„Wołyńska gra” Justyny
Białowąs to jedna z ważniejszych powieści, jakie przeczytałam w tym roku. Jej lekturę
polecam wszystkim Kresowiakom i ich rodzinom, a zwłaszcza osobom, których
przodkowie uciekli spod ukraińskiej siekiery w czasie ludobójstwa na Kresach. Bo
to jest bardzo ważny głos w dyskusji o naszej historii, choć ukryty pod płaszczykiem
powieści kryminalno-sensacyjnej.
Tytułem wstępu wyjaśnię,
że osobiście nie jestem Kresowianką, ani nie mam nic wspólnego z Kresami w
sensie rodzinnym. Ani jednego genealogicznego korzonka kresowego nie posiadam,
przynajmniej takiego, o którym bym wiedziała. A jednak odkąd jako nieletnie
dziecię przeczytałam „Trylogię” Henryka Sienkiewicza, tematyka kresowa w literaturze
niezwykle mnie pociąga. Jej efektem są setki przeczytanych książek o Kresach
(historycznych i beletrystyki), a także moja własna książka o zjawiskach paranormalnych
na Kresach („Duchy Kresów Wschodnich”) wydana w 2018 roku przez wydawnictwo von
Borowiecky.
O tym, jak banderowcy i
inni ukraińscy bandyci w czasie II wojny światowej zabijali Polaków na Ukrainie
(piszę ogólnie „na Ukrainie”, bo to działo się nie tylko na Wołyniu jak myśli
wielu Polaków) dowiedziałam się dość późno, bo dopiero po 2000 roku, kiedy przeprowadziłam
się z Bydgoszczy do Malborka. Wcześniej nie miałam do czynienia z Wołyniakami,
a tutaj, nad Nogatem, wpadłam od razu w towarzystwo (sąsiedztwo!) ludzi
pochodzących właśnie stamtąd. To właśnie do Malborka już w maju 1945 roku
przyjechał pierwszy kolejowe transport Wołyniaków, którzy się cudem uratowali przed
śmiercią z rąk Ukraińców w wiosce Przebraże koło Łucka. To Wołyniacy po wojnie
zasiedlili moje miasto i okoliczne wioski. Nie wiem, czy ktoś to kiedykolwiek
obliczył, ale szacunki „na oko” podają, że około 70 procent współczesnych Malborżan
ma swoje korzenie na Wołyniu.
No, więc, jak tu
zamieszkałam te dwadzieścia jeden lat temu, to zdarzało mi się często-gęsto
usłyszeć piękną wymowę kresową, a zwłaszcza dźwięczne „h” i wspaniałe, tylnojęzykowe
„ł”, które znałam tylko z przedwojennych polskich filmów. Dzisiaj już nikt tak
nie mówi na co dzień, a szkoda. Bo tak właściwie powinno się mówić prawidłowo,
bez pójścia na łatwiznę. Tak mówią inni Słowianie, np. Rosjanie czy Ukraińcy. Tak
mówiono wszędzie w Polsce przedrozbiorowej. Później do polszczyzny zaczęło wkradać
się tzw. „wałczenie”, czyli wymawianie „ł” jak „u”, robienie ze spółgłoski „ł”
takie jakby półsamogłoski. Najpierw mówili tak tylko prości chłopi, później ta
maniera wkradła się do wymowy klas wyższych i tam już została. A na oddalonych Kresach,
niczym w muzeum, zachowała się dawna, staropolska wymowa „ł”. To samo dotyczy
dźwięcznego „h”, które w kresowej wymowie odróżnia się od „ch”. Ja się tym
zachwycam, tą starą wymową, bo ja polonistka jestem, wyczulona na takie rzeczy.
No i właśnie po tym „h” i „ł” rozpoznawałam w Malborku Wołyniaków. Mówili tak
nie tylko ludzie z pierwszego pokolenia, ale także drugiego, czasem nawet ci,
którzy już się urodzili tutaj, na Ziemiach Odzyskanych. Ta cecha wymowy zatraca
się, moim zdaniem, dopiero w trzecim pokoleniu.
