejkach do lekarza czy na cmentarzu. Opowiadali mi sąsiedzi z działki i z mojej kamienicy, opowiadała fryzjerka, księgowa, optyczka i sklepowa… To były takie dziwne historie: o dzieciach nabitych na sztachety, o brzuchach ludzkich rozpłatanych nożem i wyciągniętych płodach (w wersji żeńskiej) albo jelitach (w wersji męskiej), o poderżniętych gardłach, spalonych wioskach i potwornym strachu przed Ukraińcami. Nikt z moich rozmówców z Malborka na Ukrainę nie jeździł, bo wszyscy się bali. Bały się kolejne pokolenia. Miałam wrażenie, jakby ofiarami Ukraińców nie byli tylko ci pomordowani, ale też ich uratowani potomkowie, bo drugie, trzecie czy czwarte pokolenie rosło z tymi opowieściami, słuchało ich od dziecka i uczyło się tego strachu przed ukraińskim rezunem.

Justyna Białowąs (rocznik 1983), autorka „Wołyńskiej gry”, także rosła z takimi właśnie rodzinnymi przekazami, podobnie jak mieszkańcy Malborka. W jakimś wywiadzie powiedziała, że pisanie tej powieści było dla niej rodzajem egzorcyzmów. Swoją książkę zadedykowała swojej „rodzinie, którą zamordowali Ukraińcy” i
Ukraińcom, których zamordowała jej rodzina”. Jest to opowieść o tym, jak trzydziestoparoletnia Jagoda, pracownica banku PKO BP, dobrze zarabiająca specjalistka od reklamy, potomkini pomordowanych przez Ukraińców, chce uciec od historii, ale ta historia i tak ją dopada. Cała ta powieść jest właściwie o tym. A także o tym, że Ukraińców to również dotyczy w niemniejszym stopniu niż Polaków.

Uwaga, teraz mogą być spoilery!

Jeśli ktoś traktuje „Wołyńską grę” wyłącznie jako sensację czy kryminał, to proszę dalej nie czytać! Bo może zdradzę niechcący coś, co Wam zepsuje lekturę? Ale - jeśli traktuje tę książkę tak jak ja, która uważam ją za rozpisaną na dialogi interesującą dysputę o trudnej polsko-ukraińskiej historii, to zapraszam dalej!

Jagoda od dziecka słyszała o ukraińskich rezunach, a do tego jej ojciec jest działaczem kresowym. Ale ją to nie obchodziło, dopóki nie pojechała do Sanoka na warsztaty ludowego śpiewu w jakimś skansenie. Po drodze zepsuł się jej samochód, nieoczekiwanie pojawił się jakiś Ukrainiec i zaoferował pomoc, potem pojawił się drugi, trzeci i w końcu była już cała masa tych Ukraińców, którzy przyjeżdżają do Polski jako emigranci zarobkowi. I tak właśnie niczego nieświadoma bohaterka została wkręcona w śmiertelną „wołyńską grę”, w której zostały użyte karty z namalowanymi ukraińskimi motywami (mniej więcej takie jak na okładce tej książki).

I teraz – jakbym to czytała jako kryminał, to pewnie bym porzuciła tę powieść gdzieś w połowie, bo to wszystko wydawało mi się mało prawdopodobne. Ta Jagoda może przecież w każdej chwili wycofać się z tej gry, nikt jej tam na siłę nie trzyma, a brnie dalej i nie wiem po co? Wkurzała mnie ta bohaterka i jej niewinna bezmyślność, która nasuwała mi porównania do heroin osiemnastowiecznych powieści grozy. Tylko, że tamte łaziły gdzieś nocą po ruinach narażając się na spotkanie z duchem (lub mordercą), a Jagoda zadaje się z potomkami rezunów. Ale ja nie dlatego brnęłam przez tę dość obszerną przecież powieść, by dowiedzieć się, czy cnota oraz życie bohaterki zostały uratowane, tylko po to, by poczytać te polsko-ukraińskie dialogi i spory historyczne.

Autorka bardzo dobrze odrobiła swoją lekcję, widać, że siedzi mocno w temacie polsko-ukraińskim, bo przywołała prawie wszystkie kluczowe problemy, jakie pojawiają się w literaturze źródłowej na ten temat, a nawet przewijają się w dyskusjach w zamkniętych „kresowych” grupach na Fejsbuku. Bo ja też należę do tych grup i wiem, co się tam pisze. I jakim językiem. Brawo za research! Dlatego z ogromnym zainteresowaniem połykałam tę książkę, nie zwracając uwagi na występujące tam niedociągnięcia fabularne i „papierowość” niektórych bohaterów (postać pracownika policji na przykład jest papierowa, moim zdaniem). Byłam ciekawa, jak autorka rozwikła cały ten problematyczny węzeł i do jakich wniosków dojdzie.

A teraz jest ten główny spoiler!

W sensie historycznym autorka postawiła na symetryzm. Co właściwie nie powinno być dla czytelnika zaskoczeniem, bowiem przecież zapowiedź tego symetryzmu widoczna jest już w dedykacji tego tekstu, o czym pisałam powyżej. A więc – oni mordowali i my mordowaliśmy. Oni byli źli, bo i my byliśmy źli. Nie ma ofiar ani katów. Są tylko same ofiary. A tak w ogóle to ani Polacy nie są źli, ani Ukraińcy, tylko „nacjonaliści” polscy i ukraińscy. Bo ludzie to w ogóle są dobrzy z natury. Tylko ci wredni nacjonaliści, prawicowcy religią podszyci wszystko psują. Zwróciłam uwagę, ze autorka konsekwentnie i świadomie nie używa określenia „patrioci”, jakby czegoś w szkole jej nauczyli. Albo jakby chodziła do szkoły w czasach, gdy patriotyzm był niemodny.

I ja się teraz zastanawiam, dlaczego właśnie tak? Skąd ten symetryzm? Skąd pochwała kresowej doktryny Jerzego Giedrojcia? Dlaczego w powieści pojawia się sugestia, że „pogódźmy się, pokochajmy się”, a będzie dobrze? Bo tak jest poprawnie politycznie? Modnie? Bo w innym wypadku tak poprawnościowe wydawnictwo jak „Znak” z Krakowa by tego nie wydało? Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co myśleć.

Jak wspomniałam na początku, nie jestem Kresowianką. Oczywiście - jako Polkę - boli mnie to ludobójstwo na Kresach. Oczywiście, identyfikuję się z naszymi ofiarami, jestem całym sercem po ich stronie i chciałabym, aby Ukraińcy przeprosili nas za te zbrodnie. Ale mimo wszystko, z powodu braku związków krwi z Kresami, nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą do oceny tej powieści. A może właśnie dobrze się stało, że taki właśnie temat trafił do literatury popularnej, że przemówił także do nieświadomych czytelników nie mających pojęcia o krwawej polsko-ukraińskiej historii? Zastanawiam się nad tym.

Dlatego bardzo zależy mi na tym, by włączyli się tutaj Kresowiacy i ich potomkowie. Może przy okazji takiej właśnie sensacyjnej powieści warto przedyskutować, czy na miejscu jest symetryzm historyczny, jaki postuluje autorka.  Czy rzeczywiście my Polacy możemy być uważani za katów? A może jednak lepiej byłoby wymusić na Ukraińcach przyznanie się do winy? Można by to zrobić przy pomocy ekonomii, mniej im pomagać, a więcej wymagać. Jak myślicie?

Białowąs Justyna, „Wołyńska gra”, Kraków 2021

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz