Translate

wtorek, 30 maja 2017

Leszek Adamczewski, „Prusy w ogniu. Między Królewcem a Berlinem”


Leszek Adamczewski jest autorem kilkunastu książek, w których porusza szeroko pojętą tematykę II wojny światowej. Jako dziennikarz uprawia tematykę reportażu historycznego, zbliżonego do tego, co kiedyś prezentował Bogusław Wołoszański w programach telewizyjnych z serii „Sensacje XX wieku”. 

Do najciekawszych książek Adamczewskiego należą m. in. „Podziemny skarbiec Rzeszy. Tajemnice fortyfikacji międzyrzeckich”, „Pierwszy błysk. Tajemnice hitlerowskiej broni jądrowej”, „Skarby w cieniu swastyki. Historia grabieży i poszukiwań skarbów kultury”, „Zmierzch bogów w Posen. Sensacje z Kraju Warty”, „Łuny nad jeziorami. Agonia Prus Wschodnich”, „Burza nad Provinz Pommern. Upadek Prowincji Pomorskiej Trzeciej Rzeszy”, „Dymy nad Gdańskiem. Agonia Prus Zachodnich”, „Poligon. Sensacje z Kraju Warty”, „Zejście do piekła. Od Niederschlesien do Dolnego Śląska”, „Berlińskie wrota. Nowa Marchia w ogniu, „Klęska gauleitera. Sensacje z Kraju Warty.” 

W swej najnowszej książce sięga do tematów już wcześniej poruszanych, a także dorzuca garść nowych. To jest tył okładki:




A to spis treści:


Adamczewski w swoich publikacjach korzysta nie tylko z suchych opracowań historycznych. Sięga także do wywiadów ze świadkami historii, starych tekstów prasowych oraz wyników poszukiwań rozmaitych eksploatatorów i poszukiwaczy skarbów (zwłaszcza Bursztynowej Komnaty, która stanowi jeden z najważniejszych wątków jego książek, jej motyw przewija się w różnych jego publikacjach).

Książki Adamczewskiego, napisane przez rasowego reportera, czyta się tak, jak się czyta teksty prasowe, to jest szybko, łatwo i przyjemnie. Niektóre wiadomości wydają się sensacyjne, nad innymi warto zadumać się i zastanowić. Osobiście bardzo lubię te książki, mam ich chyba ze cztery czy pięć i wszystkie dokładnie przestudiowałam. „Prus w ogniu” nie zdążyłam kupić, bo nabyła je moja biblioteka, wypatrzyłam je w nowościach, szybciutko wypożyczyłam, no i voila! Przeczytane! Teraz tylko zrobić notatki i nie trzeba kupować. Trochę kasy zaoszczędzone. Mówiłam, że moje drugie imię to Szkotka? :))) Nienawidzę wydawać pieniędzy niepotrzebnie.

Nie ze wszystkimi odkryciami i teoriami Adamczewskiego się zgadzam. Np. denerwuje mnie, że pisząc o bydgoskiej krwawej niedzieli we wrześniu 1939 roku, przyjął optykę niemiecką, powtarzając tezy bydgoskiego profesora historii Włodzimierza Jastrzębskiego, który kiedyś, za komuny, pisał, że i owszem, Niemcy mordowali Polaków. Ale po 1989 roku zaczął jeździć do Niemiec na różne konferencje (Jastrzębski znaczy) i zmienił zdanie. Wtedy właśnie zaczął dowodzić, że było odwrotnie, że to Polacy mordowali Niemców. No i Adamczewski powtarza za nim te wszystkie tezy Jastrzębskiego, o czym zresztą pisze, że się na niego powołuje.  

Dla mnie to są nowomodne niemieckie wymysły. Ja w to nie wierzę, ponieważ wychowałam się w starej Bydgoszczy i słuchałam nieraz, jak moja własna wychowawczyni w podstawówce, pani Zdzisława Remian, opowiadała  nam na lekcjach wychowawczych o tym, jak 3 września 1939 roku niemieccy dywersanci  strzelali z wież kościołów i ze strychów do wycofujących się wojsk polskich i do bezbronnych polskich mieszkańców Bydgoszczy. Chodziliśmy na wycieczki po mieście,  gdzie „Remianka” pokazywała nam, skąd strzelali. Pani Remian uczyła nas matematyki i chemii, więc te lekcje historii regionalnej były pondaprogramowe. Nikt jej nie kazał nam o tym mówić. Ona sama wyrosła w Bydgoszczy , przeżyła tam okupację niemiecką i opowiadała o tym, co widziała na własne oczy, lub co widzieli jej znajomi. 