Może uogólniam, ale mam
wrażenie, że ludzie z Wołynia w ogóle dużo mówią, dużo opowiadają, są bardziej
kontaktowi niż przeciętny Polak. Rozmawiałam z nimi czasem na przystankach, w
autobusach, w kolejkach do lekarza czy na cmentarzu. Opowiadali mi sąsiedzi z
działki i z mojej kamienicy, opowiadała fryzjerka, księgowa, optyczka i
sklepowa… To były takie dziwne historie: o dzieciach nabitych na sztachety, o
brzuchach ludzkich rozpłatanych nożem i wyciągniętych płodach (w wersji żeńskiej)
albo jelitach (w wersji męskiej), o poderżniętych gardłach, spalonych wioskach
i potwornym strachu przed Ukraińcami. Nikt z moich rozmówców z Malborka na Ukrainę
nie jeździł, bo wszyscy się bali. Bały się kolejne pokolenia. Miałam wrażenie,
jakby ofiarami Ukraińców nie byli tylko ci pomordowani, ale też ich uratowani
potomkowie, bo drugie, trzecie czy czwarte pokolenie rosło z tymi opowieściami,
słuchało ich od dziecka i uczyło się tego strachu przed ukraińskim rezunem.
Justyna Białowąs (rocznik
1983), autorka „Wołyńskiej gry”, także rosła z takimi właśnie rodzinnymi przekazami,
podobnie jak mieszkańcy Malborka. W jakimś wywiadzie powiedziała, że pisanie
tej powieści było dla niej rodzajem egzorcyzmów. Swoją książkę zadedykowała
swojej „rodzinie, którą zamordowali Ukraińcy” i
Ukraińcom, których zamordowała jej rodzina”. Jest to opowieść o tym, jak
trzydziestoparoletnia Jagoda, pracownica banku PKO BP, dobrze zarabiająca specjalistka
od reklamy, potomkini pomordowanych przez Ukraińców, chce uciec od historii,
ale ta historia i tak ją dopada. Cała ta powieść jest właściwie o tym. A także
o tym, że Ukraińców to również dotyczy w niemniejszym stopniu niż Polaków.
Uwaga, teraz mogą być
spoilery!
Jeśli ktoś traktuje „Wołyńską
grę” wyłącznie jako sensację czy kryminał, to proszę dalej nie czytać! Bo może
zdradzę niechcący coś, co Wam zepsuje lekturę? Ale - jeśli traktuje tę książkę tak
jak ja, która uważam ją za rozpisaną na dialogi interesującą dysputę o trudnej
polsko-ukraińskiej historii, to zapraszam dalej!
Jagoda od dziecka
słyszała o ukraińskich rezunach, a do tego jej ojciec jest działaczem kresowym.
Ale ją to nie obchodziło, dopóki nie pojechała do Sanoka na warsztaty ludowego
śpiewu w jakimś skansenie. Po drodze zepsuł się jej samochód, nieoczekiwanie
pojawił się jakiś Ukrainiec i zaoferował pomoc, potem pojawił się drugi, trzeci
i w końcu była już cała masa tych Ukraińców, którzy przyjeżdżają do Polski jako
emigranci zarobkowi. I tak właśnie niczego nieświadoma bohaterka została
wkręcona w śmiertelną „wołyńską grę”, w której zostały użyte karty z namalowanymi
ukraińskimi motywami (mniej więcej takie jak na okładce tej książki).
I teraz – jakbym to
czytała jako kryminał, to pewnie bym porzuciła tę powieść gdzieś w połowie, bo
to wszystko wydawało mi się mało prawdopodobne. Ta Jagoda może przecież w
każdej chwili wycofać się z tej gry, nikt jej tam na siłę nie trzyma, a brnie
dalej i nie wiem po co? Wkurzała mnie ta bohaterka i jej niewinna bezmyślność,
która nasuwała mi porównania do heroin osiemnastowiecznych powieści grozy.
Tylko, że tamte łaziły gdzieś nocą po ruinach narażając się na spotkanie z
duchem (lub mordercą), a Jagoda zadaje się z potomkami rezunów. Ale ja nie
dlatego brnęłam przez tę dość obszerną przecież powieść, by dowiedzieć się, czy
cnota oraz życie bohaterki zostały uratowane, tylko po to, by poczytać te polsko-ukraińskie
dialogi i spory historyczne.
Autorka bardzo dobrze
odrobiła swoją lekcję, widać, że siedzi mocno w temacie polsko-ukraińskim, bo przywołała
prawie wszystkie kluczowe problemy, jakie pojawiają się w literaturze źródłowej
na ten temat, a nawet przewijają się w dyskusjach w zamkniętych „kresowych” grupach
na Fejsbuku. Bo ja też należę do tych grup i wiem, co się tam pisze. I jakim
językiem. Brawo za research! Dlatego z ogromnym zainteresowaniem połykałam tę
książkę, nie zwracając uwagi na występujące tam niedociągnięcia fabularne i „papierowość”
niektórych bohaterów (postać pracownika policji na przykład jest papierowa, moim
zdaniem). Byłam ciekawa, jak autorka rozwikła cały ten problematyczny węzeł i
do jakich wniosków dojdzie.
A teraz jest ten główny
spoiler!
W sensie historycznym autorka
postawiła na symetryzm. Co właściwie nie powinno być dla czytelnika
zaskoczeniem, bowiem przecież zapowiedź tego symetryzmu widoczna jest już w
dedykacji tego tekstu, o czym pisałam powyżej. A więc – oni mordowali i my
mordowaliśmy. Oni byli źli, bo i my byliśmy źli. Nie ma ofiar ani katów. Są
tylko same ofiary. A tak w ogóle to ani Polacy nie są źli, ani Ukraińcy, tylko „nacjonaliści”
polscy i ukraińscy. Bo ludzie to w ogóle są dobrzy z natury. Tylko ci wredni
nacjonaliści, prawicowcy religią podszyci wszystko psują. Zwróciłam uwagę, ze autorka
konsekwentnie i świadomie nie używa określenia „patrioci”, jakby czegoś w
szkole jej nauczyli. Albo jakby chodziła do szkoły w czasach, gdy patriotyzm był
niemodny.
I ja się teraz
zastanawiam, dlaczego właśnie tak? Skąd ten symetryzm? Skąd pochwała kresowej doktryny
Jerzego Giedrojcia? Dlaczego w powieści pojawia się sugestia, że „pogódźmy się,
pokochajmy się”, a będzie dobrze? Bo tak jest poprawnie politycznie? Modnie? Bo
w innym wypadku tak poprawnościowe wydawnictwo jak „Znak” z Krakowa by tego nie
wydało? Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co myśleć.
Jak wspomniałam na początku,
nie jestem Kresowianką. Oczywiście - jako Polkę - boli mnie to ludobójstwo na
Kresach. Oczywiście, identyfikuję się z naszymi ofiarami, jestem całym sercem po
ich stronie i chciałabym, aby Ukraińcy przeprosili nas za te zbrodnie. Ale mimo
wszystko, z powodu braku związków krwi z Kresami, nie wiem, czy jestem odpowiednią
osobą do oceny tej powieści. A może właśnie dobrze się stało, że taki właśnie
temat trafił do literatury popularnej, że przemówił także do nieświadomych czytelników nie mających pojęcia o krwawej polsko-ukraińskiej historii? Zastanawiam się nad
tym.
Dlatego bardzo zależy mi
na tym, by włączyli się tutaj Kresowiacy i ich potomkowie. Może przy okazji
takiej właśnie sensacyjnej powieści warto przedyskutować, czy na miejscu jest
symetryzm historyczny, jaki postuluje autorka. Czy rzeczywiście my Polacy możemy być uważani
za katów? A może jednak lepiej byłoby wymusić na Ukraińcach przyznanie się do winy?
Można by to zrobić przy pomocy ekonomii, mniej im pomagać, a więcej wymagać.
Jak myślicie?
Białowąs Justyna, „Wołyńska
gra”, Kraków 2021