Opowiadała nam też historię krwawego znaku ręki, jaki był widoczny na murze kościoła jezuitów na Starym Rynku w Bydgoszczy. Był to ślad dłoni księdza zastrzelonego w tamtym miejscu przez Niemców w niedzielę 9 września, w czasie masowej publicznej egzekucji wielu Bydgoszczan. Tam stał się cud. Ślad tej ręki odbił się na murze i nijak nie można było go usunąć. Ani zamalować, ani skuć. Zawsze wychodził na kolejnej warstwie muru, w końcu Niemcy zmuszeni byli rozebrać ten kościół. W czasach PRL-u w miejscu tych masowych egzekucji postawiono pomnik ku czci pomordowanych Polaków. No i ja tam byłam, na odsłonięciu tegoż pomnika i taką właśnie opowieść usłyszałam od mojej szkolnej wychowawczyni. Nie mam podstaw, by jej nie wierzyć. Historię o krwawej ręce słyszałam potem wielokrotnie od różnych osób w Bydgoszczy. Tak, że nie będzie mi tu Jastrzębski wciskać kitu, że to Polacy zabijali Niemców w czasie krwawej niedzieli! Pan Adamczewski powienin też mieć tyle przyzwoitości, by nie powtarzać po Jastrzębskim!  A jeśli nawet Polacy jakiegoś Niemca zabili na początku wojny, to przecież mieli do tego święte prawo, jako strona napadnięta, prawda? Przecież z punktu widzenia moralnego i prawnego zabijanie Niemców w czasie II wojny było naszym świętym obowiązkiem. 

Sprawę bydgoskiej krwawej niedzieli wałkuje Adamczewski także w książce „Prusy w ogniu” (już po raz kolejny, bo wcześniej pisał o tym w innej publikacji). A poza tym, pisze tutaj o tym o innych sensacjach, takich jak fikcyjne rozmowy z Hitlerem, które zostały opisane w książce Hermanna Rauschninga, jak sprawa mostów na Wiśle w 1939 roku, sprawa słynnego rajdu radzieckich czołgistów Diaczenki przez Elbląg w lutym 1945 roku, który jakoby przebiegał inną trasą niż to obecnie jest podawane, tajemnice niedokończonych poniemieckich budowli na Mazurach itd. 

Zabrałam się za studiowanie książek o II wojnie światowej dlatego, że zbieram materiały do mojej drugiej książki, która będzie opowiadać o wojennych losach mojej rodziny ze strony matki. Moja mama jako 13-letnia dziewczynka, została wraz ze swoją matką i bratem wywieziona na roboty przymusowe do Prus Wschodnich. Wcześniej Niemcy próbowali naszą rodzinę zgermanizować (bo mieszkali pod Toruniem, na terenie wcielonym do III Rzeszy), kilka razy przysyłali babci papiery, by podpisała volklistę, ale jej nie podpisała. Niemcom chodziło też o to, że babcia miała pięciu synów. Gdyby podpisała volklistę, to wszyscy moi wujkowie zostaliby wcieleni do Wehrmachtu i poszliby walczyć za Niemców. Babcia jednak była polską patriotką i nie zrobiła tego.  Wtedy wyrzucili ich z domu, zabrali cały majątek, ziemię i gospodarstwo, i w bydlęcych wagonach wywieźli w nieznane, to jest do niemieckiego bauera. Mama z bratem tam zostali do końca wojny, a babcię Niemcy zabrali do pracy w fabryce amunicji w Hanau. I tak mieli szczęście! Mogli trafić gorzej, np. do obozu Szmalcówka w Toruniu, do obozu w Potulicach, a nawet do obozu koncentracyjnego Stutthof. Nie wiadomo, od czego to zależało, że trafili akurat do Prus Wschodnich. Widocznie Opatrzność czuwała! Moja rodzina, mimo straszliwych niemieckich prześladowań, cierpień, głodu i niewolniczej pracy, przeżyła wojnę. Moja mama widziała Prusy w ogniu, o których pisze pan Adamczewski. Jest więc dla mnie cennym świadkiem historii. I ja o tym właśnie będę pisać! 

Adamczewski Leszek, „Prusy w ogniu. Między Królewcem a Berlinem”, wyd. Replika, Zakrzewo 2017


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz